Zamieć

.: !SUSPENDED! :.

Spis treści:


Operacja „Zamieć”

Zamieć - gdy wymyślano tą nazwę oraz wszystko to, co z nią było związane, nikt nie sądził, że cała operacja opierać się będzie na kilku oddziałach, które wnikną na teren wroga, by zadać jeden ostateczny cios. Początkowo zakładano walkę na całym froncie, wszystkimi siłami, jakie znajdowały się we władaniu Przymierza, organizacji założonej w Niemczech, skupiającej narody zachodniej Europy, zapewniając im wsparcie i pomoc przy zlodowaceniu, które pokryło cały kontynent, sprawiając, że jedynymi zdatnymi do uprawy terenami były te pod równikiem. Wschodnią Europę zrzeszył Zakon, założony przez mieszkający na stałe w Rosji ród Kane'ów. Szybko obie unie wypowiedziały sobie wojnę, co zresztą nikogo specjalnie nie dziwiło. Zakon Kane'ów dysponował niewyobrażalnymi zasobami ludzkimi, przez co otwarta walka nie miała sensu. To właśnie dlatego pierwsza "Zamieć" trafiła do kosza. Przymierze dysponowało niezwykle zaawansowaną technologią, taką jak lewitujące czołgi czy system celowania sprzężony z HUD-em hełmu. Jednak stosunek sił nie wypadał tak korzystnie. Dlatego wezwano pułkownika Williama Collinsa, który nie raz walczył z wojskami Zakonu, przez co stał się swego rodzaju znawcą. Po wielu tygodniach plan "Zamieci" był już gotowy. Zmieniono całkowicie założenia, zredukowano liczbę osób biorących udział w całej akcji.  Teraz miała to być akcja skrytobójcza, wymierzona w samo serce Zakonu - autorytatywnego przywódcy Aleksieja Kane'a.

„Czego krzyczysz... co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo.” ~Józef Piłsudski

Słońce dopiero wschodziło, gdy dwie solidnie opancerzone kanonierki przeleciały nad zamarzniętym miastem. Żołnierze biorący udział w akcji czuli jak napięcie rośnie z każdą minutą lotu. Kiedy wieczorem byli na odprawie, co najmniej co drugi z nich ziewał, bądź wyrażał swoje znudzenie w inny, równie wymowny sposób. Teraz ziewali tylko piloci maszyn, gdyż jako jedyni nie zmrużyli w nocy oka. Mężczyźni bawili się nieśmiertelnikami, by mieć coś do roboty, a pułkownik stał oparty o ścianę i bacznie obserwował ich spod krzaczastych brwi. Jeden z nich, średniowysoki, góra dwudziestopięcioletni młodzieniec imieniem Andrew, o randze szeregowego, raz po raz przeładowywał karabin, co jakiś czas sprawdzając, czy nóż dalej tkwi na miejscu. W przeciwieństwie do większości tu obecnych, nie był szkolony, by walczyć w pierwszej linii. On i kilku innych zostali wyszkoleni do wykonywania zadań specjalnych, które wymagały, by linia frontu znajdowała się jak najdalej od nich. Po którymś z kolei szczęknięciu zamka broni, pułkownik nie wytrzymał.
- Spencer, na wszystkie zarazy! – krzyknął, a głos miał donośny. – Przestań się tym bawić, bo to nie zabawka!
- Tak jest! – odpowiedział młodzieniec. - Przepraszam.
Po chwili jednak wrócił do swojego zajęcia, raczej mimowolnie, niż złośliwie. Trwało to trochę, gdy w głośnikach rozległ się głos pilota.
- Zbliżamy się do punktu zrzutu numer jeden. – ogłosił, a zaraz potem otwarły się śluzy desantowe.
- Oddział pierwszy, wypad! – zagrzmiał pułkownik Collins, a gdy głos pilota oświadczył, że punkt został osiągnięty, dodał. – Ale już!
Czterech żołnierzy wyskoczyło z samolotu, a przez otwory widać było otwierające się kolejno czasze spadochronów. To samo przy punkcie drugim, trzecim i czwartym. A gdy pilot ogłosił, że są nad punktem piątym, Spencer chwycił spadochron i wyskoczył jako pierwszy. Doskonale znał plan akcji, mało co mogło go zdziwić. A nie mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek nieuwagę, czy błąd, zwłaszcza że sam pułkownik prowadzić miał ten oddział. Po kilku sekundach lotu otworzył spadochron. Kątem oka dostrzegł siedem innych czasz, co wskazywało, że wszystko idzie jak powinno.
Wylądowali na lodowym pustkowiu, kilka kilometrów od miasta, którego zdobycie było kluczowym celem całej operacji, zakrojonej na tak ogromną skalę. To tam właśnie ufortyfikował się ich największy wróg. Jak na złość, Spencer zaplątał się w swój spadochron i dobrą chwilę trwało, nim się od niego uwolnił. Pułkownik Collins patrzył na jego walkę, a jego spojrzenie mówiło, „nie bój się, każdemu się mogło zdarzyć, ważne by nic się więcej nie przydarzyło”. Spojrzenia kolegów z oddziału były mniej przyjazne, raczej złośliwe niż wyrozumiałe. Po krótkiej zbiórce oddział ruszył przed siebie, wiedząc, że nawet gdyby doszli pod miasto, to najwcześniej za dwa, trzy dni będą mogli uderzyć. Nie spieszyli się więc za bardzo.
- Oddział Omikron do Delta. – zabrzmiał w słuchawce czyjś głos. – Mamy problem.
- O co chodzi. – zapytał Collins, jako że był koordynatorem misji.
- Zwiało nas o dobre pół kilometra na zachód. – pułkownik przewrócił oczami. – Teoretycznie, powinno się tu roić od ludzi Kane’a. A tu ani żywej duszy.
- Tęskno wam? – zagrzmiał zdenerwowany. – Jeśli jesteście za daleko to dojdziecie, jeśli za blisko to poczekacie, zrozumiano? – potwierdziło mu krótkie „mhm”. – No, bez odbioru. – westchnął. – Oddział specjalnej troski. Przypomnijcie mi, bym nie zapomniał rozliczyć ich z tego w sztabie.
Rozległy się złośliwe śmiechy. Jakże by mogli nie przypomnieć.
- Odbezpieczcie karabiny, żeby nie było, że nie wydałem komendy. – warknął Collins po chwili. Jego polecenie zostało natychmiast wykonane. – Jeśli ktoś ma potrzebę, to tu jest jedyne drzewo w naszej marszrucie na dziś.
Wszyscy wiedzieli, że żartuje. Temperatura powietrza wynosiła -35 stopni, więc nikt nie ośmieliłby się spróbować. Nie byli pewni jednak, czy to drzewo rzeczywiście jest jedyne na trasie. Po pół godziny nieustannego marszu znaleźli małą, acz przytulną jaskinię, w której temperatura wynosiła – o dziwo – aż -4 stopnie. A że nikt nie miał nic przeciwko krótkiej przerwie, ich zapasy żywności skurczyły się nieco. Po piętnastu minutach opuścili swoje cieplutkie schronienie i ruszyli dalej. Drogę umilały im złośliwe i pełne jadu komentarze pułkownika. Wtem na horyzoncie pojawiło się kilka postaci, a system HUD w hełmach od razu zaznaczył ich sylwetki na czerwono.
- Nowicjusze. – mruknął przez zęby Collins, przykładając karabin do oka, a zielona kropka w celowniku skakała z postaci na postać, aż w końcu zatrzymała się na jednej. - Pokażcie im, jak się powinno witać gości.
Jako pierwszy puścił seryjkę z sześciu strzałów. Zaraz potem rozległy się kolejne, krótka przerwa i kolejne, a przeciwnicy padali jak muchy. Gdy padł ostatni wróg, mózg pułkownika zaczął przetwarzać informacje z zawrotną szybkością.
- Zaraz. – mruknął, odejmując celownik od oka. – Oni nie nacierali. Oni uciekali. Tylko przed czym? - a ponieważ nie znalazł odpowiedzi, wydał rozkaz. – Miejcie oczy szeroko otwarte. Kto wie, co może nas tu czekać.
- Pułkowniku, mamy problem. – Odezwał się nagle Spencer, który szedł z przodu i zniknął za sporym odłamem lodu. Proszę tu podejść.
To, co znalazł, przekraczało założenia misji. W rowie leżało sześć ciał, we wrogich mundurach, ze zmasakrowanymi twarzami i rozerwanymi piersiami.
- Delta do Alfy, Delta do Alfy! Odbiór! – krzyknął Collins do mikrofonu w hełmie.
- Dobrze, że was słyszę, pułkowniku. – odezwał się dowódca zespołu Alfa.– Znaleźliśmy coś na kształt zbiorowej mogiły i nie zgadniecie, kto tam leży.
- Oddział żołnierzy Kane’a. – Mruknął pułkownik. – I nie pytaj skąd wiem.
- A skąd wiecie? – zapytał jednak.
- My właśnie znaleźliśmy to samo. – odparł beznamiętnym tonem. – W miarę możliwości wyznaczcie paru ludzi i sprawdźcie to. Bez odbioru. – rozłączył się, poczym zwrócił się do swoich ludzi. – A wy co się gapicie? Przed nami jeszcze dużo marszu, a ten rów jest zupełnie nie po drodze. – wskazał zarys murów obronnych miasta, chronionych dodatkowo lodowymi dołami, rowami i palisadą z odłamów wielkości porządnego czołgu. - Miasto jest tam, a ja, im dłużej idziemy, tym gorsze mam przeczucia. Załatwmy to więc najszybciej tak to możliwe.
Do wieczora nie urządzili już żadnej przerwy. Szli w milczeniu i nagle każdy bardzo polubił swój karabin. Wieczorem, trochę ze zmęczenia, a w większości przez nieuwagę Spencer poślizgnął się i wpadł do dość głębokiego dołu.
- Spencer, patrz pod nogi. – natychmiast rozległ się w słuchawce głos Collinsa. – Nie stać nas na stratę żołnierzy, zanim dojdziemy głównego punktu programu.
- Tu jest kanał, odpowiednich rozmiarów, by nim przejść, a z mapy wynika, że prowadzi pod miasto. – odpowiedział Andrew. Po chwili do dołka wpadły trzy dyski rozmiarów dużego jabłka.
- Sprawdź więc to. – rozkazał pułkownik. – Te sondy są odpowiednio małe, by przejść niezauważone, a co za tym idzie żebyś ty nie musiał się fatygować. – dodał, jakby miał do czynienia z kretynem. - Ale zdziwiłbym się, gdyby tego nie przewidzieli i gdyby tam niczego nie było.
Spencer uśmiechnął się krzywo. Jeśli Collins mówił, że coś by go zdziwiło, to było to niewykonalne, bądź graniczyło z cudem w takim stopniu, że automatycznie stwierdzano prawdziwość pierwszego założenia. No ale cóż, szeregowiec aktywował sondy i posłał je w głąb ciemnego tunelu, z góry znając wynik
Pułkownik zdziwił się. Potem idąc kanałem, oglądając ściany przez noktowizor, zastanawiał się dlaczego, nie ma tu straży, min czy automatycznych wieżyczek obronnych. Jako koordynator przekazał oddziałom aktualizacje dotyczące planu działania i ich położenia.
- Co, do cholery?! – krzyknął nagle, kierując światło latarki dołączonej do hełmu na kanał wodny, biegnący wzdłuż jednej ze ścian.
Leżała w nim maszyna humanoidalnych kształtów, a stan stali z której wykonany był jej korpus wskazywał, że została potraktowana wyrzutnią rakiet albo miotaczem ognia. Głowa w kształcie czaszki leżała obok, przytopiona do ściany. Zaraz obok leżało coś w rodzaju kosy bojowej, która zaraz przed ostrzem zamontowane miała jakieś dziwne urządzenie, które co jakiś czas obiegała słaba, zielonkawa wiązka energii, zbyt słaba, by stanowić źródło światła, przez co prawdopodobnie nie zostało to wykryte przez sondy. Czarne przewody, biegnące spod płyty na piersi, poprzecinane były zielonymi obręczami.
- Wie ktoś, co to za ustrojstwo?! – zapytał.
- Nie, ale coś mi mówi, że będzie tu tego więcej. – odparł jeden z żołnierzy.
- Idziemy dalej. – rozkazał po chwili. - I nie szczędźcie kul, jakby coś się ruszało.
Istotnie, było tego więcej. A że niektóre jeszcze się ruszały, amunicja zaczęła schodzić dość szybko.
- Delta do Alfy! – zawołał Collins do mikrofonu, gdy wykończyli ostatnią taką maszynę. – Delta do Alfy, do ciężkiej cholery! Odbiór!
- Jestem. – odezwał się po długiej ciszy dowódca oddziału Alfa. – Mieliśmy mały problem – pułkownikowi zamarł na chwilę w bezruchu, a na jego twarzy widać było rosnące napięcie. – Ze szczególną głupotą kilku kompanów. Czy uwierzylibyście, że… - w tle dało się słyszeć krótkie, głośnie bzyknięcie, mniej więcej takie, jak przy emisji prądu w czasie mgły. Następnie padły strzały i krzyki ranionych. – Co to jest!? – krzyknął. Padło drugie bzyknięcie, a dowódca Alfy zacharczał. Następnie kontakt się zerwał.
Collins i jego oddział trwali tak przez długą chwilę, przerażeni, nie zdolni się poruczyć.
- Czy… Czy to już koniec? – zapytał Andrew niepewnie. Blade twarze reszty wojowników wskazywały, że dołączają się oni do pytania, oczekując odpowiedzi od pułkownika.
- Nie wiem. – odparł tamten chłodno. – Bo i skąd, do cholery.
- Alfa do Delty! – rozległo się nagle w słuchawkach. Żołnierze odzyskali nadzieję. Pełni oczekiwania patrzyli na pułkownika.
- Meldujcie. – powiedział.
- Zostało nas dwóch. Zostaliśmy zaatakowani przez sztuczną inteligencję. Przypuszczamy, że to właśnie te maszyny są twórcami tych mogił. Dowódca Smith padł na miejscu. Zmierzamy w waszym kierunku. One… - żołnierz przerwał. – One mogą tu wrócić.
- Czekamy tu na was. – oznajmił niepotrzebnie pułkownik. – Meldujcie na bieżąco i nie szczędźcie amunicji, jeśli coś się poruszy. – szybko przeliczył swoich ludzi. – Was czterech. – wskazał kilku z nich, w tym Spencera. – Idźcie na początek tunelu i czekajcie na nich. My utworzymy tutaj prowizoryczny obóz i zastanowimy się co dalej.
Nie przeszli zbyt daleko, gdy na końcu tunelu zamajaczyło sześć złowrogich, zielonych ogników. Wywiązała się strzelanina, dwóch żołnierzy padło pod naporem maszyn, ostatecznie jednak, wszystkie trzy zostały zniszczone. Rozległ się hałas przy włazie. Collins natychmiast przeładował karabin, na wypadek, gdyby miało braknąć mu pocisków w trakcie walki. Wtem płyta wyleciała w powietrze, a do tunelu wdarł się gęsty, gryzący, zielony dym.
- Dajcie im do wiwatu! – krzyknął pułkownik, sam otwierając ogień jako pierwszy. Dźwięk uderzenia pocisków o stal zaalarmował natychmiast wszystkich ludzi. Zielone wiązki energii uderzały o betonowe ściany, zostawiając spore dziury. Pułkownik znalazł się dość blisko armii maszyn, zdołał nawet jedną zniszczyć. Jednak kolejna wiązka uderzyła go w pierś. Siła, z jaką rzuciło nim o ścianę była ogromna. Dał się słyszeć syk topiącej się skóry.
- Granat! – krzyknął ktoś zza pleców Spencera. Następnie huk, błysk i nastała cisza. Droidy zostały rozerwane na kawałki. Natychmiast podbiegli do pułkownika, leżącego wśród świecących jeszcze od eksplozji resztek, który wciąż podrygiwał konwulsyjnie, a po jego ciele tańczyły zielonkawe błyskawice. Natychmiast przystąpiono do reanimacji. Udało się. Po godzinie starań Collins otworzył jedyne pozostałe oko.
O świcie pułkownik był gotów do dalszej walki, a członkowie oddziału Alfa dołączyli krótko po wschodzie. Jeden z nich prezentował czarne ostrze, rzekomo pochodzące z jednej z atakujących maszyn. Według ich relacji roboty wylazły spod ziemi, obwieszone kawałkami skóry i mięsa. Po odprawie żołnierze wyszli włazem na miasto. Nikt nie czuł się zbyt dobrze, zważywszy na to, co zdarzyło się do tej pory. Na powierzchni też nie było lepiej. Ledwo z oczu zniknął im żołnierz Kane’a, zaraz na nim pojawiła się też lewitująca maszyna, kształtem przypominająca nietoperza. Gdy tamten zauważył ją, natychmiast nacisnął coś na hełmie, jednak na inną reakcję było już za późno. Patrzyli więc, jak żołnierz kona w drgawkach, nadziany na ogon robota i rozszarpywany przez jego mechaniczne ramiona. Zaraz potem rozległy się dzwony, zawyły syreny, a zza zakrętu wynurzyły się dwa łaziki, zapełnione żołnierzami, którzy natychmiast otworzyli ogień. To, co przeraziło obserwatorów, to fakt, że maszyna poskładała się cztery razy, nim na dobre ją wyeliminowano. Pułkownik szybko przeliczył ich szanse. Nie wyglądało to różowo, ośmiu na dwudziestu paru. Pozostał więc w kanale, schowany za swoimi ludźmi. Pozostawało kwestią czasu, kiedy wrogi oddział ich wykryje. Nastąpiło to szybko. Collins sięgnął do pasa i odpiął od niego granat.
- Coście za jedni?! – zawołał jeden z przeciwników, mierząc w ich stronę karabinem. Był jednak zbyt zajęty, by usłyszeć turlający się po bruku granat. Zauważył jednak, jak jeden z ludzi Collinsa opuszcza głowę. – Co, podobają ci się moje buty?
Otrzeźwiło go krótkie „pik”. Granat eksplodował błękitnym światłem, a żołnierze Kane’a otrzymali wstrząs o napięciu trzydziestokrotnie przewyższającym dawkę śmiertelną i równie wielkim natężeniu. Spencer patrzył, jak niebieskie iskry tańczą po polu i ciałach zabitych, a komentarz pułkownika dodatkowo poprawił mu humor.
- Jasna cholera. Ten miał być na czołgi.

W messie trwała narada. Dowódcy dyskutowali nad sytuacją miasta, a że towarzystwo było nieźle podchmielone, rozmowy te nie były zbyt poważne. Była tam jedna osoba, niejaka major Alexis Steiner, która usiłowała przegłosować wezwanie wsparcia.
- Nie obraź się, słonko. – zagaił kapral, którego uważała za tępego osiłka. – Kane’a nie ma. Na własne oczy widziałaś jak te roboty zabierają jego ciało.
- Raz jeszcze nazwij mnie słonkiem, a będziesz mógł przestać nazywać się mężczyzną. – odparowała. Teraz jednak dołączył się drugi z żołnierzy.
- A skoro Kane od nas odszedł, z czego jest nam niezwykle przykro…- wybełkotał zalany w trupa sierżant, choć jego mina mówiła co innego. Wtem wykręcił jej ręce za plecy, a trzymał tak mocno, że Alexis od razu pojęła, że nie ma szans. – To kto mógłby cię ochrzcić?
- Zostaw mnie, tępa kupo łajna! – krzyknęła, szarpiąc się. Nic to jednak nie dało. Zamknęła oczy, myśląc o tym, jak przyjemnie byłoby umrzeć. Pan sierżant zaczął grzebać przy jej pasku. Usłyszała kroki na piętrze, potem na balkonie. Było to co najmniej pięć osób. Następnie padła krótka seria sześciu strzałów. Uścisk zelżał całkowicie, a żołnierz osunął się na ziemię. Otworzyła oczy. Na balkonie stało ośmiu ludzi w mundurach Przymierza, a sierżant leżał na podłodze, barwiąc posadzkę przez dziurę w czole.
- Dobra, panowie. – zagrzmiał Collins. – Bierzemy broń, bo nic innego nam się nie przyda.
Zeszli, a raczej zeskoczyli i niczym padlinożercy zabierali karabiny powalonym żołnierzom. Spencer postanowił zejść jednak schodami, zwłaszcza, że po walce w kanale noga bolała go niemiłosiernie. Steiner natychmiast sięgnęła po leżący na ziemi granatnik i wycelowała w pułkownika.
- Odłóż to, dziecinko. – powiedział spokojnie, odejmując karabin od oka. – Bo zrobisz sobie krzywdę.
- Krzywdę – odwarknęła. – to zrobię twojej pięknej twarzyczce.
Spencer sam nie bardzo wiedział jak znalazł się za plecami pani major, a gdy ta odbezpieczyła broń, przyłożył jej lufę do karku.
- Proponuję byś to odłożyła. – powiedział, sam odbezpieczając swój karabin. Szczęk zamka powiedział Alexis, że lepiej, by oddała broń. Gdy tylko się rozbroiła, skrępował jej ręce na plecach.
- Wszyscy wzięli co mieli wziąć? – zapytał pułkownik, a usłyszawszy żarliwe potwierdzenia dodał. – To idziemy.
Wyszli frontalnym wejściem, które strzeżone było przez trzech, pijanych strażników, którzy nawet nie skojarzyli, że coś tu jest nie tak. Zaraz jednak, gdy Collins wyprowadził swój oddział poza budynek, zobaczyli idącą ku nim maszynę, wlokącą za sobą wielki miotacz, z zakrwawionym ostrzem u dołu. Miotacz ten zaraz znalazł się w jej rękach, gdy ich zauważyła.
- Rozproszyć się! – krzyknął pułkownik, zasłaniając własnym ciałem jeńca, jednocześnie otwierając ogień. Żołnierze pochowali się za czymkolwiek, co mogło stanowić osłonę, sam Collins też znalazł taki obiekt, chroniąc się i Alexis za nim. – Cokolwiek by się działo, nie wyłaź. – pouczył ją, przeładowując karabin. Następnie rozciął jej więzy i dał zdobyczną broń, co nie mieściłoby się w głowie nikogo innego. – Jak będzie bardzo źle, uciekaj.
Wychylił się i władował w robota pół magazynku, zastanawiając się czy granat przeciwczołgowy zdziałałby coś przeciw temu czemuś. Tak oto walczyli, ramię w ramię, zdawałoby się śmiertelni wrogowie, stojący po dwóch różnych stronach barykady. Gdy Alexis brakło amunicji, a wcale nie zanosiło się, by robot miał już nie wstać – wszak zrobił to już kilka razy – pułkownik dał jej swój karabin.
- Masz. – powiedział, a sam wyciągnął z kabury pistolet. – Strzelaj seriami po sześć, to się nie przegrzeje. – Widać było, że Alexis nie rozumie, dlaczego to zrobił. – Kiedyś zrozumiesz. Osłaniaj mnie. – rozkazał i wybiegł na otwarte pole. Z bliska władował w głowę maszyny kilka strzałów, a następnie wbił mu nóż szturmowy w zielony klejnot, jarzący się po środku korpusu i od którego odchodziły wszystkie kable. Teraz Alexis władowała w niego sześć pocisków, a ludzie Collinsa dopakowali jeszcze trzydzieści. Maszyna po prostu eksplodowała, a walczący wydali okrzyk radości, gdy nie wstała po raz kolejny.
- Spencer, weź miotacz. – rozkazał pułkownik, stając nad resztkami śmiercionośnego robota. – Szkoliłeś się jako żołnierz wsparcia ogniowego, wykorzystaj więc i to.
Podszedł do Alexis i dopiero teraz zauważył, że jest ranna. Szybko z pomocą dwóch  innych żołnierzy opatrzył ją.
- W porządku? – zapytał.
- Nadal jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego? – powiedziała. – Dlaczego nie strzeliłam ci w plecy, gdy nadarzyła się okazja?
- Zrozumiesz. – mruknął pułkownik, uśmiechając się pod nosem. – Kiedyś na pewno.

W starej, opuszczonej hali sportowej siedział skulony młody mężczyzna, przeglądając papiery, które zabrał ze swojego miejsca pracy. Te, które wziął przy ewakuacji i te, po które wielokrotnie wracał, ryzykując życiem. Chciał znaleźć ślad, poszlakę, czy choćby wzmiankę, która mogłaby pomóc znaleźć sposób walki z maszynami, które rozgościły się w jego rodzinnym mieście. Robiło się coraz zimniej i później, a młodzieniec dalej siedział w kącie, otoczony stertami teczek, skoroszytów, segregatorów jak i zwykłych notatek, tęskniąc za ciepłym kominkiem w domu. Mógłby rozpalić tu ognisko, gdyby miał co i czym podpalić, a papiery tu zgromadzone były – na razie – zbyt cenne. Na środku pomieszczenia stało jeszcze kilka stołów, na których leżały porozrzucane różne urządzenia, głównie pomiarowe.
Skrzynie, którymi zastawił wejście, raczej dla własnego komfortu, niż dla ochrony przed maszynami, drgnęły nieco, a potem zostały całkowicie przesunięte. Czworo uzbrojonych ludzi weszło do środka. Natychmiast go zobaczyli. Trzech żołnierzy ponownie zastawiło wejście, a pułkownik podszedł do nieznajomego.
- Coś za jeden?! – zapytał, mierząc w niego karabinem. Młodzieniec podniósł głowę. Nie poruszył go widok wymierzonej w niego broni.
- A czy to ważne? – zapytał słabym, zmęczonym głosem. – Nie jestem uzbrojony, co widać. Żołnierzem nie jestem, co także widać. Broni też tu nie ma, czego niezwykle żałuję. Za dwa, trzy dni i mnie tu nie będzie. Albo będę, umarły z głodu i pragnienia, wśród tego całego tałatajstwa. - wskazał ręką stosy kartek. – A i tak to tylko kwestia czasu, nim te blaszaki nas znajdą.
- Masz rację, to nieważne. – odparł pułkownik chowając broń. – Szukamy schronienia.
- Niech więc mój dom będzie i waszym. – powiedział, poczym dodał. – Ach, przecież ja już nie mam domu… A może niech moja mogiła będzie i waszą? – zaczął się zastanawiać. – Wielki Kane wskaże wam światło w najczarniejszym tunelu. Ciekawe, czy w czarnej rzyci też… Jesteście z Przymierza? – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Pułkownik przytaknął. Szybko przejrzał leżące na ziemi kartki. Jednak ten naukowy bełkot nic mu nie mówił.
- Macie może ogień? – zapytał. – Czy cokolwiek, czym można zrobić ognisko? Coś z niczego? – Widać było, że zaczynał wariować od siedzenia wśród tych papierów.
Po jakimś czasie szybko ocenił, które papiery nadają się na podpałkę. Chwilę potem siedzieli już wokół płonącego radośnie ognia.
- Jak się nazywasz? – spytał nieznajomego Spencer. – I czym się zajmujesz?
- Ethan. Ethan Kane. – odparł tamten, nie przywiązując zbytniej uwagi do swojego nazwiska. – Drugi syn Aleksieja Kane’a. Zwykły, podrzędny naukowiec, który, niewiadomo dlaczego, żądał spalenia odnalezionej na Arktyce Krypty, po zniknięciu z niej paru… okazów. – Nie było wątpliwości, że mówił o maszynach. Papiery, które leżały wokół potwierdzały tą tezę. – Wy z Przymierza macie dobrze we łbach. Na mundurach wypisujecie imię i nazwisko żołnierza. Domyślam się, że stoimy po tej samej stronie, w tym samym łajnie, a naszym wrogiem są Holocroni. – Mimo iż nazwa ta padła po raz pierwszy, wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Pułkownik ceniony był za beznamiętne i całkowicie obiektywne podejście do każdej sytuacji. Nie zdarzyło się jeszcze, by coś wyprowadziło go z równowagi. Nawet teraz, gdy nerwy pozostałych członków grupy były napięte do granic możliwości, on pozostawał spokojny.
- Cóż to za urządzenie, panie Kane? – wskazał lufą aparaturę stojącą na stole.
- To? – Ethan powiódł wzrokiem za wskazaniem i zauważalnie ożywił się. – Reaktor Holocronu. Śpieszę z wyjaśnieniami. Holocron, czy też holokrypton to pierwiastek silnie aktywny na promieniowanie gamma, a zwłaszcza na odpowiednie jego częstotliwości. Nazywamy to pieśnią holocronu. Zobaczcie zresztą. Wstał i niemal podbiegł do urządzeń, ciągle wydających podejrzane piknięcia. Podniósł tam jedną klapkę i włożył tam leżącą na stole bryłkę skrzącego się na zielono białego kryształu. Ustawił jeszcze kilka szczegółów, po czym powiedział. – Jak już wspomniałem holokrypton jest szczególnie aktywny na szczególne częstotliwości. Pieśń formuje obraz generowany z holocronu, mniej więcej tak. – nacisnął jeden klawisz i na stole utworzył się sporych rozmiarów, półprzezroczysty miecz, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.- Holocron tworzy rzeczy półmaterialne, to znaczy, mogą wyrządzić szkody, dość poważne z resztą, ale tak naprawdę są tylko wiązką światła. Ten reaktor jest za mały, by móc utworzyć taki miecz, utworzy jedynie jego widoczną formę.
- Przetłumaczcie mi więc te papiery, panie Kane. – powiedział pułkownik. – To się zobaczy, czy klasyczny sposób służb specjalnych będzie skuteczny.
- A co zamierzacie zrobić? – zapytała Alexis, podciągając kolana pod brodę. Wyglądała teraz jak mała dziewczynka.
Collins uśmiechnął się krzywo, wstając.
- Powiem krótko. Zamierzam wysadzić to miasto w pizdu.

To czego dowiedzieli się o Holocronach, przerosło ich oczekiwania. Są to maszyny zbudowane z samoregenerującego się stopu stali. Badacze, którzy odkryli pierwsze złoża – Kryptę, jak to nazwali, stąd też nazwa holokrypton – strzeżone przez uśpione maszyny, chcieli koniecznie poznać ich tajemnicę. Nikt wciąż nie wie, skąd się wzięły, ale podejrzewa się, że pojawiły się przy Pierwszym Impakcie. Prace badawcze zostały zawieszone, gdy z krypty zniknęło dwadzieścia maszyn. Kolejne Krypty były otwierane już na kontynencie, największa dotychczas odkryta znajdowała się pod Polską i obejmowała teren równy czwartej części powierzchni kraju. Obecność maszyn tu, pod Nowosybirskiem była więc co najmniej zastanawiająca. Odpowiedź na pytanie Collinsa znalazła się szybko. Żołnierze Kane’a z dużym powodzeniem stosowali przeciwko maszynom miny przeciwpancerne i granaty EMP. Co do podejrzeń o obecność Krypty, potwierdziły się i one. W nocy zapadła się wieża na lotnisku za miastem, z dziury w ziemi bije teraz w niebo filar zielonego światła, a wokół jej krawędzi tańczą zielone błyskawice. Ani Kane, przybysz z Arabii, ani wychowana tu Alexis nie mieli obiekcji co do planu pułkownika. A ponieważ żyli już ze sobą ładne trzy dni, mówili do siebie po imieniu. Johann Jester, jedyny ocalały z oddziału Alfa zamienił już swój klasyczny nóż szturmowy, na zdobyczny czarny pazur jednego z Holocronów.
A skoro plan był prosty jak budowa cepa: ktoś wzywa pomoc, trzy osoby eskortują czwartą z ładunkiem wybuchowym, który ma zostać zdetonowany w możliwie jak najlepszym momencie, zaraz następnego dnia „pracownia” czy też „sztab” jak ironicznie nazywali zniszczoną halę został uporządkowany. Po niezwykle krótkiej odprawie („Baczność! – „Jakieś pytania?” – „Rozejść się!”) ładunek (czyli: dwadzieścia sztuk granatów odłamkowych, dwie miny przeciwpancerne, osiem granatów EMP i pięć min tego typu) został złączony holokryptonowym łączem. Pułkownik spojrzał pytająco na zgromadzonych ludzi. Każdy znał to pytanie. Ktoś przecież musiał to na siebie włożyć. Kane wystąpił z szeregu.
- Jesteś pewien? – zapytał Collins, przyglądając mu się uważnie.
- A kto, jak nie ja? – zapytał naukowiec retorycznie. – Jeżeli wezmę to ja, wasza drużyna uzyska maksymalną siłę ognia. Jestem jedyny amilitarny w tym gronie. Poza tym moja rodzina rozpoczęła to piekło. Widziałem jak te maszyny wynoszą mojego ojca. Chcę więc to skończyć.
Bez słowa założył tą zabójczą kamizelkę i wrócił do szeregu.
- Johann, weźmiesz radiostację, podłączysz się pod sieć na wieży komunikacyjnej. – pułkownik wskazał ręką budynek w centrum miasta. – Stamtąd będziesz nadawać SOS i naszą lokalizację. Jeśli nie wrócimy do wieczora, lećcie bez nas. To tyle, idziemy!
Pożegnali się dość czule i poszli w dwie różne strony. Każdy w swoją.
Wejście do krypty było bliżej niż przypuszczali. Collins bez słowa kiwnął głową do Kane’a. Ten uniósł kciuk w górę. Nie było odwrotu. Pułkownik poszedł przodem, zaraz za nim człapał Ethan, z tyłu szli Spencer i Alexis, oglądając skalne ściany, w obawie, czy coś z nich nie wyskoczy. Im głębiej wchodzili, tym częściej ciarki chodziły im po plecach. William Collins był jednak niewzruszony. Szedł z karabinem przy oku, gotowy do władowania magazynka w cokolwiek co zbliży się do niego.
- Jakbym nie wrócił, opiekujcie się moim ogrodem. – zagaił, nie odrywając wzroku od celownika. – Jakby co tam porosło, wyplewić kwiatuszki i inne duperele. Tam mają rosnąć rosiczki ludojady i tego rodzaju… kwiecie.
Spencer raz widział ten ogród i wiedział, że pułkownik nie żartuje. Kane roześmiał się.
- Będę musiał to kiedyś zobaczyć. – mruknął.
- W takim razie zapraszam, pierwsza niedziela po powrocie, zrobię nawet kawę. – część o kawie na musiała być żartem. Tak przynajmniej twierdzili żołnierze Przymierza. Zatrzymał się nagle, włączył latarkę pod lufą karabinu i skierował ją na przezroczysty kokon z mechanicznym skorpionem z ludzką głową. – Co to do cholery za ustrojstwo?
Alexis i Ethan od razu rozpoznali czyja to głowa. Należała do Aleksieja Kane’a. Przeszli więc dalej w milczeniu. Odkryli, że źródłem światła są czarne metalowe obeliski, emitujące zarówno mgłę jak i owe znienawidzone światło. Ze sklepienia zaczęło się sypać coś białego, skrzącego się na zielono. Kane podniósł głowę, by zobaczyć białe, falujące morze znanego im minerału. Holokrypton – wyszeptał. – Ile tu tego… Całe te badania i… - Ogarnęła go furia. Cały czas szukał tego przeklętego minerału z dala od miasta, na różnych kontynentach, a on był tuż pod ich nosem. Te niewesołe przemyślenia przerwały mu dźwięki wystrzałów i okrzyk Collinsa „Drugiego oka ci nie oddam, blaszana puszko!” Do przewidzenia było, że walka ściągnie resztę Holocronów, dlatego więc załatwili go możliwie cicho i szybko. Wizg i skowyt zza pleców dały im do zrozumienia, że tą drogą już nie wrócą.
- Ruszać się! – krzyknął Collins, po raz pierwszy wyprowadzony z równowagi. – Mam wam wysłać specjalne zaproszenie?! – wskazywał na tunel w ścianie, w którym z resztą po chwili zniknął. Nie musiał nic wysyłać, starczyło, że „Aleksiej” ruszył się ze swojego kokonu.
Znaleźli się w białej komnacie, kłującej w oczy zielonymi odblaskami. Teraz nikt nie miał wątpliwości, że TO jest największa dotychczas znaleziona krypta. Korytarze równo rozmieszczone prowadziły do wielkiej jamy, gdzie na dole czekały legiony śmiercionośnych maszyn, przy czymś na kształt piramidy. Zielona mgła (albo mgła w zielonym świetle) spowijała gigantyczne obeliski, emitujące nieznaną im energię. Dalej nie dało się pójść. Wszyscy to czuli.
- Kane, kładź to cholerstwo i wynosimy się stąd. – teraz zorientował się, że stoją na owej zapadniętej wieży kontrolnej. – Wynosimy się stąd, nim to wszystko runie.
- Ktoś to i tak musi zdetonować. Ja zostaję! – krzyknął Spencer.
- Nie, Andrew. – powiedział spokojnie Ethan. – Pułkowniku, ja niosę to ustrojstwo i ja je zdetonuję.
Pułkownik tylko kiwnął głową i bez słowa przekazał mu swój karabin.
- Staraj się utrzymać ich jak najdłużej to możliwe. – mruknął tylko. – strzelaj po sześć, żeby się nie przegrzał.

Johann wdrapał się na wieżę, rozłożył tam radiostację i zaczął rozsyłać sygnał SOS. Wiedział, jak nikłe są szanse, że ktokolwiek usłyszy to swoiste wołanie. Czekał minutę i zaczynał emisję od nowa. Znowu minuta i znowu sygnał. Kolejna minuta, kolejny sygnał. Żadnej odpowiedzi. Ponowił więc starania kolejną sekwencją trzech nadań. Dalej cisza. Westchnął, zaczął nadawać ponownie, coraz bardziej wątpiąc w sens swoich działań.

Nastąpiła mała reorganizacja. Collins wziął karabin od Spencera, a Spencer musiał zaznajomić się ze zdobycznym miotaczem Holocronów, którego dotychczas niósł na plecach. Nie był on skomplikowany w obsłudze, jeśli tuba przed spustem świeciła się na zielono, można było strzelać, jeśli nie, trzeba było czekać, aż zacznie się świecić. Energia do strzałów generowana była na bieżąco, nie trzeba było się więc martwić o brak amunicji. Potężne, spowite zieloną powłoką energii ostrze u dołu dodatkowo pomagało w zwarciu, gdy strzału nie dało się oddać. Miotacz nie był zbyt ciężki, co pozwalało nosić jeszcze inny ekwipunek. Chrzest bojowy nadszedł niezwykle szybko. Z komnaty, z której jakiś czas temu wyszli, wylazł „Aleksiej” z piętnastoma maszynami.
- Mam gdzieś zachowanie ciszy! – krzyknął pułkownik, serią dziesięciu strzałów powalając jedną z nich. – Teraz załatwcie je raz, a skutecznie.
Spencer nacisnął spust. Potężny odrzut pchnął go w tył, ale tylko dlatego, że nie spodziewał się takiej mocy. I tu nastąpiła niezwykła radość (miotacz raził kilka celów jednocześnie), która szybko ustąpiła miejsca przerażeniu. Uderzony „skorpion” zatoczył się i spadł prosto do maszyn na dole.
- Nie o taką skuteczność mi chodziło, Spencer! – krzyknął pułkownik, przeładowując.

Johann spróbował po raz kolejny, raczej z braku lepszego zajęcia, niż z wiary, że wreszcie się uda. Nie mylił się. Odczekał minutę i nadał raz jeszcze to samo. I wtedy radioodbiornik zatrzeszczał. Pobudzony nadał sygnał raz jeszcze.
- Omega do Alfy, słyszymy was. – odezwał się głos pilota kanonierki. Tego samego, z którym tu przylecieli. – Nie ruszajcie się, lecimy po was.

Collins spojrzał w górę, gdzie przez dziurę w sklepieniu widać było niebo. Dziura była odpowiednio duża, by przeszły przez nią cztery osoby, jednak Kane postanowił zostać tu na dole i wysadzić ładunek. Wyciągnął z plecaka linę z hakiem i zarzucił ją do góry. Dopiero za trzecim razem zaczepiła się na tyle mocno, by nie spadła, pociągnięta dla testu.
- Ethan, od tego momentu jesteśmy zdani na twoją łaskę. – oznajmił pułkownik, kiedy zawisł na linie. – Trzymaj ich jak najdalej od nas, tak długo, jak to tylko możliwe. Cieszę się, że mogłem służyć z tak dzielnym człowiekiem w jednym oddziale. Alexis wchodzi jako druga. Andrew, dysponujesz największą siłą ognia, wchodzisz jako ostatni. Miejmy nadzieję, że lina wytrzyma ten ciężar. Kane, jakbyś jednak zechciał, lina chyba to wytrzyma.
Młodzieniec pokręcił głową, klękając za holokryptonowym odłamem, wspierając na nim karabin. Pułkownik wyciągnął więc z plecaka coś na kształt złamanego w dwóch miejscach, długiego grzebienia i wręczył go Ethanowi.
- Rozłóż to przed sobą i naciśnij czerwony przycisk. Nie wiem ile to wytrzyma, ale klasyczne lasery pochłania w całości.
- Masz coś jeszcze w zanadrzu? – zapytał Spencer, wodząc lufą miotacza od jednego wejścia do drugiego. Tarcza energetyczna była czymś, czego ukrycia nie spodziewałby się po Collinsie.
- Pusty plecak, jeśli ci się do czegoś przyda. – wspiął się trochę, robiąc miejsce dla Alexis, potem jeszcze trochę, robiąc miejsce dla Spencera. Trzymał się teraz jedną ręką mierząc z pistoletu w stronę wejścia. – Przywiąż się do końca, wyciągniemy cię na powierzchnię. – zakomenderował, a gdy szeregowy spełnił jego polecenie, wyjaśnił. – W ten sposób będziesz w pełni kontrolował sytuację na dole. - rozbłysła czerwona tarcza przed Ethanem, a on oddał pierwsze kilka strzałów, celnie jak na kogoś, kto nie był szkolony. – Idziemy! - krzyknął do Alexis. Spencer, przypadkowo przestawił jakąś dźwigienkę na miotaczu, i zamiast pojedynczej wiązki energii, posłał w kierunku wejścia piorun kulisty. Potężny huk. Potem trzaski liny. Jeden strzał Holocrona. Ten – jak na złość - trafił w linę, przerywając ją. Pułkownik rozpaczliwie próbował złapać drugi jej koniec, jednak na daremno.
- Szlaaaaaag!
Biały, oślepiający, długi błysk. Rozdzierający huk, skowyt, jęk, wizg i każdy inny dźwięk, który nie powinien zostać wydany przez maszynę. Krzyki Alexis, przekleństwa pułkownika, modlitwa Ethana. Gwizd, potężny huk i krypta przestała istnieć.

Nikt z nich nie pamiętał, jak znaleźli się na powierzchni. Pierwszy ocknął się pułkownik, patrzył na swoją rozoraną rękę, wyglądającą tak jakby szorował nią po granitowych skałach. Czuł ściekającą po twarzy krew. Widział nieprzytomnych Alexis i Spencera. Nie widział Kane’a, co go nie cieszyło. W głowie mu huczało, wciąż słyszał ten okropny dźwięk. Splunął krwią. Wtem, nad nimi zaczęła krążyć kanonierka Przymierza. Zaczęła schodzić coraz niżej i niżej.
- Tak, to oni. – ledwie usłyszał krzyk Johanna. – Chwała Najwyższemu, oni żyją!

„Ci, którzy zginęli, będą zawsze wspominani, jako wybrańcy przeznaczenia”

Spencer nie dbał o to czy wymienią go na uroczystości odznaczenia. Nie dbał, czy jego zasługi zostaną docenione. Jego zdaniem są tylko dwie osoby, które powinny zostać wyróżnione. Ethan Kane i pułkownik William Collins. Odkąd Alexis przeszła całą procedurę lustracyjną, by mogli być razem, nie przejmował się prawie niczym. Zależało mu jeszcze tylko, by pułkownik pojawił się jak świadek na ich ślubie.
Nie przejął się, gdy dostał zaproszenie na tą niezwykłą uroczystość od prezydenta Przymierza. Po prostu tam poszedł i stanął w szeregu, jak nie raz stawał w koszarach.
Pułkownik przeprowadził musztrę przed prezydentem, a z czarną przepaską na oku wyglądał jeszcze groźniej niż przedtem. Alexis stała w szeregu zaraz obok Spencera, przy jego drugim boku stał Johann, który wcale nie starał się ukryć zmęczenia.
Uroczystość była długa. Prezydent snuł coś na temat odpowiedzialności i bohaterstwa, a słabo ukryte ziewnięcie pułkownika Collinsa, pokazało wszystkim „niedobitkom Zamieci” co mają myśleć na ten temat. Teraz na podium wstąpił marszałek, i zaczął czytać niezwykle długą listę zasłużonych. Pierwsze miejsce zajmowali stratedzy, którzy „wprawni w boju” tyłków z bezpiecznych kwater nie ruszyli. Potem sztabowcy, którzy „nieustraszeni na każdym polu” jedyne po co ruszali się ze sztabu to najwyżej po piwo. Gdy po marszałku, podium zostało puste, Collins nie bacząc na sprzeciwy zajął je i wygłosił własną mowę - z punktu widzenia politycznego - bardzo niepoprawną. Za jedynych prawdziwie zasłużonych wskazał swoje oddziały, które w większości zostały wybite. Gdy skończył mowę, lud zgromadzony na auli wygłosił swoje zdanie owacjami na stojąco. Gdy oklaski umilkły pułkownik zaczął wywoływać kolejno Alexis, Spencera i Johanna. Każdemu dziękował za walkę ramię w ramię. Gdy sam „wirtualnie” odznaczył („Ten człowiek otrzymałby ode mnie …”) cały swój oddział, wspomniał o roli osób nieobecnych, takich jak Ethan Kane. A gdy niezadowolenie oficjalnie odznaczonych sięgnęło zenitu, pułkownik „bezczelnie podziękował za udzielenie mu głosu” i wrócił do swojego oddziału „równie bezczelnie wyprowadzając go z auli”.
Po spotkaniu w sztabie, skąd pułkownik zabrał swoje osobiste rzeczy, czekała ich jeszcze jedna niespodzianka. Za drzwiami czekał na nich w długim płaszczu znajomo wyglądający młodzieniec.
- Ethan! – krzyknął Spencer. – Co ty tu robisz?
- Wracam z domu pułkownika. – odparł Kane, zdejmując z nosa okulary przeciwsłoneczne. – Wiesz, rosiczki ludojady mogę uznać, ale „obiekt chroniony polem minowym”? Czy to nie przesada?
- Nie, młody przyjacielu. Inaczej spotkalibyśmy cię w środku. – Collins uśmiechnął się. Nie trzeba było być mędrcem, by zauważyć, że Ethan i William zdążyli się polubić. – To jak? Zapraszam na kawę, jak obiecałem.
Czyżby nie żartował?
- Powiedz jeszcze - Spencer zwrócił się do Kane’a. – Jak?
- Może moja modlitwa podziałała. – powiedział z bezczelnym uśmiechem. – A może… - wyciągnął z kieszeni małą bryłkę holokryptonu. – Może to maleństwo ma jeszcze inne właściwości niż sama holomaterialność... - Określenie to, mimo iż często pojawiało się w papierach Ethana, nadal mówiło pułkownikowi tyle samo.
Spencer objął Alexis ramieniem.
- Zanim pójdziemy. – powiedział. - Nie masz w domu żadnych podejrzanych przyjaciół, pułkowniku?
- Oprócz dwumetrowego węża, półmetrowego jaszczura i podobnych rozmiarów pająka, nie widziałem tam nikogo i niczego innego. – pułkownik uśmiechnął się kącikiem ust. -  Ale myślę, że was polubią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz