Imperator Kain


Spis treści:

Egzekutor

Niczym sępy flota pościgowa Imperium rzuciła się na dryfującą w przestrzeni fregatę Wolnej Federacji Handlowej. Wymiana ognia była krótka, w mgnieniu oka systemy okrętu zostały unieruchomione. Wówczas wróg poderwał myśliwce, w desperackim akcie samoobrony. Jednak najemnicy w eskorcie handlowej nie mogli mierzyć się z bezzałogowymi maszynami Mark X, produkowanymi z myślą o walkach w kosmosie. Przez chwilę światła migały jak na dyskotece, by zaraz potem na otwartym kanale kapitan fregaty ogłosił kapitulację. Krążowniki Imperium ustawiły się w nienagannym szyku trzech rzędów, biorąc fregatę na hol.
Na okręcie flagowym ogniomistrz, będący zastępcą kapitana, nadał do unieruchomionej fregaty.
- Tu IIS „Independance”, okręt flagowy Siódmej Floty Pościgowej Imperialnej Marynarki Wojennej. – powiedział do mikrofonu, swoim zwyczajem krzyżując ręce na piersi. – Wysyłamy na wasz pokład brygadę desantową w celu przeszukania okrętu pod kątem przemytu oraz transportu osób poszukiwanych z rozkazu Jego Wysokości.
- Piękna akcja. – powiedział nawigator, gdy system zakomunikował poprawne położenie okrętów. – Panowie, dzisiejszy na mój koszt.
Na mostku rozległy się okrzyki zadowolenia i wiwaty. Kapitan jednak pozostał sceptyczny.
- Zobaczymy co powie Egzekutor.
Tą ogólną atmosferę radości przerwał komunikat na interkomie.
- O wilku mowa, kapitanie.– rozległ się w głośnikach głos pierwszego oficera.
Po chwili drzwi na mostek otworzyły się. Przez nie wszedł smukły czterdziesto paro letni mężczyzna, z lekko falowanymi ciemnoblond włosami, sięgającymi nieco dalej niż do ramion. Z prawej strony miał je starannie zaczesane za ucho, z lewej swobodnie opadające. Sam już jego wygląd straszył. Nienagannie wyprasowany czarny mundur ze złoceniami, biała koszula z szerokim kołnierzem, czarny krawat, czarne spodnie, błyszczące buty z czarnej skóry z wysoką cholewą i mechaniczna proteza ręki, przykryta jeździecką rękawicą. Prawe oko przykrywał jego HMD - urządzenie komunikacyjne, z czerwonym szkłem, służącym za ekran. Lewe przysłaniał czarną przepaską. Lewa część twarzy pokryta była prawie w całości szkaradną blizną po dotkliwym oparzeniu. Naramienniki jego munduru, najprawdopodobniej z sentymentu wciąż miały buliony, niczym zdjęte z munduru epoki wiktoriańskiej.
- Status. – powiedział ochrypłym, donośnym, zimnym głosem.
- Przejęliśmy fregatę Wolnej Federacji. – zameldował kapitan, salutując. – Wysłaliśmy…
Egzekutor przerwał mu gestem dłoni.
- Rozkaz był jasny. – powiedział, mierząc kapitana wzrokiem. – Unicestwić buntownicze ścierwo. Kupcy znali ryzyko, biorąc go na pokład.
- Ale Otto… - mechaniczna ręka natychmiast zacisnęła się na gardle kapitana, unosząc go w powietrze.
- Egzekutorze – poprawił go przez zęby, cedząc wyrazy. – Otto. - odrzucił go na bok, poczym nacisnął przycisk przy słuchawce. – Do wszystkich jednostek, mówi Egzekutor Andrew Joseph Otto. Macie piętnaście sekund by rozpocząć ostrzał. Od teraz. Bez odbioru.
- Kompania nie powinna mieszać się w sprawy marynarki. – zauważył kapitan chłodno.
- Chciałbyś porozmawiać o tym z Pierwszym Sekretarzem? – zapytał Andrew, nie patrząc nawet na niego. – Albo z Ministrem Wojny? A może z Jego Wysokością Imperatorem we własnej osobie? Nawet o tym nie myśl. – dodał wciąż tym samym monotonicznym głosem. Kapitan w rzeczy samej, z początku wyciągnął pistolet, jednak zaraz go schował, uprzytomniwszy sobie co chciał zrobić.
Flota imperium rozpoczęła ostrzał, toteż od razu na otwartym kanale dał się słyszeć głos kapitana fregaty.
- Żądam wyjaśnień! – krzyczał. – Jakim prawem?! Poddaliśmy się przecież!
- Mówi Egzekutor Andrew Otto. – powiedział Andrew. – Z rozkazu Jego Wysokości mamy uprawnienie unicestwienia każdego wroga Imperium. Na waszym pokładzie znajduje się porucznik Yurich Crestor, buntownik, wróg Imperium.
- Wasze zachowanie jest jawnym łamaniem Konwencji Kreetyckiej z roku…
- Mamy gdzieś wasze konwencje. – przerwał mu Egzekutor, gładząc się po swojej koziej bródce. – Pomagając wrogom Imperium sami staliście się wrogami Imperium. Jesteście więc wrogami Imperium na ziemiach Imperium i przemycacie wyjętego spod prawa imperialnego bandytę. Wasze konwencje są w tym momencie po naszej stronie. Módlcie się teraz do jakichkolwiek bogów tam macie, gdyż niewiele czasu wam zostało. Kontynuować ostrzał!
Fregata nie mogła długo stawiać oporu dwunastu krążownikom. Po krótkiej chwili, wypełnionej rozpaczliwymi próbami uruchomienia napędu nadprzestrzennego, fregata eksplodowała, dając falę różnokolorowych płomieni. Dopiero wtedy Egzekutor opuścił mostek.
- Niech to będzie nauczką dla wszystkich, którzy śmieją sprzeciwić się woli Imperatora. - powiedział wychodząc.
- Nie cierpię tego gościa. – mruknął kapitan.
- I vice versa, kapitanie. – dał się jeszcze słyszeć jego głos na interkomie.

Dziesięć lat później. Mówiono, że po szkole wojskowej hrabiego Wilhelma van Graafa, masz otwartą drogę do wszystkich dostępnych jednostek, a i przyjmą cię tam z pocałowaniem ręki. Teraz Adrienowi de Rest, absolwentowi tejże akademii ciężko było powiedzieć, że to nie prawda. Gdy złożył podanie do legendarnej Kompanii Cieni, dostał pozytywną odpowiedź zaraz następnego dnia.
Hrabia van Graaf wychowywał się na ulicach, w dolnych częściach miasta, mając za nauczycieli mutantów, wilki, banitów i łowców niewolników. Wielokrotnie dał się złapać, zawsze zdołał uciec i zawsze wyciągał wnioski. To pozwoliło mu przetrwać. Teraz więc postanowił przekazać swoje doświadczenia innym, czym zasłużył się Imperium. Do domu van Graafów sprowadził go protoplasta rodu, gdy „przyszły hrabia” ocalił mu życie. Za zasługi stary Robert włączył go do rodziny, a za przykładną służbę imperator nadał rodowi tytuł szlachecki. Wilhelm van Graaf był sierotą, toteż postanowił pomagać takim jak on. Porzuconym przez los. Był człowiekiem wymagającym i surowym, jednak ciepłym i wyrozumiałym.
Adrien stracił oboje rodziców w wojnie z układami Unii Tysiąca Słońc, kiedy to kałamarnico-podobni Versackowie najechali ich rodzinną planetę, nie zostawiając prawie nikogo przy życiu. Traf chciał, że krótko potem przelatywała tamtędy flota Imperium, która wyparła Versacków z układu i przejęła znaczną część unii. Kapitan jednego z okrętów, Albus Krieg, zaopiekował się wygłodniałym, schorowanym i umierającym chłopcem. Dbał o niego jak o syna, którego nigdy nie miał. Adrien gdy tylko wyzdrowiał chciał pomóc swojemu dobroczyńcy. Przez osiem lat podróżował wraz z kapitanem, ucząc się obsługi poszczególnych systemów. W wieku czternastu lat obsługiwał już działo pokładowe. Gdy Adrien osiągnął wiek szesnastu lat, kapitan został zabity z rąk piratów. Młodzieniec trafił więc do stolicy Imperium, nie wiedząc co dalej począć. Tułał się tak przez rok. Dokładnie w swoje siedemnaste urodziny natknął się na hrabiego Wilhelma van Graafa. Adrien chciał go skroić, gdyż hrabia wyglądał na bogatego człowieka. Hrabia jednak spuścił mu solidny łomot, a gdy napastnik ledwo dychał Wilhelm zaproponował mu zapisanie się do niego do akademii. A że nadchodziła zima, dach nad głową wydał się chłopcu nad wyraz kuszący.
Przez kolejnych dziesięć lat chłopiec uczył się walczyć i przetrwać. Uczył się jak być żołnierzem, co znaczy być patriotą. Zaczął rozumieć, że pełni jakąś rolę w społeczeństwie. Jego przeżycia sprawiły, że był w pewnym stopniu bezwzględny. Chciał wykonać zadanie, bez względu na straty, tak długo, jak długo stwierdzał korzyść takiego zagrania. Jednak wciąż wstrząsał nim dreszcz na wspomnienie o Egzekutorze, który przyszedł na inspekcję akademii. Tak, Egzekutor Otto był najbardziej przerażającą postacią z jaką młodzieniec się zetknął. Raz, przy porannej zbiórce, po nocy ciężkich ćwiczeń w terenie, chłopak lekko wychylił się z szeregu. Od razu otrzymał silne uderzenie w przeponę z mechanicznego ramienia Egzekutora.
- Gdy mówię baczność, wy stoicie na baczność. – syknął, mierząc rekruta zimnym, bezlitosnym spojrzeniem, spod czerwonego ekranu HMD. – Bez względu na to, czy was coś boli, szczypie, ciągnie. Nikogo to nie interesuje. Potem rośniecie tacy, pozbawieni wszelakich zasad i przez wasze niedociągnięcia ktoś inny trafia do ziemi. Następny, który wyłamie się z szeregu, z miejsca dostaje kulkę między oczy, jasne?
Po trzech dniach Egzekutor odszedł równie nagle jak się pojawił, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Parę ładnych lat temu Andrew wrócił z kolejnej misji i od tej pory słuch po nim zaginął. Tak jakby zapadł się pod ziemię, jakby wyparował.

Oficerem nadzorującym pracę nowego kadeta, do momentu zaprzysiężenia miał być sam admirał Connor Mustard. Sławę zdobył w czasie jednej z walk z Aquarianami, odłamem rasy ludzkiej, zamieszkującym wodne światy, którym uwidziało się zaatakować rubieże Imperium. Admirał, wtedy jeszcze o randze porucznika, założył się ze swoim przełożonym, że odwróci bieg walki, robiąc coś nieprzewidywalnego. Był wówczas w dywizji dywersyjnej. Zapytany co ma na myśli, uderzył się w pierś i dumnie odpowiedział „Nie na darmo nazywam się Mustard.” Faktycznie, gdy Aquarianie podesłali duży transporter, który miał zastąpić wyczerpane jednostki nowymi, Mustard zadusił ich w środku antycznym już gazem musztardowym. Gdy drzwi transportera otwarły się, ze środka wysypały się ciała ledwo żywych Aquarian, w najmniejszym stopniu nie zdolnym do walki, z tak poważnymi oparzeniami, że umierali jeden po drugim, zwijając się z bólu. Atakujący byli tak przejęci losem swoich konających braci, że poddali się od razu. W aquariańskich kronikach admirał otrzymał nawet przydomek „quarra’qvert”, co znaczy „jeździec musztardy”,  nazywają go także „piątym jeźdźcem”. Oba przezwiska są jawnym nawiązaniem do ziemskiej legendy o Jeźdźcach Apokalipsy. W kronikach jest nawet wpis na Ursa Major stanęliśmy oko w oko ze wszystkimi jeźdźcami Apokalipsy, zwiastunami zniszczenia: Wojną, Głodem, Zarazą i Śmiercią, oraz najstraszniejszym z nich, Musztardą. Admirałowi tak się to spodobało, że kazał sobie nawet ten fragment wygrawerować runami w zlocie, oprawić w marmur i w ten sposób powstałą tablicę powiesić na ścianie nad biurkiem w swoim gabinecie. Od tego momentu zbierał też wszystkiego rodzaju ryciny, obrazy, ilustracje na swój temat, a które przywozili aquariańscy kupcy. Dowcipnisie z Kompanii jednak gdzie tylko się dało poprawiali M w jego nazwisku na B. Adrien nie wiedział o co z tym chodzi, dopóki nie przeczytał tego tworu na głos. Podobno nieoficjalnie, pod koniec roku rozliczali się z tego kto, ile razy i gdzie wyciął taki numer, przyznając odpowiednio punkty w stosunku do stopnia ryzyka. Jest z tym nawet związana pewna przykra i makabryczna sprawa, z okresu kiedy Andrew dopiero zaczynał karierę Egzekutora.
Nawet teraz Adrien wchodził nieco onieśmielony do gabinetu Mustarda.
- A, młody de Rest. – powitał go admirał swoim charakterystycznym, skrzekliwym głosem. – Nie co dzień widzi się tak obiecujących rekrutów. Jak zapewne wiesz, będziesz moim protegowanym, do momentu złożenia przysięgi. Masz przed sobą obiecującą karierę, tylko nie spieprz jej.
- Jeśli mogę zapytać – zaczął Adrien, patrząc na duży fresk na suficie. Przedstawiał on pięciu jeźdźców: jednego jadącego na widmowym koniu, szkieleta z płomiennym mieczem, zaraz obok niego jechał drugi, na płomiennym ogierze, wznosząc topór. Ci dwaj jechali po prawej stonie kawalerzysty w czarnym mundurze, wyciągającego przed siebie końską czaszkę na kiju, od której rozchodził się żółty dym. Po jego lewej stronie jechali wychudzony, kościsty lansjer na równie kościstej szkapie oraz gnijący barbarzyńca na ziejącym na zielono wilku. Czarny kawalerzysta był z nich wszystkich najbardziej wysunięty. W prawym rogu dzieła, gotyckimi literami zapisane było „Piąty jeździec Mustard prowadzi szarżę.” – Jak wpuściliście gaz do tego transportera?
- A to nie jest żadna tajemnica. – odpowiedział z serdecznym uśmiechem. – Złożyły się na to dwa czynniki. Po pierwsze od razu zaintrygowały mnie rozmiary ich pojazdów. Po drugie miałem w okolicy rozbity transport tego cholerstwa. Trzy cysterny będąc ścisłym. Pomysł narodził się sam, gdy akurat jedliśmy śniadanie, kiełbaski z chlebem. Kapitan Throgg powiedział wówczas ”No, Musty, już teraz jest ciężko prowadzić tę walkę. Ludzie są coraz bardziej wymęczeni, a i Aquarianie ściągają posiłki. A my cholera jasna jesteśmy odcięci od wsparcia.” Jakby to było wczoraj pamiętam, jak wgryzł się wtedy w swój kawałek kiełbasy, jak go potem z troską oglądał. „Oj tak, jak dojadą posiłki to trzeba będzie cudu, by wygrać tę walkę. Musztardy?” – zapytał mnie jeszcze, a moja spaczona łepetyna od razu podsunęła mi idealny pomysł. Musztarda, tak, to było słowo klucz. „A co jeśli…” zapytałem. Gaz miałem, wyrzutnie miałem, pompy miałem, przewody miałem. Potrzebowałem jedynie dwóch rzeczy. Mecha, który obsłuży wyrzutnię i wystrzeli na dach transportera końcówkę przewodu i człowieka, który zostanie wystrzelony wraz z pompą. Ponieważ na to ostatnie nikt nie chciał się zgodzić, kapitan łaskawie wystrzelił mnie. A potem ja wywierciłem w ich włazie po cichu otwór, wepchnąłem tam przewód, i potrąciłem zawór. Ciśnienie na pompie od razu skoczyło, szybko i mnie zaczęło parzyć powietrze, to se wyłączyłem wentylację w pancerzu i przeszedłem na rezerwy tlenu. A gdy Aquarianie wydostali się z tej dymiącej mogiły, byli w tak opłakanym stanie, że nawet mnie się ich żal zrobiło.
- Czy ON też by tak zrobił? – zapytał Adrien. Uśmiech zszedł z twarzy Connora. Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, masując nerwowo skronie. Nie musiał być geniuszem, by wiedzieć o kogo chodzi.
- Nie. – odparł po chwili. – Znam… Znałem Egzekutora zbyt dobrze, by wiedzieć, że dla niego wykonanie rozkazu liczy się ponad wszystko inne. Człowiek tak zwanej starej kadry. „Rozkaz otrzymany świętym jest, sprzeciwić się rozkazowi jest jak podważyć prawa utrzymujące twoją egzystencję”, jak mawiał wpis w kodeksie Gwardii Honorowej. Mam jednak wrażenie, że na taką postawę wpłynęły szczegóły z jego służby przed Kompanią. W jego aktach podejrzanie mało jest na ten temat… Ale – powiedział, otrząsając się. – Za bardzo odbiegam od tematu. W każdym razie… Otrzymaliśmy rozkaz utrzymania pozycji i odepchnięcia wroga. Zrobiłem to, wiedząc, że ich morale znacząco osłabnie. W duchu miałem nadzieję, że postąpią tak, jak postąpili. Egzekutor, podejrzewam, zrobiłby inaczej. On raczej rzuciłby wszystko na front, zostawiając co nieco w odwodzie. A gdy główna masa wroga by się wylała, dopiero zdetonowałby te cysterny. Rozpatrując to oczywiście na podstawie wiedzy, którą ja na tamten moment miałem. Ale gdyby tak postąpił, straty byłyby ogromne, zarówno po naszej stronie, jak i u Aquarian. Nie oszukujmy się, Aquarianie zostaliby tam w kanionie wybici do nogi. Ale pomyśl za jaką cenę! Żeby oddać mu sprawiedliwość dodam, że równie chętnie, jeśli nie chętniej, zamiast z bezpiecznego miejsca w dali, Andrew odpaliłby te cysterny walcząc w pierwszej linii, na czele pierwszego szeregu. Historia jego służby, od pierwszego przydziału, pełna jest heroicznych czynów. Gdyby więcej rekrutów, normalnych, oczywiście, miało takie poczucie obowiązku co on, mielibyśmy idealnie zorganizowane społeczeństwo.
Porozmawiali sobie jeszcze, o szczegółach pracy Cieni, o „dawnych czasach” i o nadchodzącej ceremonii. A gdy skończyli i Adrien otworzył drzwi, by wyjść, ze zdziwieniem obejrzał mosiężną tabliczkę na drzwiach. Mógłby przysiąc, że gdy wchodził, na tabliczce napisane było „Admirał C. Mustard”, teraz jednak napis głosił „Admirał C. Bustard.” Admirał dostrzegł jego konsternację. Podszedł do biurka, nacisnął przycisk przy mikrofonie i ze spokojem powiedział.
- Emily, skarbie, mogłabyś przysłać O’Conella na chwilę? Mam informacje na temat jego stażu i domyślam się, że chciałby znać swoją przyszłość. Dziękuję.
- Odechce mu się durnych żartów – powiedział z pewną zajadłością. – gdy dostanie dziesięcioletni przydział na lodowym Hypaksie. Albo na pustyniach Venorrus. A dopilnuję, by trafił albo tu, albo tam. A! – zawołał, gdy żądany młodzieniec stanął w drzwiach. – Choć tutaj, mamy kilka spraw do omówienia…
W czasie ceremonii zaprzysiężenia Adrien mimowolnie zauważył, że jeden z Egzekutorów jest nim szczególnie zainteresowany. W ogóle nie spuszczał go z oczu, potem dyskretnie zaczepił Mustarda i żywo o czymś debatowali półszeptem. A gdy nowo zaprzysiężony Cień wrócił do przydzielonej mu kwatery, znalazł na podłodze krótki, acz treściwy liścik:
Dwudziesta, w moim biurze.
Grav
Egzekutor Ezechiasz Grav znany był przede wszystkim ze swojego wyrachowania. Poza tym za wszelką cenę chciał wysadzić Otto z interesu. Mimo iż dysponowali takim samym szeregiem uprawnień i działali w tej samej branży - a może nawet właśnie dlatego – Grav w stosunku do Andrew był zazdrosny niczym piękna kobieta o inną. A zazdrościł mu dosłownie wszystkiego. Od wyrobionego respektu i budzonego przerażenia po nienaganną historię służby. I to było widać.
- Jak punktualnie. – rzucił niedbale, gdy drzwi do jego gabinetu otwarły się. – Ale niczego innego nie spodziewałbym się po absolwencie van Graafa. – zamilkł na chwilę i stanął na tle okna, przez które rozciągał się znakomity widok na zachodzące nad imperatorskim pałacem słońce. – Ale przejdźmy do rzeczy. Być może będę miał dla ciebie zadanie, zanim cię przerzucą gdzieś do układu Decadence, czy innego kosmicznego zadupia. To jest, jeśli masz jaja, by się tego podjąć.
Tak, Grav zawsze umiał zagrać na ambicji i emocjach rozmówcy. Mimo to nie miał wcale porównywalnych nawet osiągnięć co zawsze zimny, bezwzględny i opanowany Andrew.
- Sprawa jest prosta – kontynuował po tej krótkiej przerwie. Teraz dopiero stanął twarzą w twarz z rozmówcą. – komicznie prosta, rzekłbym, jednak ma kluczowe znaczenie dla Imperium. Na pewno interesował cię powód tak nagłego zniknięcia Egzekutora Otto. Musiałeś się nad tym zastanawiać. Jakkolwiek byś go nie cierpiał, musiałeś chcieć dowiedzieć się dlaczego słuch po nim zaginął. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, ty masz sprawić, by nie wypłynął ponownie.
Powiedzieć, że Adrien był wstrząśnięty tym co usłyszał, to naprawdę mało.
- Słucham?! – wykrztusił z siebie.
- Ludzie nie znikają ot tak. Bez powodu. – Grav przystąpił spokojnie do wyjaśnienia, zapalając papierosa. – Nie tak nagle. Przedstawię ci jedną teorię na ten temat, moją teorię, a gdy poświęcisz jej chwilę na przemyślenie, dojdziesz do wniosku, że jest słuszna. Powiedzmy, że Egzekutor zdradził.
Teraz Adrien wybuchł śmiechem.
- Już prędzej uwierzyłbym, że Imperator koronował się w czapce Świętego Mikołaja! – powiedział, wciąż jeszcze łapiąc oddech. Grav obserwował go spokojnie. I ten spokój zbił młodego agenta z tropu. – Przecież to nonsens! Otto jest najbardziej zagorzałym lojalistą, jakiego świat zna. On dobro Imperium przekłada ponad własne zdrowie! Absurd! Co by o nim nie mówić, zdrada to coś, czego nie można mu zarzucić.
Jego mózg jednak zaczął natychmiast podsuwać poszlaki potwierdzające tę tezę.
- Nie oczekiwałem innej niż ta reakcji. – zauważył Egzekutor. – Faktycznie byłoby to niepokojące. Jednak zauważ, że do tego stopnia walcząc o bezpieczeństwo Imperium, znalazł się praktycznie poza wszelakimi podejrzeniami. To daje mu idealną przykrywkę.
Chcąc nie chcąc, Adrien musiał przyznać mu rację. A on kontynuował.
- Długo szukaliśmy w aktach, jednak nic nie mogliśmy znaleźć. Potem wyruszył na tą misję… - zawiesił teatralnie głos. Aż dziw, że Adrien dał się złapać na tą starą sztuczkę.
- Misję?
- Taa… - Grav podrapał się po karku. – Mieliśmy podejrzenia o podwójnym agencie w waszych szeregach. Poprosiliśmy go, by zbadał sprawę. Całość wyglądała mniej więcej tak. Zaginął jeden agent a wraz z nim spora paka akt. Andrew miał go odnaleźć i dostarczyć akta. Nie interesowało nas, co zrobi z kretem. I tak czekałaby go tu kara śmierci. Jednakże, gdy już wyruszył, odnaleźliśmy brakujące dokumenty, wstyd przyznać, w naszej kwaterze. Od razu powiadomiliśmy Egzekutora o tym fakcie. O tym, że jego cel jest niewinny. Do dziś pamiętam ten pełen nienawiści głos. „Otrzymałem zadanie, ścierwo. Wykonam je. Otto, bez odbioru.” I faktycznie, znaleźliśmy zmasakrowanego trupa. Tak zmasakrowanego, że dopiero zaawansowane badania potwierdziły jego tożsamość. To nas opóźniło. Otto pojawił się w mieście, nim zdążyliśmy cofnąć jego uprawnienia. Zabrał wszystkie akta dotyczące tej sprawy, oraz kilku innych, co może doprowadzić do brzemiennej w skutki katastrofy dyplomatycznej.
- Kontynuujcie, proszę.
Grav uśmiechnął się lekko i zjadliwie. Młoda ryba chwyciła haczyk.
- Całą energię poświęciliśmy na poszukiwania Egzekutora, jednak bez skutku. Dokładnie jakby wyparował. – mówił z przejęciem. – Dopiero wczoraj otrzymałem namiar na jego kryjówkę. I tu wchodzisz ty. Nasi ludzie są zajęci, a zneutralizowanie – położył nacisk na to słowo. – zbuntowanego agenta przysporzy ci sławy w szeregach Kompanii do tego stopnia, że nikt nigdy nie wyśle cię na pustkowia Hypaksu. Bo będą się z tobą liczyć.
- Nie trzeba. – powiedział Adrien prężąc pierś. – Po prostu daj mi te współrzędne. Zrobię co w mojej mocy, by móc jak najlepiej przysłużyć się Imperium. Sprawię, by Egzekutor stanął przed obliczem sprawiedliwości.
- Doskonale. – Powiedział Grav z radością. Podszedł do stolika, na której odbywała się zawieszona partia szachów. Przesunął białego gońca w stronę czarnego króla. – Szach-mat Otto. Najpóźniej za godzinę otrzymasz koordynaty. Tylko proszę cię, załatw to najszybciej jak to tylko możliwe. I jeżeli natrafisz na jakiekolwiek dokumenty, nalegam, abyś przysłał je bezpośrednio do mnie.

Faktycznie, nieco po wpół do dziewiątej PDA Adriena odebrało zakodowaną wiadomość z biura Egzekutora Grava. Były tam wszystkie potrzebne informacje. Koło dziewiątej rano był już we wskazanym miejscu. Przed nim rozciągał się stary bunkier, jeszcze z czasu walk kolonialnych. A nowa śluza wejściowa świadczyła o tym, że był używany.
Im dłużej Adrien zastanawiał się nad tą sprawą, tym bardziej czuł, że Egzekutor miał rację. Trzeba to było jak najszybciej zakończyć. Wypiwszy kubek kawy, przełączył mikrofon na wbudowane w kadłub głośniki. Wolał spróbować to załatwić pokojowo.
- Wyłaź Otto! – krzyknął do mikrofonu, a jego głos poniósł się po wyludnionej okolicy. – W imieniu Jego Wysokości Imperatora rozkazuję ci wyjść z ukrycia.
- Dla ciebie Egzekutorze, chłoptasiu. – Dotarł do niego osławiony, zimny głos, o zgrozo zza pleców. Adrien wykonał natychmiastowy zwrot, stając twarzą w twarz z Incineratorem, osobistą maszyna Egzekutora Otto. Przełączył się na otwarty kanał. – Widzę, że Grav znalazł sobie nową zabawkę.
- Wciąż masz szansę zakończyć to bez rozlewu krwi. – powiedział Cień, sprawdzając zamontowane systemy uzbrojenia. Tak, w razie czego Kompania wyposażyła go w najnowocześniejszy sprzęt. – A w przeciwnym wypadku mam rozkaz zlikwidowania cię jako zdrajcy.
- Czyżby? – zapytał Andrew drwiąco. – Młody jesteś, w dupie byłeś i gówno widziałeś. Krąg się zamknął, jak widzę. Próbuj więc, bo obiecuję ci, żywcem mnie nie weźmiesz, zdradzieckie ścierwo.
- Tylko nie mów, że nie próbowałem. – warknął Adrien, odpalając kolejno system po systemie. A potem oniemiały patrzył jak najbardziej zabójcze promienie lasera są w całości pochłaniane przez tarczę przeciwnika. Gdy jego maszynie brakło energii by oddać kolejny strzał, Cień usłyszał w słuchawkach drwiący głos Andrew.
- Teraz moja kolej.
Na początku klasycznie. Lekkie działka laserowe, co zniwelowało ostro tarczę Adriena. Potem karabiny maszynowe, zabijające ochronne pole kinetyczne. A gdy maszyna została bez obrony rozpoczęło się piekło. Andrew zaczął odpalać działa plazmowe, strumienie EMP sprawiały, że sprzęt Cienia zaczął żyć własnym życiem, a deszcz rakiet walił wokół niego. Gdy to się skończyło Cień ledwo żył.
Wybił zdewastowany właz nogą, wypadając na spaloną wokoło maszyny trawę, ledwo łapiąc oddech. Zafundowane mu elektrowstrząsy zablokowały na jakiś czas akcję płuc, toteż w jego organizmie zaczęło brakować tlenu. A gdy zebrał w sobie na tyle siły, żeby wstać, usłyszał nad głową charakterystyczne kliknięcie odbezpieczanej broni.
- A teraz – powiedział Andrew. – Proszę ze mną.
Zaprowadził go na muszce do jednej z kwater, urządzonej surowo, lecz bardzo praktycznie.
- Siadaj. – powiedział wskazując pistoletem wolne krzesło naprzeciw niego. – Tylko bez numerów, bo zastrzelę jak psa. - Sam usiadł tak, by widzieć twarz rozmówcy. – Widzę, że Grav postanowił załatwić sprawę do końca. Dobrze. Imperium potrzebuje takich ludzi. Zdecydowanych, wiernych. Szkoda tylko, że nie jesteś to ty. – Adrien milczał. – Tak… Nie zastanawiało cię pewnie nigdy, co się stanie z tobą, gdy już wykonasz zadanie. Widzę, że Grav użył na tobie swoich klasycznych metod. Oskarżenia o zdradę, podejrzewam jeszcze zaginione dokumenty…
Cień zerwał się z krzesła.
- Łżesz! – krzyknął sięgając po broń. Andrew był szybszy.
- Siadaj na miejsce. – wycedził przez zęby, mierząc w stronę agenta. – Tak więc, jak się domyślasz wielu było przed tobą. A po wyrazie twojej twarzy widzę, że zaczynasz pojmować. Wszystko w ten sam sposób. Ktoś spartaczył akcję, trzeba było go usunąć. Dawało mu się więc namiary na „zbuntowanego agenta”, który najprawdopodobniej nigdy w ogóle nie istniał. A tam zamiast niego czekałem, na przykład, ja. W końcu i mnie postanowili wrobić w ten sam sposób. Zapewne nie powiedział ci, gdzie znalazł brakujące dokumenty, agenta Coronera. Nie? – roześmiał się chłodno. – W mojej kwaterze. Co jeszcze ciekawsze, zanim wyruszyłem na misję, jestem PEWIEN, że ich tam nie było. Ale cóż, teraz jest to moje słowo, przeciwko słowu Grava, w zależności od tego komu bardziej ufasz, bo dokumenty „tajemniczym zbiegiem okoliczności” zaginęły. Domyślam się, że to ja miałem je zabrać, czyż nie? – mina agenta mówiła mu wszystko. – Wiedziałem.
- A po czyjej stronie leży racja? – zapytał drwiąco młody agent.
- Racja, drogi kolego – powiedział Egzekutor z przekąsem. – jest jak dupa, jak powiedział pewien Terranin. Każdy ma własną. Dam ci jeszcze jedną rzecz do rozmyślań. Jako Egzekutorzy powinniśmy być wolni od wszelkich wypaczeń. A co jeżeli system, któremu służysz jest sam w sobie wypaczony? Gdzie to stawia ciebie, gdzie stawia ludzi takich jak ja, którzy całe życie służyli systemowi, gdzie stawia wielu innych, którzy za system oddali życie? Właśnie. Też byłem niepoprawnym idealistą. Dopóki pewien skurwysyn nie odebrał mi połowy twarzy. Wtedy przejrzałem na oczy.
- Skąd taka nienawiść do świata? – zapytał Adrien. – Co on ci zrobił?
- Świat? Zabrał mi rodziców, dzieciństwo, pół twarzy, zdrowie, serce i duszę. – powiedział chłodno. – To tak nie wnikając w szczegóły. A teraz chce jeszcze odebrać mi życie. Ale to nieistotne. Są zawsze trzy prawdy. Moja, twoja i ta właściwa. Ale która jest ta właściwa, każdy człowiek musi osądzić sam. Walczyłem z każdym wrogiem imperium, co ślubowałem. Teraz też nie złamałem tej przysięgi. To że wróg Imperium jest częścią Imperium nie zwalnia mnie ze złożonej przysięgi. W imieniu Jego Wysokości będę usuwał wszystkich wrogów. I ja dotrzymałem danego słowa. A ty? – przerwał na chwilę. - Była jedna osoba, która sprawiła, że zacząłem widzieć, ile zła wyrządzałem. Poznaliśmy się w trakcie negocjacji pokojowych na Keplar VII, nie słyszałeś pewnie o tym konflikcie. – twarz Cienia tylko to potwierdzała. – Nie dziwię się. To była walka wywiadów. Coś jak zimna wojna. Poddali się, gdy stworzyliśmy im uzasadnione ryzyko zamachu na ich ukochaną Królową. Otrzymałem wtedy wiadomość, że ja i dwóch innych, którzy stali na samym szczycie mamy spotkać się na jakimś placu w ich stolicy. Ja miałem iść, jako ten, który kontaktował się z nimi. Nie byli to ludzie, raczej jedna z humanoidalnych ras zamieszkujących przestrzeń. Ich fizjonomia przywodziła na myśl Elfy ze starych terrańskich legend. Ale, nieważne. Zabili ją. Nie będę wskazywać palcem, ale jeden z nas nosi mundur zabójców. – uśmiechnął się chłodno kącikiem ust. - Tak, Cieniu, dobrze myślisz. Eliminowałem jednego po drugim, i dopiero gdy przyszedłem zabić ostatniego z nich dostałem brakujące ogniwo. Coś co zamiast, wydawać by się mogło, rozerwać cały łańcuch przyczynowo-skutkowy, logicznie go połączyło. Stałem się wtedy niewygodny.
Wstał, poczym rzucił Adrienowi swój pistolet.
- Powiem ci to samo, co on wtedy powiedział mi. – stanął tyłem do Adriena, splótł ręce na karku. – Czyń to, co uważasz za słuszne. Ja nie będę stawiać oporu. Od siebie dodam, tylko zrób to szybko. I tak już nie mam po co żyć.
Uklęknął. Cień natychmiast zerwał się z krzesła. Przyłożył, prawie że, lufę do głowy Egzekutora.
- Przekaż Ezechiaszowi moje najserdeczniejsze pozdrowienia. – powiedział jeszcze Andrew, kątem oka obserwując swojego zabójcę. – I że nigdy nie położy łap na tamtym raporcie. I pamiętaj, jesteśmy tylko marionetkami, w trakcie swoistego pokazu. Póki występ trwa, bawimy, jesteśmy mile widziani. Jak tylko się skończy jesteśmy odrzucani w cień, jak zwykłe śmieci. Moja rola dobiegła końca. Twoja jeszcze trwa. Ale jak długo? Wykonałeś już swoje zadanie, twój występ się kończy… Przemyśl to.
- Egzekutorze Andrew Josephie Otto. – Cień zaczął wygłaszać wyuczoną formułkę. – Za swoje zbrodnie przeciw Imperium, za zdradę, fałszowanie dokumentów, szpiegostwo zostajesz w imieniu Jego Wysokości, na mocy praw nadanych Kompanii…
- Daruj sobie – wpadł mu w słowo Egzekutor. Padł strzał. Trysnęła krew, pocisk energetyczny przeszedł na wylot przez czaszkę, a Andrew upadł twarzą na podłogę, z podejrzanym wyrazem ulgi na twarzy.
- … Zostajesz skazany na śmierć. Wyrok zostanie wykonany natychmiast. – dokończył Adrien, chowając zakrwawiony pistolet. Od razu połączył się z biurem Grava.
- Zlikwidowany. – zameldował. – Dokumentów nie odnalazłem.
- Powiedział coś? – zapytał jeszcze Egzekutor.
- Kazał was pozdrowić.

Tydzień później. Sala sądowa wypełniona była po brzegi. Cóż, nie co dzień na ławie oskarżonych zasiada agent Kompanii, a oskarżycielem jest urząd Egzekutorski. Zwłaszcza, że oskarżony wyszedł spod protektoratu Mustarda. W zasadzie teraz było już po wszystkim. Dowody były jednoznaczne, proces był przesądzony. Teraz wszyscy czekali, aż Trybunał po naradzie ogłosi wyrok, który i tak był już formalnością.
Szmery natychmiast ucichły, gdy czarne, żeliwne, pozłacane drzwi drgnęły. A gdy przeszli przez nie sędziowie najwyżsi, można było przysiąc, że ustały też oddechy. Sędziowie zasiedli przy stole, przypominającym kształtem literę V, gdzie na samym czubku siedział przewodniczący trybunału, na jej bokach dziesięciu pozostałych członków składu sędziowskiego, a na końcówkach ramion oskarżyciel i obrońca. Pomiędzy ramionami, w klatce, w łańcuchach siedział oskarżony. Ponury, młody człowiek, w silnym stanie depresji.
Przewodniczący trybunału wstał, poprawiając okulary. Reszta zebranych także wstała. Sędzia odchrząknął.
- W imieniu Jego Wysokości, miłościwie nam panującego Imperatora Kaina – rozpoczął odczytanie wyroku. – Trybunał Imperialny, po rozpoznaniu sprawy Adriena de Rest, z oskarżenia Egzekutora Ezechiasza Grava, uznaje oskarżonego za winnego wymienionych w akcie oskarżenia zbrodni szpiegostwa, fałszowania dokumentów, zdrady oraz przede wszystkim morderstwa z zimną krwią znanego agenta Imperium, szczególnie oddanego Jego Wysokości, szanowanego Egzekutora Andrew Josepha Otto, i zgodnie z treścią paragrafów 15, 17, 41 oraz 76 z dekretów imperialnych o Prawie i Sprawiedliwości, skazuje oskarżonego na śmierć przez powieszenie. Czy oskarżony pragnie coś dodać?
Adrien zrobił te dwa kroki w stronę mównicy, ze łzami w oczach, pokręcił jednak przecząco głową.
- Wyrok zostanie wykonany natychmiast. Posiedzenie uważam za zamknięte.
Z kamienną twarzą odszedł z sali rozpraw, tam rozkuto mu nogi, a ręce skuto już za plecami. Odprowadzili go na szafot, gdzie przy akompaniamencie werbli kat założył mu pętle na szyję, a herold, stary relikt przeszłości, obwieszczał zgromadzonemu tłumowi, co w ogóle się dzieje. Adrien mógł przysiąc, że przez werble przebija się ten charakterystyczny, zimny i drwiący głos Egzekutora Otto.
Jesteśmy tylko marionetkami, w trakcie swoistego pokazu. Póki występ trwa, bawimy, jesteśmy mile widziani. Jak tylko się skończy jesteśmy odrzucani w cień, jak zwykłe śmieci. Moja rola dobiegła końca. Twoja jeszcze trwa. Ale jak długo? Wykonałeś już swoje zadanie, twój występ się kończy…
- Już się skończył… - powiedział Adrien, bezgłośnie poruszając wargami.
Kat podszedł do dźwigni. Adrien zamknął oczy.
Werble ucichły.



W służbie Imperium


To były ciężkie czasy dla Imperium. Wojna z Aquarianami wisiała na włosku, Asperanie także przestali wykazywać zainteresowanie w pokojowych relacjach. Pozostawali jeszcze Versackowie, kałamarnico-podobne istoty człekokształtne, dla których galaktyczne ludobójstwo stanowiło swego rodzaju hobby. Ponawiające się rajdy na wysunięte kolonie, wieczne zagrożenie ze strony sąsiadów, a teraz jeszcze to. Robert Kain, brat imperatora, poprzez zamach stanu przejął tron, likwidując senat i skupiając całą władzę w swojej ręce. Nie wszystkim, jak można się domyślić, się to podobało, a i ostatnim na czym Astreanom zależało była wojna domowa. Zapotrzebowanie na tych, kim jestem, naturalnie więc wzrosło. Powód jest prosty - po naszej śmierci nikt nie będzie płakał, a ja szczerze mam nadzieję, że ktoś odetchnie z ulgą, wiedząc że nie wsadzę mu lufy w usta i nie pociągnę za spust.
Sam na początku niewiele  wiedziałem o całym tym wewnątrz i zewnątrz imperialnym gównie. Nie obchodzi mnie polityka, byleby zapłacono mi zgodnie z umową. Nie przynależę do żadnego narodu, wychowała mnie kosmiczna pustka, wykształcenie odbierałem w dziczy. A Imperium płaci dobrze. Póki więc ktoś nie zapłaci lepiej, pozostanę lojalny Imperatorowi, i póki mi za to płacą, będę wykonywał jego rozkazy.

Imperium bardzo się zmieniło, aż trudno uwierzyć, że w tak krótkim czasie coś mogło zmienić się tak bardzo. Pamiętam wciąż, jakby to było wczoraj, jak składałem przysięgę, że do ostatniej kropli krwi, do ostatniego, najsłabszego tchu bronić będę Imperium. Odbierał ją prawowity dziedzic Tronu Astrei, Varrus Kain. Teraz zostałem banitą, nie mogę wrócić do mojej rodziny, pewnie nawet już nie żyją. Muszę ukrywać się jak przestępca, a przecież pozostałem wierny danemu słowu. Obiecywałem chronić Imperium przed wrogami i będę to robił, bez względu na to, czy mieni się jako Imperator. Trzeba zgładzić uzurpatora, wtedy tylko Imperium odzyska dawne imię i równowagę.

Jeżeli kiedykolwiek istniał gwarant dobrego zatrudnienia, to jest to tylko Imperator. Wbił się klinem w terytoria innych ras, ufortyfikował granicę i zaczął obsadzać ludźmi. Jeśli teraz wybuchnie wojna, a wybuchnie na pewno, pytanie tylko kiedy, to drastycznie wzrośnie zapotrzebowanie na wyszkolonych wojowników, którzy będą w stanie brać w niej udział. Wówczas my, Czarny Legion, zgłaszamy się do jednej ze stron, oferując nasze usługi, za odpowiednią opłatę. Tak, jesteśmy najemnikami i sławimy imię tego, kto w danej chwili ma fundusze. Masz pieniądze, będziesz sławny i niepokonany. Nie masz, przykro mi, twój adwersarz na pewno nie poskąpi.
Tu jednak sprawa miała się inaczej. To Imperium zgłosiło się do nas. Człowiek, który prowadził negocjacje znał się na rzeczy. Van de Meer, jeśli mnie pamięć nie myli mu było. Sympatyczny młodzieniec, który tak jak i ja tułał się po świecie, a na czarnym rynku i procedurach z tym związanych znał się tak dobrze, jakby się na nim wychowywał. A i z charakterkiem. Pierwsze co zrobił, jak wszedł z obstawą dziesięciu droidów bojowych, to odstrzelił naszego portiera. Cóż cena polityki otwartych drzwi. Nie wiem nawet kiedy wyciągnął pistolet, kiedy strzelił. Gdy zorientowałem się w tym co się dzieje, on już zatknął go za pas.
- Sytuacja jest prosta. – powiedział. – Imperium z jakiegoś powodu widzi korzyść ze współpracy z wami. Ja wami gardzę, ale to nie powinno wpłynąć na nasze rozmowy. Długo usiłowaliśmy przekonać Imperatora, że zabieganie o wasze względy jest niegodne i będzie bezowocne. Wszak zdradziliście już Imperium na Kaligula-II, czemu nie mielibyście tego zrobić ponownie. Ale Imperator nie chciał słuchać.
- Bo to nie my was wyruchaliśmy. – powiedziałem, już po chwili czując lufę na czole.
- Wszyscy jesteście tacy sami. – powiedział przedłużając wyrazy. – Ale, wola Imperatora jest jasna. Toteż, nasze warunki są oczywiste. Oferujemy wam dziesięć tysięcy koron na każdy okręt, który udostępnicie. Versackowie stają się ostatnio coraz bardziej aktywni. Będziecie patrolować linię Południe-Zachód, później podeślę wam mapy. Wypłatę będziecie otrzymywać co miesiąc, do momentu zerwania umowy. Teraz ja wracam na swój okręt, a wy macie – spojrzał na zegarek. – Godzinę na podjęcie decyzji.
- A jeśli odmówimy? – zapytałem. Odpowiadałem jako wysłannik mojej organizacji.
- Mamy na orbicie cztery okręty klasy Annihilator, oraz IBS Azrael. – odpowiedział spokojnie. – Liczę na twoją inteligencję, że zrozumiesz iż dana wam godzina nie starczy, żeby uciec. Jesteś mądrym człowiekiem, powinieneś wiedzieć, że po tej godzinie będziecie już tylko wspomnieniem. A tymczasem...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, z pistoletem w pogotowiu. Wezwałem go po pół godziny. Tyle starczyło mi, by porozumieć się z zarządcami i ustalić plan działania. Oferta ta, mimo wszystko była dość atrakcyjna.
- Mamy rozpocząć bombardowanie, czy…? – zaczął znudzonym tonem.
- Zgadzamy się na podane warunki, stawka miesięczna jest odpowiednia, chcemy tylko, by wypłaty były tygodniowe. – powiedziałem.
- Doskonale. – negocjator zmrużył oczy. – Ze skarbu wciąż będzie znikać tyle samo, więc dla Imperium nie będzie stanowiło to różnicy. Do jutra chcę mieć listę organizacyjną jednostek i ich dowódców, załogi, kucharzy et cetera, et cetera. Żegnam więc. Panowie. – skłonił się z gracją i odszedł.

Dobry przyjaciel powiadomił mnie, że wojna jest nieunikniona. Imperator zaczął skrzykiwać sojuszników, a że nie ma ich za wiele, zaczął szukać po najemnikach. Przejedzie się na tym, jak już wielu. Terranie wyginęli, bo za bardzo zaufali Czternastemu Legionowi, niezrzeszonej organizacji najemniczej. Jeszcze zanim Ziemię zaczęły nękać zlodowacenia, dawno, dawno temu twierdze upadały, bo atakujący wywrzaskiwali oferty do pilnujących bram najemników. Jeśli więc tonące Imperium chwyciło się tej brzytwy, to poharata się do tego stopnia, że wykrwawi się, zanim ostatecznie utonie.
Ponadto agenci tyrana zaczęli robić czystki. Ginęli w tajemniczych okolicznościach wszyscy starzy lojaliści, a potem ewentualnie zaczęły wypływać ciała. Jeśli tak ma być zbudowana relacja między społeczeństwem a władcą, to zrobię wszystko, by Imperatora spotkał zasłużony los. Ja, Bartholomew Robert Beguille, kapitan Imperialnej Marynarki Wojennej, nie spocznę, póki na ziemie Imperium nie powróci sprawiedliwość. Choćby miała być wprowadzana ogniem i mieczem.

Nasz uprzejmy pan van de Meer, jak się okazuje, pełni najważniejszą, poza Imperatorem, funkcję. Posługuje się tytułem Wielkiego Mistrza Rzemiosła Wojennego, i jest głową osławionego Ministerstwa Wojny. Jest także prawą ręką Jego Wysokości. Dostarczyłem mu listę osobiście, dostałem też czek na pewną ciekawą, wielozerową kwotę, „na początkowe trudności”, jak to zgrabnie ujął, nie odrywając nawet wzroku od raportu leżącego przed nim. Wyjaśnił mi jeszcze, czym będziemy się zajmować.
- Póki wciąż nasi ludzie są cenniejsi od was – mówił spokojnie, przeglądając raport i nanosząc nań swoje poprawki. – i póki wciąż są potrzebni tam gdzie są w liczbie takiej w jakiej tam są, wy będziecie obsługiwać linię graniczną „Północ-Zachód”, co pozwoli nam mieć pod kontrolą zarówno was, jak i Asperan, Noverian, Versacków, Hornian i czego tam dusza zapragnie. Oprócz tego, póki to my wam płacimy, a nie na odwrót, będziecie wykonywać bez zająknięcia wszystkie polecenia moje, Jego Wysokości, Pierwszego Sekretarza i Egzekutorów, priorytet w zależności od pozycji. Nadążasz? – zapytał na koniec.
- Tak jest! – odkrzyknąłem, salutując.
- Poza tym – kontynuował. – tak na przyszłość, nie będziesz plugawił tego miejsca obecnością swojej parszywej osoby. Jeśli Imperator życzy sobie ciebie oglądać, nie znaczy, ze ja też chcę. Jeśli chcę cię oglądać, i takie jest jego życzenie, ja w to nie wnikam, może cię nawet postawić w swojej toalecie. Do mnie będziesz przysyłał raport. Na zakodowanym kanale będę przysyłał wam instrukcję, na tym samym kanale będziesz robić sprawozdania, kiedy cię o to poproszę. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?
Zasalutowałem ponownie.
- Tak jest!
Podniósł głowę.
- To co tu jeszcze, do cholery, robisz?
Wyszedłem bez pożegnania.

Nasza czujka była na kolejnym „spotkaniu” z Imperatorem. Snuł coś o raju utraconym Terry, poczym wciągnął na mównicę kogoś z ludu i zapytał.
- Jeżeli wtedy było wam źle – mówił z udawanym współczuciem. – To teraz wasze życie musi być istnym piekłem, czyż nie?
Ponieważ biedak nie odpowiadał - bo i co odpowiedzieć? Jeśli potwierdzi, będzie torturowany przez krótką resztę życia. Jeśli zaprzeczy zlinczują go ludzie. Imperator nalegał.
- Czyż nie? – powtórzył.
- Tak jest. – wyjąkał w końcu tamten.
O dziwo gwardia Imperatora odstawiła go na ziemię.
- Jeżeli teraz przeżywacie piekło – zaczął krzyczeć, żywo przy tym gestykulując. – to tylko dlatego, że Imperium, nie ja, nie ministrowie, a Imperium, jako ojczyzna, tego od was wymaga! Jeżeli teraz przeżywacie piekło, to tylko dlatego, by później pławić się w splendorze! Imperium wysuwa się naprzód wszystkim innym, żałosnym formom organizacji społecznych, zwących się narodami. Po nieudolnych rządach Senatu, bo Imperator był tylko marionetką, w rękach tych obleśnych ścierw, Imperium zaczyna wstawać z kolan! Teraz właśnie jest od was wymagany szczególny trud i wysiłek! Bo Imperium nie umarło, jak sądzą liczni, Imperium nadal żyje i ma się świetnie! Odkąd rozwiązaliśmy Senat, Imperium zaczęło odpierać zakusy nieprzyjaciół! Zaczęliśmy im odpłacać! Odepchnęliśmy Versacków z powrotem za południową rubież, a nawet dalej, zajmując nowe tereny! Teraz trud jest od was wymagany, bo teraz macie pewność, że nie idzie na marne! Teraz wasz trud posłuży do zbudowania międzygalaktycznej potęgi, nie do napełnienia brzuchów wiecznie nienażartych Senatorów! Ci co twierdzą inaczej, są ślepi na prawdę, nie chcąc jej zaakceptować, bezmyślnie odrzucają ją, wierząc, że ich nieudolne rządy były lepsze. Ale prawda jest taka, że my mamy konkretne osiągnięcia! Odbudowaliśmy bazę na Hadesie, utworzyliśmy silnie ufortyfikowaną linię Pascala, przez którą już żaden plugawy Versack się nie przemknie niezauważony i nie przemieniony na krwawą miazgę! To nie wnikając w szczegóły. A czym oni mogą się pochwalić? Utratą Carrion-III? Splądrowaniem Vera-V? Zagładą Uranium-VI?
Ach, jak zgrabnie manipulował faktami. To był tylko zbieg okoliczności, że flota imperium zaczęła odnosić sukcesy po obaleniu senatu. Nie mniej jednak Imperator zebrał gromkie brawa za swoje przemówienie. Ach, jakże łatwo jest manipulować ciemnotą, prawda panie Kain? A jedynych rozsądnie myślących łatwiej jest rozstrzelać albo zesłać do kolonii karnej na Hypaksie, czyż nie? Nie rozumiem tylko, czemu po tak ewidentnych kłamstwach lud wydał naszą siatkę dywersyjną. Nie mogą być aż tak głupi, by nie widzieć prawdy. A może propaganda Jego-Pożal-Się-Boże-Wysokości już zakryła im oczy?

Imperator jest naprawdę zacnym człowiekiem. Dać nam tak przyjemną pracę w czasie, gdy – nie oszukujmy się – potrzebowaliśmy jej jak powietrza, tak dobrze nam płacić za zwykły lot z punktu A do B, zahaczając przy okazji o punkty C, D, E, F i G, ale o to mniejsza, oraz zapewniać nam wszelkie wsparcie techniczne i informacyjne, to rzeczywiście szczyt wspaniałomyślności. A i mówi wam coś hasło „błyskawiczna, darmowa opieka medyczna”? Cóż, najemnicy rzadko mogą sobie pozwolić na wizytę u lekarza. A co dopiero bezpłatną. A tu jeszcze poza kolejką. Miodzio.
Niczego złego – o dziwo – nie można też powiedzieć o Johannie Aresie, naszym ulubionym Ministrze Wojny. Tak, Johann Ares jest bardzo porządnym człowiekiem. Po małej, raczej rozrywkowej, utarczce z piratami, w ramach uzupełnień podesłał nam kilka… naście, dziesiąt? Nie pamiętam w tej chwili. – droidów bojowych Mark X, zaprojektowanych specjalnie z myślą o rzezi w kosmosie. Raz nawet, po – teraz znaleźć odpowiednie określenie… Tak, myślę że „rozwalenie” będzie odpowiednie. – rozwaleniu garstki ekstremistów, przysłał mi wiadomość, podejrzewam, gratulacyjną. „Doprawdy – powiedział. – gdybyś nie był galaktyczną dziwką, twoja podobizna mogła by zdobić imperialne place. Taa, gdybyś tylko nie był najemnikiem, marmur byłby idealny na pomnik. A tak mamy dla ciebie tylko kredę i piwniczkę u jakiegoś popaprańca. Bez odbioru.”
Teraz za każdym razem gdy spojrzę w lustro, zastanawiam się, czy ten łysy palant, chodząca góra mięśni, ten rozorany bliznami, głównie przez własną głupotę, zarośnięty niczym szympans moczymorda, Collin van Gregor, alias ja, rzeczywiście mógłby być bohaterem? Czy świat potrzebuje bohaterów takich jak ten wyszczerzony, zachlany pawian z odbicia? Pewno, że tak. Ktoś musi w końcu złamać ten kanon świętoszków i dupodajków. O tak, pan minister wie jak podbudować czyjeś ego.

Kroi się coś grubszego. Nie wiem jeszcze co, ale czuję to w kościach. Byłem dzisiaj w „jamie” jak nazywamy stare magazyny, w których spotykają się łowcy nagród. Ze wszystkich najemników, to właśnie oni są najgorszą bandą. A za razem najlepiej ze sobą zżytą. A z nich najgorsza jest banda, zwąca się Łowcami Głów. Malują swoje pancerze krwią i noszą przy pasie czaszki zabitych. Kontrakt traktują jak swoistą umowę handlową: oni sprzedają głowę, ty im płacisz. Może dlatego otrzymali list żelazny Wolnej Federacji Handlowej. Mnie jednak niepokoi jeszcze coś innego. Od jakiegoś czasu przestaję widywać niedobitki Czternastego. Coraz więcej z nich zaczyna na rękawie munduru doszywać sobie logo Cieni. A to zły znak.
Próbowaliśmy przeniknąć do tej minispołeczności, jednak bez skutku. Są ze sobą tak zżyci a za razem tak odlegli, że nigdy nie pociągniesz nikogo za język. „Odejdź, człowieku” – powiedziała mi jedna z Asperan, gdy zapytałem ją o relacje z Imperium. „Nie szukam z wami zwady.” Cóż, jej wymierzony we mnie miotacz twierdził co innego. Taka subtelna aluzja.
Kupcy też są zaniepokojeni takim stanem rzeczy. Imperium znowu zaczęło blokować transporty, przeszukiwać okręty przekraczające ich granice, zaczęli nawet przesłuchiwać załogantów, podczas gdy okręt z towarem czekał na rozładunek. Nie trudno sobie wyobrazić, że taka sytuacja nie generuje zysków. Same straty raczej. I teraz kogo kupcy obwiniają o taki stan rzeczy? NAS! Bo gdyby nie MY, Astreanie nie musieliby się posuwać do tak drastycznych środków bezpieczeństwa, jak na przykład, naloty na magazyny handlowe. Niewdzięczni biurokraci! Wolą usprawiedliwiać uzurpatora, bo tak im jest łatwiej! A przecież, gdy istniał Senat, umowy między nacjami były doktryną Imperium. Negocjacje handlowe były częścią obrad. Nie pamiętają już tego? Gdyby istniał dalej, nie byłoby o tym mowy. Ale te cholerne krezusy nie chcą tego zauważyć. Wolą narzekać na nas, bo za narzekanie na Imperatora dostali by kulkę w łeb, przy następnej wizycie. Czy oni naprawdę nie widzą, że tylko my możemy poprawić ten stan rzeczy? Że wszystkie te nieprzyjemności przestaną mieć miejsce, gdy tylko zgładzimy tyrana? Że to właśnie Imperator, nie MY, jest winny generowanych strat? Głupi są. I tyle.

Ze wszystkich kosmicznych band najemników, najbardziej przerażają mnie Łowcy Głów. Jest to najmłodsza organizacja wśród łowców nagród, a już wypracowała sobie najgorszą reputację. Już sam widok jednego z ich członków skutecznie obniża morale adwersarzy, czy jak się to tam nazywa w cywilizowanym świecie. Głowy wiszące przy klamrze od pasa, bryzgi krwi i odciśnięte w niej czaszki na mundurach, pancerzach, krwawe malunki wojenne na hełmach. I zestaw wciąż wolnych haków. Szacun, serio.
Malutki ptaszek wyćwierkał mi, że nasz minister poszedł układać się i z nimi. Co jeszcze ciekawsze, to oni bali się jego. Wynajął ich kilku, do tropienia przywódców rebeliantów. Powiedział, że z głowami mogą zrobić co im się żywnie podoba, mogą je sobie nawet nabić na organy i nagrać filmik jak grają na nich „Odę do radości”. On wypłacać będzie nagrodę jeżeli otrzyma coś, potwierdzającego, że dana osoba jest już na innym świecie. Tu sprecyzował, że chodzi mu o zdjęcie lub nagranie. Nic poza tym. Ich wynagrodzenie też jest atrakcyjne, płacone akordem. Stawka za trupa, bo nie głowę, jest dwa tysiące koron, a jeszcze rośnie po pięćset, za każdego zabitego przez danego Łowcę. Sprawa rzeczywiście musi być poważna.
Ponieważ Czarny Legion ma już ustanowioną reputację, łatwo mi było zasięgnąć języka u innych łowców, których spotykałem po kantynach po „pracy”. Tak, nazwałem to pracą, gdyż robimy na etaty. A skoro harujemy na etaty, to cóż to innego jak nie praca?
Łowcy nagród to zadziwiająca społeczność. Znają się wszyscy jak łyse konie, a że ludzie światowi, to i wielu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć. A i jest od kogo. W jednej dziurze siedzą sobie razem i rozmawiają na przykład Versack z Astreanem. Wszyscy szanują się nawzajem, bez znaczenia jaką rasę reprezentujesz. A są tu Versackowie, Ludzie – we wszystkich odmianach, w tym także niedobitki Terran z Czternastego Legionu – Asperanie, Hornianie i co tam jeszcze dusza zapragnie. A, i byłbym zapomniał o najdziwniejszych z nich. Samodzielnych droidach, najprawdziwszej SI, zwącej się Zakonem. To, podejrzewamy, zostało im po ich antycznych konstruktorach, którzy wyginęli albo naturalnie, albo z ręki swojego dzieła. I tak mogłeś sobie porozmawiać o tym, co w trawie piszczy, o kontraktach… Z tego też wynikały zabawne sytuacje. Nigdy, na przykład, nie oferuj swojej pomocy przy wykonaniu zlecenia, chyba, że zostaniesz o to poproszony. Jest to zniewaga wyższej klasy i najczystszej wody. Wchodzisz w ten sposób najemnikowi na ambicję i wynagrodzenie. A za to się ginie. Czasem też bywało tak, że jeden łowca, dążąc do swojego celu, wyeliminował cel drugiego. Świadomie bądź nie. Wówczas rozwiązywało się takie spory przy szklaneczce. „Ty zabiłeś, ty dostaniesz nagrodę. Ciesz się, ale zrób tak jeszcze raz, a ty będziesz następny.” Usłyszałem kiedyś od Versacka, gdy zabiłem jego cel.
Raz też było tak, że dostałem zlecenie na eskortę pewnego konwoju. Pewien Zakonnik miał go splądrować. Nie było sensu siłować się na rękę, bo tu niewątpliwie wygrałby on. Bawić się w pokera też nie. Dzień przed wyruszeniem konwoju rozwiązaliśmy problem przy partyjce w kości. Przegrałem w decydującym starciu, choć fortuna raczej sprzyjała mi, więc nie starałem się za bardzo nie dopuścić do zrabowania transportowanych kosztowności, tylko tyle, by nie budzić podejrzeń. Po wszystkim, gdy od zleceniodawcy otrzymałem – zamiast wynagrodzenia – parę gorzkich słów, w barze znalazł mnie ten Zakonnik i wręczył czek na piętnaście patoli. Tyle, ile miałem dostać za eskortę. Pamiętam, jak uśmiałem się, gdy powiedział „Przekonałem go, by jednak zapłacił”.
Teraz dosiadłem się do jednej Asperanki. Te zawsze przyciągają uwagę. Często współpracujemy z asperańskimi jednostkami. My walimy frontalnie, odciągając główną siłę wroga, a mały asperański stateczek dobija do stacji od środka i po cichu wymordowuje załogę, krok po kroku zbliżając się do celu. Tak, Asperanie do perfekcji opanowali sztukę zabijania po cichu. Czasem i my potrzebowaliśmy ich pomocy. Raz mieliśmy wziąć udział w pewnej kolosalnej bitwie. Całość sił wroga skupiona była u ich dowódcy. Szybko stwierdziliśmy, że bez niego cała siła padnie, jednak nikt z nas nie był w stanie się tam dostać. A gdy Asperanka wykonała swoją cześć zadania, armia bez dowódcy runęła jak domek z kart.
- Słyszałam, że pracujecie dla Imperium. – powiedziała, drapiąc się muszką po skroni. – Radziłabym nie robić tego aż tak medialnie. Już pytał mnie pewien gówniarz o imperialne zlecenia.
- Powiedziałaś mu coś? – zapytałem nerwowo.
- Żeby spadał. – odparła, rozpuszczając swoje kruczoczarne włosy. – Masz mnie za idiotkę, czy co?
- A gdzie to było? – zapytałem jeszcze, orientując się powoli co się kroi.
- Gdzieś na Quarter3, a co?
-Taka praca. – wyjaśniłem wymijająco. – Bardzo by ci przeszkadzało, gdybyś miała pracować dla Imperatora?
- Zależy. – odparła, wyłamując sobie palce. – Jak dobrze płaci…
- Dość dobrze. Chociaż jego doradca jest trochę przerażający. Ma chyba jakiś uraz do najemników… Ale polecę twoją kandydaturę. – wyjąłem z kieszeni kartę na pięć tysięcy koron. – To za twój czas.
- Masz mnie za dziwkę? – zapytała zdenerwowana. Tak, to był jeden z tych momentów, kiedy trzeba uważać na słowa.
- Nie, po prostu jestem wdzięczny. – zaoponowałem. – A że odwaliłaś za mnie kawał roboty, będę mógł trochę dłużej gnieść swoje leniwe dupsko w barze…
- Kochany jesteś. – powiedziała już rozpromieniona, wstając, poczym pocałowała mnie w policzek. – Będzie na nowy płaszcz. Tamten przepadł gdzieś w paszczy horniańskiego handlarza niewolników…
To było dla mnie nieważne. Od razu na zamkniętym kanale  nadałem otrzymane informacje do biura Ministra. Odpowiedź była klasyczna: „No to w podskokach, do kurwy twojej nędzy.”

Nie mam pojęcia jak nas znaleźli. Nasza kryjówka wydawała się idealna. Mała, pustynna planetka, na samym skraju przestrzeni Imperium. Teraz ta właśnie planetka zamienia się w naszą mogiłę. Dziś rano z łóżka wyrwał mnie rozpaczliwy komunikat od naszego koordynatora „Imperialni na orbicie”. Jakichkolwiek planów na ten ranek, mający być miłym uzupełnieniem wczorajszego wieczora, bym nie miał rzuciłem się biegiem do naszej bazy. Okrętów faktycznie było od groma. W telewizji akurat gubernator planety mówił o tym, że jeżeli lud nie wyda buntowników, flota rozpocznie bombardowanie. Nie było mowy o ucieczce, flota zablokowała wszystkie porty. Nie kanałem oficjalnym. Z raportów naszych grup naziemnych wynikało, że Imperator posłał już na przeczesy swoich ludzi. Słowem, mamy przesrane jak stąd do Ziemi. Albo i bardziej.
- Rob, zbierz ludzi. – rozkazałem, chwytając leżący na ziemi karabin. – Trzeba zorganizować obronę. Alvyn, będziemy osłaniać was tak długo, jak tylko wszyscy wyżsi się stąd nie wyniosą.
- Jak?! – odkrzyknął młodzieniec. – Wszystkie drogi są odcięte!
Fakt, zapomniałem o tym. Wtem daje się słyszeć dźwięk naszego komunikatora. Ktoś przysłał nam wiadomość. „Problem?” brzmiała jej treść, a nadawcą był osławiony król piratów, Castelmann.
Piraci! Jak mogłem o nich zapomnieć. Im na pewno też jest nie w smak, że Imperialni panoszą się tutaj.
- Połączcie się z nim, zorganizujcie transport. – powiedziałem wychodząc.

Zaraz, zanim wyruszyłem, otrzymałem osobisty rozkaz od Johanna. Nie ma słów, które mogłyby opisać zaszczyt, jakim mnie obdarzył. Kazał mi wypytać moją czujkę o rysopis tego gnojka. Sensu nie widziałem, ale cóż. Nie za mędrkowanie mi płacą, więc…
Ona też nie była zachwycona, ale po długiej rozmowie miałem już jego kompletny obraz. Przesłałem to do biura van de Meera, licząc na pochwałę. Długo później otrzymałem kolejną wiadomość. „Doskonała robota.” – pisał. – „A teraz rusz swój zad na Quarter3, tam złapiesz ptaszka i przyprowadzisz do nas. Nie obchodzi mnie, czy nie zrobi sobie czegoś po drodze, ma być tylko w stanie odpowiadać na moje pytania.”
Nie sądzisz, że zasłużyłem na premię, cholera jasna ciebie i twoją rodzinę?
Potem przyszła kolejna wiadomość. „Brawo, najemniku. Zapracowałeś sobie na premię.” Kuźwa, a on co? W myślach czyta, i jeszcze na odległość?

Czarny Legion. Ich tu jeszcze brakowało. Cała planeta roi się od imperialnych, a oni jeszcze postanowili dolać oliwy do ognia. Ach, zaraz. Przecież oni też są imperialni. Nie ma mowy, by angażować się teraz w walkę. Po całej galaktyce i okolicach giną nasi ludzie. Ktoś tropi ich niczym zwierzynę i eliminuje jednego po drugim. Teraz imperialni znaleźli naszą kryjówkę, a Łowcy Głów rozleźli się po kosmicznej pustce i wyławiają kolejne okręty. Mamy tak bardzo przesrane, a jednak wciąż jest nadzieja. Właśnie dlatego nie możemy sobie pozwolić na walkę tutaj. Kapitan Castelmann zorganizuje nam transport poza przestrzeń Imperium, może nawet będzie stanowił wsparcie. Ale teraz trzeba było spieprzać. Ale jeszcze się spotkamy.

Mimo udanego szturmu na kryjówkę wroga, nie udało nam się znaleźć naszego głównego celu. Kapitan Bartholomew Robert Beguille, nasz przeciwnik uciekł niczym pies wraz z królem piratów. Jeżeli nie zrobi nic głupiego, to pozostanie niewykrywalny. Trzeba będzie wziąć poszukiwania w swoje ręce. Mamy już zdjęcia z archiwów kompanii Cieni. Przerażają mnie ci goście. W ich archiwach znajdziesz prawie każdą wzmiankę na swój temat. Od preferowanego trunku, do wybieranej pościeli. Serio, sam znalazłem takie informacje na swój temat, o zgrozo poprawne. Patrzą jak walczysz, patrzą jak uciekasz, patrzą jak szczasz. I wszystko notują.
Nasz zajączek ma lat 35, jasne, miodowe, długie, proste blond włosy, zielone oczy, na które często zakłada niebieskie soczewki. Metr siedemdziesiąt wzrostu, sześćdziesiąt centymetrów obwód w pasie. Waga dziewięćdziesiąt siedem kilogramów, płaskostopie. Czegoż to się można dowiedzieć. Rozesłano już jego podobizny i dane na każdy posterunek Imperium. Teraz to już tylko kwestia czasu, zanim wpadnie w nasze ręce. A to oznacza…
„Żadnej premii, póki nie przywleczesz go do mnie” – powiedział bezlitosny jak zawsze minister, niszcząc moje nadzieje. Cóż, jak to się mówi, raz na wozie, raz pod butem Ministra Wojny. Tym razem jeszcze z twarzą w gnoju.

Trzeba nam było ustalić jakieś konkretne zasady współistnienia z piratami. Wciąż jesteśmy lepsi od ciebie, Imperatorze. My sprzymierzyliśmy się z krzywdzonymi przez wasz bandycki sposób bycia uczciwymi, wolnymi  ludźmi. Ty musiałeś szukać wsparcia u kosmicznych kurew. To tylko o tobie świadczy.
Nie od dziś wiadomo, że kapitan jest nieuleczalnie chory, na coś co kiedyś złapał w czasie swoich długich podróży.
- Dzięki wam – zaczął bez powitania. – musiałem opuścić idealny rynek i wymarzone miejsce na odpoczynek. Skoro pomogłem wam wynieść się z orbity, żądam od was wyjaśnienia mi, dlaczego ugania się teraz za nami pół imperialnej floty.
- Nie masz prawa niczego od nas żądać! – krzyknął Alvyn, młody i głupi, by zaraz paść na podłogę, z dziurą w czole, na wylot przez czaszkę.
- Jesteście na moim okręcie, więc mam prawo żądać od was wszystkiego, co mi się żywnie podoba. Równie dobrze, zamiast samemu ryzykować głową, mogę wręczyć was pierwszemu napotkanemu patrolowi .To jak? Pytam raz jeszcze. Dlaczego?
- Jesteśmy jedynymi prawdziwymi członkami Imperium. – wyjaśniłem powoli. – I za to jesteśmy ścigani.
Zapadła cisza. Długa cisza.
- A wiesz… - powiedział nagle Castelmann. – Moglibyście mi się przydać. Skoro ja uratowałem wasze dupy, w zamian oczekuję, że gdy zyskacie władzę, będziecie pamiętać o tej małej wyrządzonej przysłudze, i łaskawiej patrzeć będziecie nasze poczynania.
Cóż, wolność ogółu musi rodzić się w bólu jednostki. Nie podobało mi się wchodzenie w układy z piratami, ale trzeba było to zrobić dla większego dobra.

Namierzyliśmy okręt króla piratów Castelmanna już wtedy, gdy tamten opuszczał orbitę Quarter3. Wtedy nie zwróciliśmy na to uwagi. Teraz jednak wiemy, że ma na pokładzie naszego zbiega. A że nie zatrzymał się na nasze wezwanie po opuszczeniu przekaźnika Javelin, trzeba było puścić za nim połowę floty. Polowanie na zające z subtelnością a'la Ministerstwo Wojny.
 Teraz Imperator spotkał się z nami osobiście.
- Takie osoby jak on – powiedział, pod koniec naszej długiej i raczej przyjemnej rozmowy. – nie powinny mieć nigdy prawa nosić imperialnych insygniów. Plugawią je tylko swoją osobą.
Ciężko mu było nie przyznać racji. Zwłaszcza, że to on płacił.
- Jak już go dorwiecie – powiedział odchodząc. – przekażcie go mnie. Niech wie, co to znaczy zdradzić Imperium.

Teraz już wiem, gdzie leży nasz błąd. Działaliśmy za szybko, zapominając, że nasz wróg, to najpodlejsza żmija, z jaką przyszło mi się zmierzyć. Osaczyli nas przy Javelinie, czerwonym, gazowym olbrzymie. Nie było dokąd uciekać, jedyny przekaźnik był wyłączony, a drogę dalej blokowały pancerniki Imperium.
Kapitan wezwał mnie wtedy na mostek.
- Będziesz wykonywać moje polecenia, jeśli chcesz to przeżyć. – powiedział, usilnie odrzucając połączenia od floty Imperium. Nasz okręt był ciężko uszkodzony, jednak silniki działały sprawnie.
- Panowie – zwrócił się do swojej stałej załogi. – trochę nam się oberwie. Zdejmijcie tarczę, wyłączcie wszystkie nieużywane bądź uszkodzone systemy. Nadwyżki energii skierujcie do akumulatorów. – na chwilę przygasło światło. – Kurs 115, odchylenie -4.
Z początku myślałem, że chce pod nimi zanurkować, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że lecimy prosto na kolosalnego pancernika.
- Skoryguj kurs o pół stopnia w prawo. – polecił. – Silniki na 30 procent. Melduj odległość co dwie jednostki.
Słuchaliśmy teraz jak nawigator powoli schodził od trzydziestu, ja nie mogąc się z nerwów ruszyć, a kapitan gibając się harmonijnie oparty o swoją laskę. Gdy nawigator dotarł do osiemnastu, kapitan rozkazał.
- Skoryguj odchylenie o plus pół. Silniki pełna moc. - Nawigator i kanonier przeżegnali się, co tylko potwierdziło moje obawy. On nie chciał wymijać tego pancernika, on chciał go staranować.- Melduj odległość co jednostkę.
- Ty chcesz nas zabić?!
- Spójrz przed siebie. – powiedział Castelmann, kaszlnąwszy i wypluwszy krew, podczas gdy nawigator odliczał. – Myślisz, że oni pozwolą ci żyć? Tak mamy szanse na powodzenie. A jeżeli nie, to przynajmniej zginiemy w walce, nie jak tchórzliwe psy.
-Siedem, sześć, pięć… - liczył nawigator.
- Osłony kinetyczne i tarcze w tryb punktowy. Na dziób. – powiedział kapitan przymykając oczy. Trzy, dwa, jeden… I łup. Zgasło światło, okręt zajęczał przy uderzeniu, rozrywający wizg poniósł się po mostku, a nas walnęły gigantyczne przeciążenia. Sam poleciałem na ścianę z taką siłą, że chyba zostawiłem tam odgniot. A potem, gdy zasilanie wróciło, na ekranie oglądałem przepołowionego pancernika. Kapitan leżał pod mostkiem, martwy, krwawiąc obficie. A przed nami rozciągały się eszelony Imperialnej Marynarki.
- No to jesteśmy w dupie… - skomentował kanonier, wyłażąc spod terminala.

Patrzyłem w osłupieniu, jak uszkodzony okręt zanurkował pod nami, prując prosto na jeden z pancerników. Nagle, jasna, świetlista poświata zaczęła tańczyć wokół ich dziobu, co oznaczało tylko jedno. Im mniej przewidywalnie zachowywali się na początku, tym bardziej przewidywalni stali się na koniec.
- Podupiło cię?! – krzyknąłem do jednego z naszych kanonierów. – Chłopaczyna ma żyć! Wal w silniki, nie po kadłubie! 
Ale było za późno, by ich opóźnić. Ich okręt przeszedł przez pancernik jak przez masło, lecz jak się okazało, do "bram raju" było im jeszcze daleko.
Znacie takie powiedzenie „z deszczu pod rynnę”? W jego myśl oni trafili pod wodospad.

Nie było mowy, byśmy się poddali. Nie teraz, gdy zaszliśmy tak daleko. Nasze silniki już nie istniały, nie mieliśmy nawet szans na zmianę kursu. Dryfowaliśmy teraz w stronę kosmicznej pustki, czy raczej blokady Marynarki Wojennej.
- Teraz będą chcieli wejść na pokład. – myślałem głośno. – Trzeba będzie się przygotować. Urządzicie stanowiska przy każdych drzwiach. Na każdym co najmniej po trzech ludzi.
- A kim ty w ogóle jesteś, by wydawać rozkazy.
- Jestem kapitanem Imperialnej Marynarki Wojennej. – powiedziałem. – Więc mam największe prawo do wydawania rozkazów. Znam ich taktyki, znam ich sprzęt i metody. Znam ich ograniczenia. Wiem jak można ich pokonać. Walczymy ramię w ramię, za Imperium. Nie imperium w formie takiej jakiej jest, ale imperium jako państwo tolerancyjne, wolne dla wszystkich. Walczymy o pokój w galaktyce, o spokojny byt w przestrzeni. I choćbym miał zginąć, doprowadzę tę wizję do końca. Tak więc, za Imperium przyszłości i tolerancji!
Nie spodziewałem się owacji. Zaskoczyli mnie.

Przyznaje, zaskoczyła mnie wizyta naszego Ministra.
- Rozkazy macie jasne. – powiedział, o dziwo wymieniając ze mną uścisk dłoni. – Imperator chce od was, byście przejęli zdradzieckie ścierwo imieniem Bartholomew Beguille.  Żywcem. Nie wspomniał natomiast nic na temat jego kompanów, więc jakbyście chcieli na kimś wyładować frustrację, to macie wolną rękę. – rozejrzał się. – Oddaję z bólem pod twoje dowództwo cztery brygady po dwadzieścia droidów Mark XV. Są to jeszcze prototypy. Wyniki laboratoryjne mają lepsze niż X-sy, chcę więc zobaczyć, jak poradzą sobie w prawdziwej walce. A na pewno spotkacie opór. I jeszcze jedno. Swoimi działaniami zaskarbiliście sobie wdzięczność Imperium. Będziesz miał mało czasu, jak już wejdziesz na pokład wroga, do twojego powrotu tutaj. Jeżeli wiec sprawisz, że będą to ich najprzykrzejsze i najboleśniejsze chwile, czeka cię poważna premia. Powodzenia, żołnierzu. – powiedział salutując.
Czy on powiedział to magiczne słowo? Magiczne słowo otwierające każde drzwi? Czy on powiedział…
PREMIA?

- Słyszeliście pana ministra! – krzyknąłem do moich ludzi stojących zaraz obok osiemdziesięciu droidów bojowych. Ich lakier wciąż błyszczący, niezarysowany. Czułem jak rośnie mi serce, jak robi mi się coraz cieplej. – Mamy tam wejść, wyjść i odebrać premię! Ruszać dupy, wychodzimy!



Marionetkarz



Naprawdę, przeglądając archiwa Kompanii Cieni, człowiek raz za razem zadaje sobie pytanie, czy może być jeszcze gorzej. Zaczyna się niewinnie: fałszerstwa, stalking, podsłuchy, potem, im bardziej się zagłębiasz, tym bardziej okazuje się, że może. Na wierzch zaczynają wychodzić pobicia, tortury, szantaże, fabrykowanie dowodów… Ale to i tak nie wszystko. Symboliczną bramę piekieł stanowi pieczątka „Utajniono”. Nią opatrzone są wszystkie zabójstwa na zlecenie, prowokacje wywiadowcze, intrygi, zamachy i wiele, wiele więcej. W niższy krąg stanowią wszystkie sprawy z ustaloną datą odtajnienia, takie jak na przykład zamach na królową Asperan, który cudem nie doszedł do skutku. Wyższe kręgi to sprawy oznaczone jako „do wglądu za upoważnieniem”, jak choćby sprawa Widma, pierwszego i jedynego nieśmiertelnego superżołnierza. Sam jednak rdzeń, można rzec „czarci tron” , stanowią stojące w czarnych teczkach, za grubą, żelazną ścianą akta z dopiskiem „Kod dostępu na poziomie równomiernym lub wyższym niż A3”. To oznacza, że ze szczegółami zapoznani są tylko Imperator, Pierwszy Sekretarz, Minister Wojny, i same elity Ministerstwa Wojny oraz głowy Kompanii. Oznacza to głównie sprawy, które trafiały na biurko któregoś z Egzekutorów. Większość spraw prowadzonych przez Andrew Josepha Otto otrzymywała właśnie taką etykietę. Wyjątkami jest tylko kilka jego śledztw.
Sprawa Marionetkarza wymagała ode mnie sporo poświęcenia. Nie łatwo jest zdobyć upoważnienie na przeglądanie tego działu archiwum, jeszcze ciężej jest wychodzić sobie upoważnienie A3, nawet na jedno użycie. Dobrze, że stary Lloyd pamiętał, że jest mi dłużny przysługę.
To śledztwo było najgłośniejsze w całej historii spraw prowadzonych przez egzekutora Otto. Wszystko zaczęło się od ujęcia pewnego zbuntowanego agenta Kompanii, podrzędnego rzezimieszka, za to pierwszorzędnego psionika, Svena Fjyrika. Sven nie zgadzał się z otrzymywanymi przydziałami, toteż opuścił szeregi Cieni. Zmuszony by przetrwać z tego co znalazł, zaczął dorabiać sobie na boku, kradnąc, „oferując” ochronę, parając się mokrą robotą, załatwił sobie nawet członkostwo w jednym z klanów, jak nazywały się podziemne organizacje przestępcze. Fjyrik zaczął być niewygodny dla Kompanii w momencie, gdy razem ze swoją bandą obrabowali konwój Imperialny z prototypową bronią. Nikt by ich nawet nie namierzył, gdyby nie fakt, że krótko potem jego Klan błyskawicznie zyskał panowanie w okolicy i wytępił do nogi inne. Fakt faktem, nawet z tak nowoczesną, tak destruktywną bronią, nie stanowili zbyt wielkiego wyzwania dla agentów, którzy przeprowadzili szturm na ich kwaterę. Wszyscy zostali zabici, jak nie w czasie walki, to w ramach wyroku. Wszyscy, za wyjątkiem Svena. Fjyrika czekała inna przyszłość, a do tego nikt nie mógł nawet podejrzewać, że on jednak żyje. Akta, zgromadzone przez urząd egzekutorski, jednoznacznie wskazują, że był poddawany seriom nieludzkich eksperymentów w tajnym laboratorium. Wszystkie w białych rękawiczkach, wszystkie ku chwale Imperium. Nie będę wchodził w szczegóły i wam też nie radzę. Sam jak to czytałem, to dreszcz przebiegał mi po plecach, niejednokrotnie.

***

Ile już tu był? Nie liczył już. Najpierw ciągnące się godzinami przesłuchania, potem cała seria badań, potem narkoza. A gdy się budził, orientował się, że na ciele przybyło mu blizn. Nie miał pojęcia czym go faszerowali. Personel w ogóle z nim nie rozmawiał. Na pewno był tutaj już parę miesięcy. Pamiętał jeszcze, że na początku liczył upływ czasu na podstawie zmian strażników i dostawach pożywienia. Teraz jednak system ten przestał zdawać egzamin. Po trzecim zabiegu powiedziano mu, że strażnicy zmieniają się niezależnie od czasu, i że jedzenie dostarczają mu bez względu na porę dnia. I albo rzeczywiście tak było, albo sam już całkowicie oszalał. Nie to było ważne.
Ważne było to, że Sven musiał się stąd wyrwać. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Wiedział, że będzie musiał zrobić to szybko. Zrezygnowany, raz jeszcze uderzył głową w szklaną, pancerną szybę, stanowiącą drzwi do jego celi. Nie po to by ją rozbić, raczej po to, by roztrzaskać o nią głowę. Po ostatnim zabiegu cały czas cierpiał na silne migreny, które w połączeniu z powodowanymi przez nie bezsennością doprowadzały go do szaleństwa.
- Ciszej X41! – usłyszał stłumiony głos nadzorcy. – Bo jak żyję wezmę cię za wszarz i wypierdolę do reaktora!
Był to pierwszy uzyskany kontakt od tak długiego czasu. Sven podniósł swoje przekrwione oczy i powiódł nimi po otoczeniu. I migrena jakby ustała, a może wciąż była, tłumiona tylko przez rozbity łeb? Tego nie był pewien. Rzucił się na swoją koję, przykrywając twarz dłońmi, mrucząc tylko, by głosy w jego głowie przestały szeptać. Jako obiekt testów nie otrzymał pościeli, nie miał też prawa do prywatności. Każdy jego ruch był monitorowany przez całą armię obiektywów i kamer. Mógł tylko do skutku tłuc łbem o ściany, w nadziei, że któryś ze strażników jednak w końcu go odstrzeli miast na okrągło go ogłuszać.
Wtedy zobaczył go po drugiej stronie szyby. W białym kitlu i kominiarce, z pistoletem laserowym w ręku. Przyszedł po niego. Znowu. Szczęknął elektroniczny zamek i drzwi bezszelestnie wsunęły się w podłogę. Naukowiec i dwóch strażników weszło do pomieszczenia. Tak, gdyby naukowiec był sam, były agent załatwiłby go, tak, jak nieraz zabijał go w snach. Brutalnie, z krwią bryzgającą na prawo i lewo. Ale naukowiec nie był głupi. Nigdzie nie ruszał się bez swoich komandosów, tak że Sven nie mógł nawet palcem ruszyć, by ONI tego nie zauważyli.
Teraz rozprawili się z nim jeszcze szybciej niż zazwyczaj. Nim Fjyrik zorientował się w ogóle co się dzieje, skończył przykuty do swojej pryczy.
- Dzisiaj nie będzie badań, obiekcie X41. – powiedział ten znienawidzony głos. Początkowo Sven błagał go, by go wypuścili, po drugiej serii badań zorientował się jednak, że nie ma to sensu. Teraz odwrócił tylko głowę, by nie musieć na niego patrzeć. – Panowie – zwrócił się do swoich ochroniarzy. - Zawołam was jak skończymy. Do tego czasu bądźcie w pogotowiu.
Goryle wyszli bez słowa. Ten w bieli kontynuował.
- Zabawne – powiedział, zapalając papierosa. – że po śmierci przysłużyłeś się bardziej kompanii, niż mógłbyś kiedykolwiek zrobić to za życia. – roześmiał się. – Chcesz? – zapytał, wyciągając ku niemu dłoń z pudełkiem, Sven milczał. – I tak bym ci nie dał. – powiedział urażonym tonem, chowając pudełko do kieszeni. – W każdym razie… - nachylił się nad głową Fjyrika. Ten odwrócił się.
 Zostaw mnie! – krzyknął więzień, a w każdym razie tak wydawało się naukowcowi. Był święcie przekonany, że głos obiektu, ten rozpaczliwy krzyk, był realny. Odbijał się przecież wciąż w jego głowie, choć Sven nie poruszył nawet ustami.
Oszołomiony wrócił na swoje miejsce.
- Coś ty zrobił, do cholery? – zapytał, wypuszczając dym. Teraz jednak Sven nie spuszczał go z oczu. Te przekrwione, błękitne oczy, szkliste i cierpiące, skupione tylko na szyi naukowca. – Nie uda ci się, psioniku. Masz skrępowane dłonie, nie jesteś w stanie użyć na mnie tych swoich tricków. – poluzował jednak kołnierzyk, który, jak mu się zdawało, na przekór, zaczął go uwierać. – Znam twoje akta na pamięć.
- Wypuścisz mnie stąd. – powiedział Sven słabo.
- Nie. – odparł naukowiec wstając. – Na tym etapie jesteś już zbyt cenny dla projektu, by móc się ciebie tak po prostu pozbyć.
- Wypuść mnie stąd! – powtórzył krzycząc.
- Po moim trupie! – odkrzyknął naukowiec.
Jak wolisz. – Znów dał się słyszeć ten okropny głos. Naukowiec rozejrzał się zdezorientowany, ale głos ten musiał rozlegać się bezpośrednio w jego głowie. Tak jakby obiekt nie leżał tuż przed nim, a był dokładnie w jego umyśle.
- Skończ te czarcie sztuczki! – krzyknął naukowiec, kuląc się na skutek nagłej migreny, tak silnej, tak przenikliwej. Odpowiedział mu śmiech, zimny i okrutny śmiech. Choć wciąż siedzieli w ciszy on to wszystko doskonale słyszał. Chwycił się za głowę, w okolicach walących jak młotem skroni. – WYJDŹ Z MOJEJ GŁOWY! – krzyknął cedząc wyrazy.
- To co mówisz jest niezwykle interesujące… - mruknął Sven. – Czyżbym był w stanie oddziaływać na twoje myśli? Tak jak teraz?
Naukowiec wydał z siebie przeciągły krzyk. Teraz dyszał ciężko, zwijając się na podłodze.
Wypuścisz mnie.
Podziałało. Naukowiec wstał i chwiejnym krokiem podszedł do pryczy Obiektu.
- Nie mam klucza. – powiedział beznamiętnym tonem. Sięgnął po pistolet. – Nie jestem strzelcem, może boleć.
Padł strzał. Nie bolało. Za to łańcuch kajdanek brzęknął zadowalająco.
Sven zerwał się z łóżka, pchnięty nagłym przypływem energii. Oto los zesłał mu szansę. Naukowiec teraz otrząsnął się. Spojrzał w szoku na pistolet.
- Co tu się stało? – zapytał słabo i niepewnie. Spostrzegł ślad po trafieniu. – Co ja zrobiłem?
Zobaczył Obiekt. Uniósł pistolet, jednak silne uderzenie pchnęło go na ścianę, wytrącając pistolet z ręki.
- I tam już zostaniesz. – powiedział Sven. Migrena i szepty w jego głowie nasilały się. Wykonał ruch, jakby miał pchnąć coś w kierunku naukowca. Silna energia doprowadziła do rozszarpania skóry na ciele ofiary, bryzgnęła krew, pokrywając całe pomieszczenie w czerwonymi kropkami. A Sven, ocierając twarz, ze zdziwieniem zauważył, że zarówno szepty jak i migrena mu przeszła.
Podniósł upuszczony pistolet.
Ciało, a w zasadzie jego resztki, upadło na ziemie, gdy szklane drzwi zatrzasnęły się za byłym agentem.
Teraz – rozumował Sven, czując, jak budzą się w nim stare nawyki – trzeba dowiedzieć się o swojej mocy jak najwięcej. Jak działa, jaka skuteczność, ograniczenia…
Szedł teraz przez placówkę badawczą w samych majtkach, za to z pistoletem w ręku. Przekradał się między aparaturą i skrzyniami, by pozostać niezauważony. I by ze zniesmaczeniem stwierdzić, że znalazł się w punkcie wyjścia.
Niedobrze. – pomyślał, trąc skroń muszką pistoletu. – Co z tego, że odzyskałem wolność, skoro nie jestem w stanie znaleźć wyjścia.
Spojrzał w górę i dostrzegł jednego z komandosów opierającego się o barierkę i patrzącego gdzieś indziej. Idealna szansa na przepróbowanie swojej siły. Bo i co mu szkodziło? Nic gorszego nie mogli już mu zrobić.
- Ej, spójrz na mnie kurwi synu! – krzyknął. Komandos od razu odwrócił się, zdjął karabin z ramienia. – I giń.
Komandos przyłożył karabin do nogi, wyciągnął pistolet i pociągnął za spust. Huk, krew, i ciało przeleciało przez barierkę, lecąc w dół.
Dźwięk przeładowywanej strzelby. Chłód stali na karku.
- Tylko bez oporu! Ręce na głowę! - krzyknął drugi komandos. Kurwa, pomyślał Sven, ja to mam szczęście. – Ktoś ty za jeden?!
Sven wykonał polecenie, odwrócił się powoli, patrząc na twarz swojego przeciwnika.
- Ja? – powiedział z ironią w głosie. – Jestem czarującą blondynką, którą sam tu zaprosiłeś. Nie pamiętasz?
Sam zdziwił się, gdy komandos odłożył strzelbę. A jednak.
- Wybacz, Lily. – powiedział spokojniej, z przepraszającym uśmiechem. Lily? – Niestety musisz poczekać na zewnątrz, mamy groźnego zbiega.
- Ach tak? – spytał Sven z udawaną słodyczą, ledwo powstrzymując się od śmiechu. – Nie będę przeszkadzać. Tylko nie wiem czy trafię, można się tu pogubić.
- O tak, to istny labirynt. – powiedział komandos zakłopotany, drapiąc się z tyłu głowy. – Popatrz, tu jest korytarz A5. Idź nim prosto, aż do skrzyżowania z B3. Potem skręć w lewo i już jesteś. Ja już muszę iść.
Komandos odwrócił się, a Sven wyciągnął pistolet.
- Miodzio. – powiedział, oddając strzał, wycelowawszy w głowę ofiary. Bronie laserowe mają tę cudowną cechę, że nie zostawiają krwi, spalając wszystko wokół lecącego pocisku. – No to idę.
Przebrał się w ubrania zabitego. Trochę za duże, ale wciąż budzące mniejsze podejrzenia niż same majtki.
- Pa, skarbie. – powiedział jeszcze z przekąsem, oddając drugi strzał. – Buziaczki.

Jako Psi-Marine, uczony był przede wszystkim jak wykorzystać każdy element otoczenia przeciwko adwersarzowi. Prosty przykład, właz do kanałów mógł z powodzeniem zatrzymać praktycznie każdą broń kinetyczną. Niestety z broni energetycznych tylko lasery rozbijały się o taką tarczę, więc gdy zamierzało się stanąć oko w oko z imperialnym pułkiem strzelców, trzeba było pomyśleć o czymś innym. A miotanie śmietnikami, jako bronią przeciwpiechotną stało się już domeną tego typu wojsk. Psi-Marine, oprócz podstawowego wyszkolenia wojskowego uczyli się jak oddziaływać na otaczający ich świat siłą własnego umysłu. Im bardziej skomplikowany manewr, tym większego skupienia i siły woli, jak to nazywano, wymagał. Znane są też opowieści, gdy taki żołnierz na przepustce zabawiał panienki, rzucając rzutkami do tarczy, stojąc odwrócony do niej plecami, ze skrępowanymi za sobą dłońmi.
Sven przeszedł zaawansowane szkolenie psioniczne oraz szkolenie specjalne Cieni. Nie miał więc problemów z natychmiastową oceną, co może mu się przydać, a co jest tylko stratą energii. Każdy atak Psi był męczący, a jeśli się przekroczyło pewien próg wytrzymałości, można było doprowadzić do śmierci własnego mózgu. A tego by nie chciał.
Wszedł do klubu nocnego, gdzie postanowił przetestować spektrum swoich nowo nabytych umiejętności. Ten dumnie nazwany klub stanowiła jedna większa sala z parkietem do czegoś, co motłoch nazywał tańcem, a z tańcem miało naprawdę niewiele wspólnego, z wysuniętymi w górę podestami, na których niczym na piedestałach wiły się skąpo ubrane panie, za specjalną dopłatą odrzucające to i owo ze swojego ubioru, oraz bar z wyjściem na zaplecze. Dalej, pod ścianą ciągnął się rząd stolików, gdzie roiło się od mniejszych lub większych ćpunów oraz ich dobroczyńców, ewentualnie przewijały się tam skąpo ubrane kelnerki, z których prawie żadna nie miała ukończonych osiemnastu lat. Na górze jeszcze był specjalny balkonik, skąd szef całego przybytku w towarzystwie dwóch goryli oglądał bawiących się gości. Tam też musiała znajdować się kanciapa ochroniarzy. Tak – pomyślał Fjyrik – to będzie idealny sprawdzian umiejętności.
Podszedł z uśmiechem do baru, chowając za plecy pistolet plazmowy, złupiony z komandosa, którego zabił. Uśmiech ten wziął się stąd, że bramkarzowi wmówił, iż ten pistolet jest jego biletem wstępu, toteż bramkarz postawił na nim swoją pieczątkę.
Barman łypnął na niego spode łba.
- Czego sobie życzy? – zapytał ponuro, dając jasny przekaz „won mi stąd”.
- Trochę więcej entuzjazmu. – powiedział Sven, szczerząc zęby. – Chciałbym Chatteau de Novus roczik 241.
- Popierdoliło cię?!
- Nie zrozumieliśmy się. – Fjyrik nachylił się. – Ja proszę.
Mina barmana uległa natychmiastowej zmianie. Na początku krzywił się, jakby dostał ataku silnej migreny, jednak potem uśmiechnął się przyjaźnie.
- Obawiam się, iż nie mamy na stanie. Jeśli mógłbym zaproponować asperańskie Quasi…
- Tak, będzie dobre. – mruknął, a gdy barman podliczył go na dwadzieścia koron (aż dwadzieścia za te szczyny?!), zauważył – Płaciłem już.
Braman podrapał się po głowie.
- Ach, fakt. Woli pan w butelce, czy rozlać?
- Butelka będzie odpowiednia. – powiedział Sven, poczym odebrał swoje Quasi. – Reszty nie trzeba.
Barman uśmiechnął się, licząc wyimaginowane pieniądze.
- Proszę wpadać częściej.
Sven postawił  butelkę przed jednym z ćpunów. Quasi było zwykłym, siarkowanym sikaczem, średnich lotów, preferowanym przez fabrycznych roboli, gdy po skończonej pracy niczego innego w zasięgu ręki nie było. Chatteau de Novus uznawane było za najlepsze wino w całym Imperium, a jeszcze rocznik 241. uważany był za najwyborniejszy w całym uniwersum.
- Popatrz – powiedział, gdy tamten podniósł głowę. – Daję ci prezent. Wypijesz to do dna. A jak to zrobisz w mniej niż dziesięć sekund, dostaniesz drugie.
Po minie ofiary widać było, że cierpi. Pot wystąpił mu na czoło, pobladł wyraźnie, mamrotał coś o szatanach. W końcu jednak ucichł. Chwycił butelkę, odkorkował ją, a potem padł, martwy. Czyli mogę w ten sposób zabić. – pomyślał Sven, zdejmując ciało ze stołu, by nie budziło podejrzeń. Chciał zwrócić w ten sposób uwagę tylko jednej osoby. Szefa. Nikogo więcej. Zależało mu także, by przyszło więcej osób, niż jedna.
Nie przyszedł nikt. Skupił się więc na całym zebranym tłumie. Tłumie jako jednej całości, nie jako zbiorze indywiduów. Wiedział, że nie będzie w stanie kontrolować kilku jednostek na raz, ale może jedną całość?
- Zróbcie kółko graniaste! – krzyknął, by przebić się przez muzykę.
Reakcja była co najmniej niespodziewana.
- Który tam taki dowcipny?! – odkrzyknął ktoś z tłumu. Zawtórowały mu śmiechy. - Masz u mnie piwo, chłopie!
- A wsadź se to piwo… - mruknął Sven zdenerwowany, mając nadzieję, że dotrze to do krzykacza. Po chwili jednak coś dziwnego zwróciło jego uwagę. Krzyki. Dzikie wrzaski wielu osób.
- Arnold, na miłość boską, co ty robisz z tą butelką?! Arnold, nie! Nie zbliżaj się do mnie! Wyjmij to! Natychmiast! To chociaż załóż spodnie! Nie, zapomnij, że się znamy! Patrz, kurwa! Zrobił to! Wsadził se flachę w dupę!
Interesujące…
Teraz dopiero zebrało mu się na śmiech. Opętańczy. Śmiał się tak długo, aż ktoś nie poklepał go po ramieniu. Był to ochroniarz, jeden z tych, co stali na balkonie.
- Ktoś ty?
- Czekaj. – powiedział Sven, wciąż się śmiejąc. – Ten debil wsadził sobie piwo…
- Wiem, co zrobił. – przerwał mu ochroniarz.
- Przyprowadź szefa. A potem zamknij się z tym drugim w toalecie. – powiedział prostując się na krześle. Po ochroniarzu widać było, że to działa. Czyli, myślał Sven, mogę przekonać dowolną osobę, by zrobiła cokolwiek. Ochroniarz chwycił krótkofalówkę
- Szefie, ten nowy chce się z wami widzieć. Raczej pilne. – powiedział, poczym zwrócił się do Svena. – Szef już idzie.
Nie musiał tego mówić, gdyż szef darł się tak głośno, że i tak było go słychać. Ochroniarz natychmiast się ulotnił.
- Tak – powiedział Sven do siebie. – Potrzebuję jeszcze jakiejś ksywki, skoro chcę im się dać we znaki. Podsumujmy. Wmówiłem komandosowi, że jestem blondynką. Bramkarzowi, że pistolet to bilet. Barmanowi, że mu zapłaciłem, oraz, że otrzymał napiwek. Może więc „iluzjonista”? Z drugiej jednak strony Iluzjonistą może być każdy jarmarczny złodziejaszek. Potrzebuję czegoś, co będzie jasno o mnie mówić. Poza tym oni wszyscy tańczą jak im zagram. Taa… sprawiłem, że komandos się zastrzelił, że ćpun chciał wypić Quasi w mniej niż dziesięć sekund, że jakiś Arnold wsadził sobie butelkę w tyłek… Może więc „Marionetkarz”?
- Co „marionetkarz”? – usłyszał nad sobą głos niski i donośny. Nie podniósł nawet głowy. Wiedział, z kim ma do czynienia. Szef. – Chciałeś się ze mną widzieć, więc słucham.
- Będziesz tańczył kozaczoka. – mruknął Sven. – Zaraz obok tej brunetki. Do świtu.
Szef ruszył natychmiast we wskazanym kierunku.
Sven wstał. Tak, z pewnością Marionetkarz jest odpowiedni. – pomyślał wychodząc.

Zazwyczaj urząd egzekutorski nie interesuje się sprawami typu włamanie do sklepu, nawet jeżeli są ofiary. Teraz jednak było inaczej. Kamery bezpieczeństwa wyłączyły się same, zaraz po tym, jak uchwyciły, wysoką, smukłą sylwetkę mężczyzny w stroju sił specjalnych. Następnie włączyły się, by uchwycić jedynie plecy mężczyzny w ciemnym, długim prawie do samej ziemi płaszczu. O napadzie też nie mogło być mowy. Żadnych śladów przemocy nie znaleziono. Właściciel sklepu pamiętał jedynie, że jakiś mężczyzna przyszedł do niego, a potem wiedział tyle, że znalazł się pod ladą, ściskając w ręku marionetkę, która nawet nie była jego. Zaginął cały zestaw męskiej odzieży. Płaszcz, kamizelki, koszule, spodnie, buty ze spiczastymi czubkami, z wysoką cholewą z klamrami, buty typu wojskowego, złoty zegarek kieszonkowy dzieła asperańskich mistrzów…
Mało tego. Sprawą zajął się sam Egzekutor Otto. Cytując go. „Ta sprawa śmierdzi. Śmierdzi tak bardzo, że gdyby ją zostawić kompanii czy służbom konwencjonalnym, mielibyśmy nierozwiązany problem do końca dni naszych.” Potem dodał jeszcze „Skoro ja przejąłem sprawę, owoce śledztwa widoczne będą już za trzy dni.” Po trzech dniach jednak wiedzieli tyle, że sprawcą jest mężczyzna rasy białej.
Egzekutor Otto miał wówczas praktykanta, który również starał się o tą posadę. Kadet Ezechiasz Grav otrzymał bardzo wysokie noty na szkoleniu, toteż Andrew postanowił wziąć go pod swoją opiekę.
Siedział teraz w swoim biurze, pijąc kawę, zamówioną z jego zaufanej kawiarenki.
- Ciekawi mnie, Grav – zaczął, odstawiając kubek – czy sprawa tego sklepikarza nie budzi u ciebie jakichś skojarzeń…  - Mina praktykanta mówiła wystarczająco dużo. – Ktoś chyba chce czyścić archiwa po nocach. Nieważne. Cała ta sprawa przypomina mi sprawę Elektry, kiedy jeszcze miałem twarz. – uśmiechnął się kącikiem ust. – Media określały ściganą mianem superzłoczyńcy. Pseudo „Elektra” nadali jej nasi, gdyż lubowała się w broniach od Tesla Industries. Postanowiła raz napaść na konwój, przewożący prototypową broń, jak już nieraz robiła. Tym razem transport był zamówiony przez Ministerstwo Wojny, i tym razem Johann Ares postanowił do obstawy, zamiast pułku strzelców, jak to było w zwyczaju, zaprzęgnąć cały pułk Mark X. Tak, panie Grav. – powiedział widząc nietęgą minę praktykanta. – Tych Mark X. – zamyślił się, łykając trochę kawy. Potem kontynuował. - Skutek był opłakany. Mój oddział został zaciągnięty do zebrania jej szczątek. Szukaliśmy resztek jej zmasakrowanego ciała w promieniu pół mili i wciąż nie mamy wszystkich. Minister Wojny oczywiście zacierał ręce z radości. Dofinansował nawet badania mające na celu maksymalne przystosowanie technologii Mark X do walk na lądzie. Zastanawia mnie tylko… Dlaczego nasz obiekt w pierwszej kolejności napadł na sklep z modą męską?
- Może chce zbombardować gospodarkę Imperium – Andrew uniósł oczy ku niebu, w miarę jak Grav mówił. – wprowadzając na rynek tanie płaszcze? Bo jak wiadomo…
- To było pytanie retoryczne, panie Grav. – przerwał jego wywody. – Przede wszystkim sprawdź czy działał sam. W tym celu przeanalizujesz listy jednostek specjalnych i dane dotyczące ich obecnych operacji. Spisz wszystkich którzy zdezerterowali bądź zaginęli. Następnie sprawdzisz czy coś ich łączy. Co znowu? – zapytał monotonicznie, przycisnąwszy przycisk przy słuchawce, gdy usłyszał piknięcie.
- Egzekutorze, sir! – dał się słyszeć czyjś głos na interkomie. – Czwarta Flota zgłosiła właśnie włamanie do ich zbrojowni.
- I dlaczego uznałeś za stosowne poinformować o tym mnie? – zapytał, oglądając odziane w rękawicę końcówki palców u mechanicznego ramienia. – Nie mówiłem ci, że jestem cholernie zajęty?
- Żołnierze nie znaleźli żadnych śladów włamania, za to brakowało kilku sztuk uzbrojenia.
Andrew zerwał się z obrotowego fotela, szybko narzucił na siebie płaszcz, nie wkładając nawet rąk w rękawy.
- Czwarta? – Zapytał jeszcze egzekutor, będąc już gotowym do wyjścia w błyskawicznym tempie. – Załatw transport, póki mój wciąż jest w naprawie. Natychmiast.

Żandarmeria była zdziwiona, że sam Egzekutor postanowił zająć się tą sprawą. Otto jednak nie udzielał żadnych informacji, co tylko wzbudzało dodatkowe zainteresowanie.
- Co zginęło? – przeszedł do sprawy, bez powitania.
- Tak, też się cieszymy, że pan przyjechał. – mruknął jeden z żołnierzy do siebie, splunąwszy.
- Ni cholery się nie cieszę. – wycedził Otto przez zęby. – Staram się dlatego załatwić to jak najszybciej. A spluniesz raz jeszcze, to wiedz, że mogę ci załatwić, iż będziesz, do końca swojego marnego żywota, pucował kible językiem. Dotarło? – żołnierz zamarł, już mając splunąć ponownie. Z jego miny jasno wynikało, że dotarło. - Pytam więc jeszcze raz, co zginęło?
- Plecak odrzutowy, pazur energetyczny, generator tarczy i ciężki pistolet plazmowy. – powiedział prostując się. – Wszystkiego sztuk jeden. Podejrzewamy lokalne bojówki…
- I po jasną cholerę lokalne bojówki wchodziłyby do strzeżonego magazynu, by zabrać sprzęt tylko dla jednej osoby. – Otto pokręcił z niedowierzaniem głową, uprzednio chowając twarz w dłoni. – Weź ty się puknij. – powiedział jeszcze, nie wychodząc z tej pozy. – Typ plecaka?
- Antygrawitacyjny.
Egzekutor zmarszczył brwi. Teraz zamiast zasłaniać twarz, gładził się po resztkach koziej bródki.
- Ta… to by się zgadzało… Jednak nie chce zrobić z siebie pokazu sztucznych ogni... - powiedział do siebie z lekkim rozczarowaniem, poczym zapytał. – Co ze strażnikiem?
- W szoku, ale żyje. Znaleźliśmy go w tym lasku. – żandarm wskazał ręką drzewa zasłaniające horyzont.
- Dajcie go tu, mam do niego kilka pytań. – gdy spełniono prośbę egzekutora, ten zapytał. – Opuściliście posterunek, dlaczego?
- Zgodnie z procedurą. – wyjaśnił wezwany żołnierz. Andrew odwrócił się do niego plecami, by móc lepiej przyjrzeć się scenie wydarzeń. – Zauważyłem w lasku jakąś postać, wysoką, szczupłą, jakby wychudzoną, męską. Stanowczo upiorną. Krzyknąłem do niego, że to teren wojskowy. Że w razie wtargnięcia mam obowiązek go wyeliminować. On stał dalej…
- Z logu terminala wynika, że to ty otworzyłeś drzwi. – przerwał mu Otto. Zapadła cisza.
- Wałkowaliśmy już to. – uzupełnił żandarm. – Pamięta wszystko do momentu, w którym podszedł do owego nieznajomego i od momentu, w którym znalazł się w lasku. Nic pomiędzy tymi wydarzeniami.
- Podszedłeś do niego. I?
- Nie wiem… - jęknął żołnierz. – Kazał mi być sobie posłusznym, otworzyć drzwi. Ale nie on, ktoś w mojej głowie. Potworny głos. Pamiętam nagły i silny ból głowy, w momencie w którym się odezwał. Ciągły. Zdjąłem karabin z ramienia, odbezpieczyłem a on ponowił polecenie. Dalej pamiętam tylko jak ocknąłem się tam. – wskazał ręką tamten las.
Egzekutor wpisał coś na wyciągniętym przed chwilą PDA.
- Grav, nie sprawdzaj czy działa sam, mam pewność. – powiedział. – Nie, masz dalej szukać powiązań i zaginionych. Tak, na dzisiaj ma być gotowa wstępna lista. Skurwiel jest po specjalistycznym szkoleniu bojowym, to powinno zawęzić zakres. Bez odbioru.
- Zadziwia mnie pan. – powiedział dowódca żandarmerii. - Skąd takie wnioski?
Egzekutor przewrócił oczami.
- Primo, działa sam, bo wziął sprzęt tylko dla jednej osoby. – mruknął. -  Secundo, po specjalistycznym szkoleniu, bo wziął charakterystyczną broń do walki w zwarciu. Domyślnie jest więc po szkoleniu Kompanii w jednostce specjalistycznej. Tertio, nie jest obecnie w armii, gdyż musiał posłużyć się kimś z dostępem do broni. – poprawił płaszcz. – Quatro, zrobiło się zimno, nie uważa pan, poruczniku?

Gdy Otto był znów w samochodzie, w słuchawkach dał się słyszeć głos Grava.
- Egzekutorze, sir. – zaczął, niepewnie. – Nikogo o podanych cechach nie brakuje w szeregach imperium, zamiast tego sporządziłem listę wycofanych agentów Kompanii.
- I było to na tyle istotne… - zaczął Andrew.
- Nie, sir. Przed chwilą jednak zgłosiła się do mnie żandarmeria, w sprawie… - Ezechiasz zawahał się. – jakby ucieczki z tajnego kompleksu badawczego Kompanii, Placówki XC-334.
- Szczegóły?
- Znaleziono trzy trupy. – Dwóch emerytowanych komandosów, obaj zastrzeleni, jeden w ramach egzekucji, strzałem w tył głowy, drugi popełnił samobójstwo. Podejrzewaliśmy, że jeden zastrzelił drugiego, ale nie pasują obrażenia broni.
- A trzeci?
- Zmasakrowany, w stroju naukowca. Lokalnej ekipie nie udało się rozpoznać tożsamości, został posłany do imperialnego instytutu DF-251, na badania DNA. Według mnie jest to jednak Robert McRaphill, naukowiec nadzorujący badania na obiekcie X41, w jego też celi. Cela była zamknięta.
- Naukowcy tak o nie wchodzą do cel badanych obiektów. Zwłaszcza pustych. – zauważył Otto.
- Właśnie. Kazałem sprawdzić, czy nie brakuje żadnego… obiektu, ale nie prowadzili ewidencji. Jest log terminala bloku operacyjnego, ale jest zaszyfrowany.
- Znakiem czego badania były nie do końca legalne. – skwitował Otto. – Zajmij się tym szyfrem, ustal tożsamość tego X41, skompletuj dokumentację tego wypadku.
- Też o tym pomyślałem, ale musiałem zrobić gdzieś błąd. – mruknął praktykant. – System cały czas zwraca mi akta Svena Fjyrika, nieżyjącego agenta Kompanii, psi-marine.
- Czy jest zdjęcie Obiektu? – zapytał Otto szorstko. Grav potwierdził. – To porównaj je ze zdjęciem Fjyrika, i zrób całą resztę. - Grav jęknął. – Ma być na wczoraj. Tak – rzucił uprzedzając pytanie. – Też zaczynałem w ten sposób. I pozdrów Emily ode mnie.
- Jeśli można zapytać, skąd…? – zaczął Grav po chwili.
- Nie można. – przerwał mu Egzekutor. – Bez odbioru.

W nocy do biura Andrew przyszedł Grav z dokumentami. Ponieważ światło dalej się paliło, co znaczyło, że ktoś tam był, zapukał.
- Nie śpi szef? – zapytał niepewnie, uchylając drzwi.
- Nie, skąd. – Ironię i kpinę można było wyżymać z tak krótkiej wypowiedzi. – Tylko lunatykuję i mówię przez sen. Coś ważnego?
- Odszyfrowałem log. – powiedział, kładąc na biurku plik kartek. - Wygląda, że nigdzie nie popełniłem błędu. Tu jeszcze jest raport z analiz zdjęcia. – położył teczkę na uprzednio położonych kartkach. Egzekutor wziął je do ręki. – Dokumentacja dotycząca rzeczonego wypadku w XC-334. – biurko aż jęknęło, gdy teczki spadły na blat, na zwolnione wcześniej miejsce. – Oraz dokumentacja służby i raporty na temat Svena Fjyrika. – Gruch!
- Doskonale… Wiadomo coś jeszcze?
- Na razie nie.
- Nie cierpisz przypadkiem na bezsenność?
- Tak trochę… - Grav  podrapał się po karku.
- Weź raporty i prześlij je do archiwum. Następnie zapoznasz się z dokumentacją wypadku, wynotujesz co ciekawsze punkty zaczepienia. Na jutro. Ja w tym czasie sprawdzę Fryrika.
Biurko jakby odetchnęło, gdy praktykant zabrał część teczek.
- A skąd szef wiedział? – zapytał jeszcze.
- Co? Ach, tamto. – Egzekutor uśmiechnął się lekko. – Słyszałem jej śmiech, gdy jęknąłeś. Z resztą nie pierwszy raz. Jeśli więc nie zmieniłeś ukochanej, to musiała być to Emily. – wyraz pewnego zmieszania wstąpił na twarz praktykanta. – Nie, nie mam nic przeciwko, byś się z nią widywał, to bardzo miła dziewczyna. Tak, nawet w godzinach pracy. To wszystko wasza sprawa, nie moja. – dał mu znak by się nachylił. Potem mówił zniżonym głosem. - Dopóki nie nawalisz. A zawalisz choć jeden drobiazg, a zobaczysz, jak bardzo potrafię być nieprzyjemny. Tak, do tej pory byłem miły. - Oparł się całym ciężarem o oparcie krzesła. – Wracając do sprawy – powiedział już normalnie. – to w ten sposób będzie szybciej. Jutro porównamy wyniki pracy. Możesz odejść.

Następnego dnia tylko Andrew wyglądał w miarę dobrze. Grav wyglądał definitywnie jakby zarwał nie tyle noc, ale i tydzień. Czyli jednak nie cierpi na bezsenność...
- Jesteście chorzy, Grav? – zimny i beznamiętny głos przełożonego poderwał jego głowę z biurka.
- Nie, sir. Trochę się nie wyspałem, ale to nic.
- Mam nadzieję. – powiedział powoli Otto. – Raport.
- A, tak. Wygląda, że Obiekt X41 był obiektem, na którym testowano metody poszerzania umiejętności psionicznych. Obiekt miał być elementem programu Tytan, jednak ośrodek XC-334 nie dostał zezwolenia na udział w nim. Dodatkowo dowiedziałem się, że XC-334 nie brał ludzi dobrowolnie do testów, jak na przykład CV-222, ośrodek w którym wyhodowano Widmo, co mogło być przyczyną wykluczenia. Posłałem pismo do Ministra Spraw Wewnętrznych w tej sprawie. Dostałem się też do nagrań z kamerek bezpieczeństwa, potajemnie zainstalowanych w celi. Wygląda na to, że Obiekt wymknął im się spod kontroli. Na nagraniach z monitoringu również go widać, jak zabija drugiego komandosa. Ten pierwszy jednak zabił się sam, po tym, jak Sven coś do niego krzyknął. Niestety kamery nie rejestrowały dźwięku.
- Bardzo dobrze się spisałeś. Masz dzisiaj wolne, chyba że sytuacja będzie naprawdę nagła. – powiedział Egzekutor, klepiąc praktykanta po ramieniu. – Ale zanim wyjdziesz, posłuchaj co ja znalazłem. Po otrzymaniu raportów, przesłałem do inspektorów milicji i żandarmerii zdjęcia Svena i kazałem niezwłocznie potwierdzić tożsamość napastnika. Sklepikarz jest prawie pewien, że to był on, strażnik już niestety nie. Dalej sprawdziłem operacje, w których Sven brał udział, lecz nie było tu nic ciekawego. Ciekawsze rzeczy były dalej. Fjyrik dotkliwie pobił swojego przełożonego. Wymagał więcej indywidualizmu w działaniach poszczególnych komórek, a mniej procedury, ponadto chorąży-centurion Pluto regularnie obrażał zmarłą w czasie jednej z misji niedoszłą narzeczoną agenta. Sprzeczka o za niski żołd była przysłowiową wisienką na torcie. Po wszystkim Sven ubiegł sąd wojskowy Kompanii i zanim o sprawie zrobiło się głośno, wystąpił z Kompanii. Wstąpił za to do klanu Pięciu Mieczy… Nie teraz, poczekaj aż skończę. – rzucił, gdy na interkomie ktoś zabiegał o jego uwagę. – Wstąpił do Klanu, który za jego sprawą wyszedł na sam szczyt potęgi. Stało się to co nieuniknione, Sven był tylko katalizatorem, ale taka aktywność nie pozostała niezauważona. Przesłuchałem żołnierzy biorących udział w szturmie na kwatery Klanu, w której to podobno zabito Svena. Po długiej zabawie w kotka i myszkę dowiedziałem się, że niejaki Ramon Desperaux, naczelnik placówki  XC-334 i gruba ryba Kompanii, zapłacił im za zafałszowanie raportu i dostarczenie Fjyrika w wcześniej wymienione miejsce. Desperaux koniecznie potrzebował psionika, by móc koniecznie sprawdzić do jakich granic da się poszerzyć moc psi-marine. Cała piątka oczekuje teraz na proces. Tak, teraz mów. – zwrócił się znowu do osoby na linii.
- Nareszczie. W starej faktorii przy Placu Triumfu zabarykadował się jakiś psionik. Drugi Pułk Strzelców chciał wykorzystać obiekt jako strzelnicę, jednak napastnik na widok munduru przeszedł do ofensywy, nie dając nawet możliwości zbliżenia się.
- Skąd pewność, że psionik?
- Bo jeśli to nie mutant, to kto może rzucać kanistrami od reaktora na odległość pół kilometra?
- Pozostań w gotowości. – Otto przełączył linię na PDA. Dał się słyszeć głos oficera dyżurnego. – Egzekutor Otto. Trzy zrobotyzowane pułki, Plac Triumfu 15, najlepsze dostępne. Natychmiast. - Rozłączył się. W biegu narzucił na siebie płaszcz i wyciągnął z szafki kask. Pamiętaj, Grav. Jedno wezwanie i jesteś na miejscu. – powiedział wychodząc.
- Rozkaz.

Sven przeklął swoje kulawe szczęście. Jak okraść magazyn Czwartej, to spokojnie. Jak zamieszkać w opuszczonej fabryce, to nie. Muszą się kurwa całym pułkiem przypałętać. Postrzelać sobie. – myślał gorączkowo. - A jak zabiłem cholernego młodzika, to on musiał wrzeszczeć, żeby cała reszta się tu zleciała. Teraz otoczyli mnie jak zwierzynę. A i ktoś ma dobrze w głowie, bo droidy cholernik ściągnął. Wychylił się zza filaru, za którym siedział, by zaraz cofnąć głowę. Marki VII jeśli nie lepsze.
Tymczasem Otto zatrzymał swój motor trochę dalej od fabryki. Dzielący go dystans przebiegł.
- Jak sytuacja? – zapytał, gdy dowiedział się kto tu jest dowódcą.
- A siedzi piekielnik, co jakiś czas się wychyla, ale co łeb wystawi to go chowa, bo cały czas nasi chłopcy obserwują  i walą w to miejsce. Teren ubezpieczamy i ubezpieczać będziem jak już swoje puszki wprowadzicie.
- Słyszeliście? F-32, G-44, flankujecie. G-47 szturmuje. Strzelcy dają ogień zaporowy i osłaniają wasze tyły.
Droidy ruszyły przed siebie w milczeniu.

Sven usłyszał rumor na schodach. Jego wyostrzone zmysły podpowiedziały mu, że cokolwiek spowodowało hałas było samo. Prawie jak idealna szansa na ucieczkę. Odczołgał się od okna, by dotrzeć do schodów. Tam, na dole stał jeden z żołnierzy, tyłem. Sven wywołał pazur, z zamontowanego na prawej ręce urządzenia i zwinnym ruchem przeskoczył przez barierkę. Spadł prosto na plecy celu, zatapiając ostrze w jego potylicy.
ZAREJESTROWANO HAŁAS. WYKRYTO NIEPRZYJACIELA.
Huk, błysk i gdy chmura pyłu opadła, Sven zorientował się, że ściana, za którą w ostatniej chwili się schował  była już tylko wyższym progiem. I chyba była nośna, bo sufit niebezpiecznie zaczął giąć się ku dołowi.
CEL POTWIERDZONY.
Agent rzucił się do ucieczki, a rakieta, która cudem go ominęła poszerzyła tylko drzwi, przez które przebiegł. Zrzucił plecak odrzutowy, by być mniej obciążony. Mark XIX, cholera jasna. – pomyślał, spadając na niższe piętro. 
– Dzięki ci, fortuno! – krzyknął z pretensją w głosie. – Teraz na pewno mam przejebane! 
Spojrzał za siebie, by zobaczyć lufę karabinu przełożoną przez wyrwę w murze. Lufę i coś jeszcze. Coś, czego zdjęte zaślepki prawie przyprawiły agenta o zawał.

CEL NAMIERZONY.
Pięć rakiet jedna po drugiej pomknęły za Svenem. Gdy wszystkie cudownie ominęły agenta, który w ostatniej chwili padł na ziemię, wizgowi pocisków rakietowych zawtórował monotonny trzask karabinu maszynowego. Tylko, że ten strzelał pociskami plazmowymi. A te powodowały paskudne rany po trafieniu. Seria z karabinu przyszpiliła Fjyrika do ziemi.
Nie miał szans. Nie zdąży zerwać  się z ziemi zanim droid wystrzeli, a potem rakiety rozerwą go na strzępy. Zostaw mnie, kupo złomu! – krzyknął, wiedząc, że następna salwa już go dopadnie.  Zdawał sobie sprawę, że nic mu to nie da, nie mniej jednak ten okrzyk wyrwał mu się z piersi mimowolnie.
Droid wstał, a zaślepki przykryły rozgrzaną wyrzutnię.
BLOKADA ZDJĘTA. STRACONO CEL. TRYB OCZEKIWANIA.
Fjyrik nie wierzył w swoje szczęście. Odwrócił się na plecy i leżał tak przez chwilę dysząc ciężko. Było tak blisko. Tak, kurwa, blisko. Rzeczywiście, droid nie zareagował, gdy Sven wstał i odszedł z miejsca walki. Wyszedł przed faktorię, gdzie już na niego czekali. Cała szeroko zakrojona akcja. Ktoś naprawdę miał dobrze w głowie.
Sven wykonał ruch, jakby chciał chwycić jednego z droidów, a następnie cisnąć nim w pozostałe. Tak też się stało. Droid skosił pozostałe w szeregu, poważnie je uszkadzając. Agent wywołał tarczę z lewej ręki i rzucił się sprintem w stronę kanału. Wiedział, że tylko tak wydostanie się z pętli. Gdy już minął ustawione droidy zaczął biec tyłem. Musiał wiedzieć kiedy wystrzelą. Wszystkie uklękły, zaślepki spadły. Teraz albo nigdy.
CEL NAMIERZONY.
Cała masa rakiet pomknęła ku agentowi. A on przystanął i wykonał ruch zagarnięcia do siebie pchnięcia prawą dłonią. Wszystkie rakiety zawróciły. Huknęło, walnęło, i grupa droidów była już tylko płonącymi resztkami. Sven odwrócił się i ruszył przed siebie, by po chwili zobaczyć kolejny uśmiech losu. Przed nim, na poboczu stał wóz opancerzony. Tam będzie bezpieczny. Nim będzie mógł uciec.
Otto, który widział to wszystko przez lornetę, zmełł przez zęby przekleństwo. Fjyrik był po prostu bezczelny. Ale w tej bezczelności posunął się za daleko. Egzekutor przełączył coś na swoim PDA, poczym przycisnął przycisk w słuchawce.
- Do wszystkich jednostek, mówi Egzekutor Andrew Joseph Otto. Obiekt stawia opór, zneutralizował pułk imperialny. W związku z tym otrzymujecie nowe rozkazy. Zabić na miejscu, strzelać bez rozkazu.
- Jest tu coś ciężkiego? – zapytał dowódcę Strzelców. – Czołgi, amfibie…?
- Jest transporter opancerzony, którym przyjechalim, na południu, ot tam…
- Idę tam, a ty pilnuj tutaj. Jakby co…
- Ta jest. Odstrzelić.
- Właśnie. – mruknął Egzekutor i ruszył we wskazanym kierunku.

Sven ledwo zdołał wywołać tarczę, by pociski z karabinu laserowego rozbiły mu się przed twarzą. Ten ktoś na pewno miał głowę na karku. Zmienił rozkazy. Teraz już nie mieli go ująć. Chwycił strzelca za kark i wbił mu pazur w pierś. Plecak odrzutowy zostawił w faktorii, gdy uciekał przed droidem. A szkoda, teraz byłby jak znalazł. Lewą ręką dobył pistoletu i zdjął kolejnych trzech, trafiając bezbłędnie między oczy.
Zbliżając się do ostatniego, zapytał.
- Kto tu dowodzi?
Żołnierz skrzywił się, padł na kolana, chwytając się za głowę. Po chwili jednak opór zanikł.
- Komandor Bones. – odparł spokojnie.
- Czy to on ściągnął droidy?
- Nie, droidy ściągnął Egzekutor Otto.
Agent zatopił pazur w szyi ofiary. Kurwa. – wyrwało mu się. Otto rzeczywiście nie należał do łatwych przeciwników. Zimny i wyrachowany, prawie nieprzewidywalny. Bezwzględny. Jeżeli kazał go zabić, to agent nie mógł oczekiwać żadnej łaski. Zerwał jeszcze słuchawki z zabitego i pobiegł dalej. Transporter był tak niedaleko.
Pocisk szrapnelowy, który uderzył go w łopatkę, rzucił agentem o ziemię. Sven podniósł się powoli, wiedząc, że ta rana należy do mniej groźnych, i że postrzał miał spowolnić jego ucieczkę. Usłyszał za sobą dźwięk przeładowywanej broni.
- Na kolana, ręce na kark. – rozkazał mu zimny i pełen pogardy głos. Aha, pomyślał Sven, a oto i Egzekutor. Odwrócił się do niego twarzą, zamiast wykonać polecenie.
- Nie strzelisz. – powiedział.
Andrew poczuł silny atak migreny, jednak nie skrzywił się ani przez chwilę. Przyłożył karabin do oka, przeładował po pojedynczym strzale.
Nie strzelisz.
Czy ten głos rozlegał się w jego czaszce? Sven przecież nic w tej chwili nie mówił.
- Ręce na kark. – powtórzył Egzekutor powoli, cedząc wyrazy. – Nie próbuj żadnych sztuczek.
Pozwolisz mi odejść.
Głos powodował nasilanie się bólu. Egzekutor więc z całej siły uderzył swojego oponenta swoim mechanicznym ramieniem. Z zadowoleniem zauważył jeszcze, że w momencie, w którym Sven upadł, zarówno głos jak i ból znikły.
Teraz agent wykorzystując swoje umiejętności odepchnął Egzekutora na dystans dwustu metrów. Zerwał się z ziemi i rzucił się biegiem w stronę transportera. Wskoczył do niego i odjechał gdzieś na zachód.
Otto podniósł się powoli. Otarł rękawem krew płynącą mu z ust. Czuł się mniej więcej tak, jakby właśnie potrącił go samochód ciężarowy. Splunął, poczym nacisnął przycisk w słuchawce.
- Grav – powiedział – załatw medyka, jak najszybciej.

Obrażenia jakie odniósł okazały się być w większości niegroźne, a już w żadnym stopniu nie uniemożliwiające dalszej pracy. Grav szybko namierzył częstotliwość, na której działał zrabowany przez agenta interkom. Otto więc szybko wprowadził nowe dane w PDA i przycisnąwszy przycisk przy słuchawce powiedział do mikrofonu.
- Zdajesz sobie sprawę, że tylko pogorszyłeś swoją sytuację?
- Czym ty jesteś? Demonem? – dał się słyszeć w słuchawce lekko zaszumiony głos ściganego.
- Egzekutorem, to powinno wystarczyć. – sprostował. – Chcesz wiedzieć, jak matoły nazywają cię w aktach, czy masz już jakąś ksywkę?
- Mam już.
- Pewnie marionetkarz? – ciągnął Egzekutor. Zapadła cisza. – Mhm, można się było domyślić po marionetce w rękach sklepikarza. Czyżbyś postanowił bawić się w superzłoczyńcę?
- Nie, postanowiłem wymierzyć sprawiedliwość za moje krzywdy.
- Biedny, pokrzywdzony i zagubiony… - Egzekutor zaśmiał się chłodno. – Zachowaj swoją ckliwą historyjkę dla Trybunału. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że w tym świecie, w sposobie w jaki został urządzony, nie ma, nie było i już nie będzie miejsca na jednostki?
- I chcę to zmienić.
- Żałosny jesteś, TO spróbuj zmienić. Uciekasz kradzionym transporterem, a następnie odpowiadasz na moje połączenie na kradziony zestaw komunikacyjny. – Otto pokręcił głową. – I ani przez chwilę nie przeszło ci przez myśl, że możesz być właśnie namierzany przez satelitę bojowego? - Sven nie odpowiedział, chociaż Egzekutorowi zdawało się, że usłyszał ciche „kurwa”. – Jeśli twoim zdaniem to coś zmieni, możesz wylać swoje gorzkie żale w jakimś umówionym miejscu. Z chęcią posłucham.
- Ale ja wyznaczam miejsce i termin. - brzmiało to bardziej jak pytanie, niż postawienie żądania.
- Naprawdę jesteś aż tak durny, czy może tylko udajesz? – Egzekutor nie pozostawiał ani cienia złudzenia. Dopadł go i teraz to on dyktował warunki. I Fjyrik doskonale o tym wiedział. – Twoja sytuacja jest tak dogodna, że w zasadzie możesz tylko przyjąć bądź odrzucić moją ofertę. A jeśli będziesz zastanawiał się zbyt długo, powiedzmy… dłużej niż dwie minuty, mój asystent naciśnie pewien mały, czerwony przycisk. Sygnał zostanie przesłany do BS Liberator i…
Sven widział kiedyś bombardowanie z orbity. Nie było mowy, by mógł coś takiego przeżyć. A "pewien mały, czerwony przycisk" użyty jako metafora zawsze spełniał swoje zadanie.
- Zginą niewinne osoby. – przerwał mu, czując jak pot wstępuje mu na czoło.
- Nie przerywaj. – powiedział Andrew i zaśmiał się. – W tej chwili jesteś w pustostanach prowincji Południowa Varea. Oprócz ciebie zginie więc tylko spora część gangsterskiego ścierwa, innymi słowy same wrzody na rzyci Imperatora. – przerwał na chwilę, dając agentowi czas na przetrawienie tej informacji, poczym dodał. - A, i została ci tylko minuta.
- Dobra. – jęknął Sven. – Gdzie i kiedy?
- Za trzy godziny, farma energetyczna CX-351. I teraz możesz się rozłączyć, lub też nie. Zostałeś już namierzony, BS Liberator śledzi cię na bierząco. I pamiętaj, zegar tyka.
Egzekutor rozłączył się.
- Grav, załatw snajperów w okolicy. – rozkazał – Na wypadek, gdyby chował coś w rękawie. Tylko dyskretnie. Najlepiej droidy. Załatw też oddział marines by czekali w ukryciu aż im go przekażę. Robert! – krzyknął za wychodzącym pracownikiem biura. – Załatw obrożę z zagłuszaczem i soczewki blokujące, natychmiast!
- Jest pan pewien, że chce pan tam iść? – zapytał Grav.
- Skurwiel ma się za jedynego sprawiedliwego. – powiedział Andrew - Ktoś musi go wyprowadzić z błędu. Bawi się w superzłoczyńcę, więc ktoś musi być superbohaterem i spuścić mu łomot życia. A że wy wszyscy trzęsiecie portkami, to jakie jest inne wyjście? – zamilkł na chwilę, poczym dodał warkotliwie. – Ale jeśli liczycie, że założę jaskrawe gacie na mundur, jak w tandetnych filmach terrańskiego XXI wieku, to się srogo mylicie.

Kiedy Andrew przybył na miejsce zaczęło akurat padać. Deszcz szybko przekształcił się w ulewę, toteż Egzekutor spojrzał najpierw na górujące cewki Tesli, emitujące jednostajne buczenie i wydające złowrogie trzaski, którym nie rzadko towarzyszyły przeskoki energii, potem na swoje prawe ramie.
- Pięknie, kurwa. – mruknął, poprawiając rękawicę. – Po prostu genialnie.
- Też mi się to nie podoba. – usłyszał za sobą znajomy głos. Agent pstryknął palcami, a buczenie cewek stało się niższe i stopniowo zanikło.
- Mieszasz ludziom w głowach, kontrolujesz obiekty, bawisz się elektroniką… Coś jeszcze? – zapytał Egzekutor, acz bez cienia zainteresowania.
- Cieszy mnie fakt, że jednak przyszedłeś sam. – Andrew uśmiechnął się w duchu, w miarę jak Sven mówił. Jednak podstęp zadziałał. – Może jednak nie jest tak źle w tym imperialnym burdelu…
- Tak, ktoś musiał wtłuc ci do łba trochę rozumu. A że reszta jest chojrakami tylko w obrębie własnych biurek… Dla ułatwienia rozmowy, mówmy sobie po imieniu, Sven. Chyba, że wolisz Obiekcie X41.
Agent wydał się poruszony.
- Czyli jednak odkopałeś moją historię? Miło że ktoś zawracał sobie mną głowę. Dawno nikt się tak do mnie nie zwrócił. Wiesz zatem, co Imperium mi zrobiło, Andrew Josephie Otto.
- Mylisz pojęcia. – powiedział Andrew z chłodnym uśmiechem. – Kompania nie stanowi Imperium. Nigdy nie stanowiła, ale kto by się tam przejmował. Tak się składa, że niejaki Ramon Desperaux, gruba ryba Kompanii będzie jutro odpowiadać za zdradę, torturowanie obywateli imperium, bestialskie morderstwa na obywatelach, uprowadzenia, nadużycia et cetera, et cetera. Myślałeś, że byłeś jedyny? Pierwszy i ostatni?
- Jak to jest, że ktoś kto wycierpiał tyle z rąk Imperium, dalej pozostaje tak zawziętym lojalistą?
- Gdyż, drogi towarzyszu, umiem rozgraniczyć pewne znaczenia i definicje. Myślisz sobie „Cholera! Facet stracił pół twarzy, oko i rękę, bo zawiódł zwiad w jego oddziale. Bo facet poszedł sobie ze stanowiska, przeprowadziwszy niedokładne rozpoznanie! Musi więc nienawidzić Imperium za to, co go spotkało!” Nieprawda. Nienawidziłem tylko debila, który zawalił sprawę ze zwiadem. Posłałem go na krzesło elektryczne, gdyż udało się udowodnić mu zdradę. Ale to dzięki mojemu poświęceniu i niejako mojej stracie, tamta misja się powiodła. Dzięki wzajemnemu poświęceniu i trudowi obywateli, Imperium buduje swoją potęgę. Ale nie oczekuję, że zrozumiesz.
- Straciłem ukochaną przez tego skurwysyna Pluto. Gdy odciąłem się od nich grubą kreską, Imperium posłało po mnie siepaczy, by potem torturować mnie miesiącami…
- Nie oczekuj ode mnie współczucia. – przerwał mu Egzekutor. – Wiesz co ja usłyszałem, gdy po długiej rehabilitacji w szpitalu pozwolono mi się spotkać z ukochaną? „Spójrz w lustro. Zobacz jak wyglądasz. Mogłabym znieść życie pod jednym dachem z bohaterem, ale z potworem? Wynoś się z mojego życia. Wynoś się i nie wracaj.” Tak jak i tobie, moje życie się załamało. Tylko że ja nie wyszedłem na ulicę i nie zacząłem zabijać wszystkich naokoło. Nie wstąpiłem do żadnego gangu, klanu, syndykatu czy czegokolwiek. Nie napadłem na sklep z modą męską ani na magazyn broni. A wiesz czemu? Bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, Sven, nie jestem słaby. I jakkolwiek byś tego nie zaprzeczał, jesteś słaby i boisz się stanąć twarzą w twarz ze swoimi słabościami. To czyni cię żałosnym pyłem, który należy strzepnąć z ramienia istoty jaką jest Imperium, dla dobra ludu. Byś nie dawał złego przykładu innym.
- Zgiń, Egzekutorze. Wyciągnij pistolet i zastrzel się.
Andrew sięgnął za poły płaszcza, lecz wyciągnął stamtąd obrożę z czymś do niej przymocowanym.
- Wiedząc czego można się po tobie spodziewać, domyśliłem się, że będziesz chciał tego spróbować. – nacisnął przycisk na urządzeniu i po chwili powietrze wypełniło ciche, subtelne buczenie z trzaskami. Akurat o takiej częstotliwości, żeby blokować użycie umiejętności psi. - Tak lepiej, nieprawdaż?
Rozbłysło ostrze pazura energetycznego.
- Chcesz mnie zabić? – Egzekutor roześmiał się pogardliwie, poczym dodał wskazując ręką. – Tamten komin, tamten blok i tamto wzgórze. Nie musisz być geniuszem, żeby domyślić się, że i ja coś dla ciebie przygotowałem. W ten sposób, gdzie byś nie stanął, jesteś widoczny dla snajperów. - Sven usiłował użyć swoich mocy, ale zagłuszacz robił swoje, otoczenie było zbyt ciche i zbyt spokojne, by zakłócać jego działanie. – Tak, Sven, pomachaj sobie rękami.

- Miałeś przyjść sam! - krzyknął.
- Nikt niczego takiego nie obiecywał. - Egzekutor uśmiechnął się jadowicie.
Agent sięgnął po pistolet, jednak Andrew był szybszy.Padł strzał i Sven wypuścił broń z ręki. Krew pociekła po ubraniu. Fjyrik ruszył do ataku, z przygotowanym pazurem. Jednak teraz napędzany był furią i nienawiścią do człowieka, który tak dobrze przygotował całą scenę. Który z największą precyzją wszystko zaplanował. Miotał się niczym szczur w potrzasku, nim nadejdzie zbawcze uderzenie prądem. Przez to jego ciosy były łatwe do przewidzenia i sparowania. Brak styczności z walką przez tak długi czas też zrobił swoje. W rezultacie Andrew był po prostu lepszy. Stosunkowo szybko Marionetkarz upadł na ziemię, po kolejnym błyskawicznym i bezbłędnym ciosie egzekutora. Andrew założył mu dźwignię na bark, i podczas gdy jego ofiara była w ten sposób unieruchomiona, przycisnął kolanem jego rękę do pleców i założył mu najpierw obrożę, potem soczewki, a na końcu kajdanki. Zanim zwolnił uścisk, zabrał mu jeszcze uzbrojenie.
- Sprzęt będzie czekać do odbioru w imperialnym depozycie. – warknął, podrywając go z ziemi za kołnierz. – Jeżeli Trybunał uzna twoją bajkę za wiarygodną na tyle, by nie wlepić ci kary śmierci.
Dał ręką umówiony znak przyczajonemu oddziałowi Marines.
- Witamy ponownie wśród żywych. – powiedział, prowadząc go ku bramie.




Trident

Każdy kto wykona choć jeden krok w tył, kto choć pomyśli o odwrocie, zostanie niezwłocznie oskarżony o zdradę wobec Imperium i tym samym natychmiast zostanie on skazany na śmierć. ~ Pułkownik J.W. Werter w czasie podboju Pyrea VI, rok 2101 od założenia Imperium

 - Delta 2 do Delta 5, operacja Oczyszczenie w toku. Lokalizator nadaje sygnał. – zameldował ktoś na komunikatorze, podczas gdy duża grupa uderzeniowa przemieszczała się w kierunku gęsto zarośniętej dżungli. – Operacja Trident zakończona sukcesem.
- Przyjąłem. – odpowiedział Delta 5. – Do wszystkich jednostek, zatrzymujemy się tutaj. Tu ustanawiamy bazę wypadową.
- Sir, zwiad powietrzny melduje ogromny pożar, na południu lasu. – zgłosił się ktoś jeszcze. – Szacowana odległość od epicentrum dwanaście do piętnastu mil.
Delta 5 zmarszczył brwi. Faktycznie, nad lasem unosiła się gęsta chmura szarego dymu, rozświetlana przez pomarańczową poświatę. Dziwne. Walki i pożary powinny być wiele, wiele dalej…
- Kapitanie, oddział Specter z operacji Trident zgłaszał kod czerwony w sektorze 4A3.
Ta wiadomość nie podobała się kapitanowi jeszcze bardziej.
- Z kiedy?! Sektor miał być czysty! – krzyknął do mikrofonu.
- Nie mam pojęcia, sir. Centrala odebrała komunikat dwie godziny temu. Kazano nam to sprawdzić.
Kapitan zaklął głośno, a jego pięść wbiła się w panel kontrolny. Przełączył tryb komunikatora na komunikację globalną.
- Delta 5, operacja Odyn, do BS Salvador. – powiedział przez zęby, czując jak ogarnia go wściekłość. – Rozpocząć ostrzał sektora 4A3, Oddział Specter zgłosił kod czerwony, kod upoważnienia 4453-5423. Operacja Trident.
- Przyjąłem. – odpowiedział ochrypły głos dowódcy stacji. - Rozpoczynam bombardowanie za 3, 2, 1…
Cienkie, niebieskawe kolumny energii, jedna po drugiej, błyskawicznie uderzały o ziemię. Drzewa zaczęły uginać się pod wpływem niezwykle potężnej fali uderzeniowej. Po dwudziestym uderzeniu dowódca stacji zgłosił się ponownie.
- Rozkaz wykonany. Bez odbioru.
Bombardowanie jonowe. Nie było mowy, by cokolwiek w sektorze przetrwało ten półminutowy ostrzał.
- Omega, wasi ludzie sprawdzą las. Aerial, będziecie ich ubezpieczać i naprowadzać. Sprawdźcie co wywołało cholerny pożar. – rozkazał, otwierając kabinę swojego QuadWalkera. – Co do reszty, zarządzam postój. Póki ogień nie zgaśnie, nie możemy tamtędy przejść.
Grupka piętnastu Walkerów i sześćdziesięciu piechociarzy ruszyła w kierunku lasu, w luźnym szyku liniowym. Za nimi, na pułapie nieco niższym niż standardowym poszybowały samoloty grupy Aerial. Szli tak dość długo, póki nie przekroczyli płomiennego pierścienia, pożerającego kolejne drzewa. Potem zwolnili tempo sprawdzając każdy co grubszy pień, każdy kawałek skały jaki znaleźli oraz wszystko to co nie zostało spopielone.
- Tu Aerial 3, jesteście około pół mili od prawdopodobnego epicentrum.
- Omega 7, przyjąłem. – odparł mężczyzna w QuadWalkerze.
Gdy dotarli na miejsce, pilot pobladł.
W jeden z wielu sterczących w ziemi, niczym kły jakiejś mitycznej bestii, odłamów skalnych wbity był lekki szturmowy Walker. Zdewastowany i zniszczony, rozbity, rozlatujący się, ze stopionym pancerzem. Wciąż jeszcze płomień buchał z jego środka. Wokół wszystko było zwęglone i spopielone, a spalona ziemia wirowała na wietrze. Wyglądało to tak, jakby rozpędzona maszyna wbiła się na skałę.
- Jasna… - wymamrotał pilot. Przełączył tryb wizjera na lornetę i dostrzegł przez zniszczony przedni ekran, że wśród szalejącego w kokpicie rozbitej maszyny pożaru wciąż znajduje się pilot. – Omega 7 do reszty oddziału! – krzyknął, odpinając pasy w fotelu. – W maszynie wciąż znajduje się pilot! Rozetnijcie burtę!
Wyskoczył ze swojej maszyny, w momencie, gdy promień lasera odciął bok wraku. Gdy blacha odpadła, gęsty czarny dym ulotnił się z kokpitu, zawisając niczym mroczny upiór nad maszyną. Omega 7 natychmiast pośpieszył z pomocą. Ledwo poruszając wargami zaklął w momencie, w którym zobaczył stan wewnątrz kokpitu.
- Nie martw się, bracie, wyciągniemy cię stąd.
Do wraku podbiegł jeszcze jeden piechociarz w pancerzu bojowym. Razem wyciągnęli nieprzytomnego pilota. Krew wciąż wyciekała z jego rozbitej i potwornie oparzonej głowy.
- Medyk! – krzyknął dowódca oddziału Omega, widząc bezwładne ciało, które spoczęło na ramionach jego ludzi. – Medyk!
- Spokojnie bracie, już po wszystkim. – mówił Omega 7. – Już po wszystkim.
Zauważył niespaloną jeszcze naszywkę na ramieniu ocalonego. Czarna rozwiana peleryna, ze świecącymi na czerwono spod kaptura oczami. Dłonie o długich, kościstych palcach spoczywały na szerokim mieczu.
- Specter. – przeczytał szeptem napis na dolnej krawędzi naszywki. Przypomniał sobie, co mówił dowódca operacji, zanim kazał im sprawdzić las. Pod naszywką oddziału Specter znajdowała się jeszcze jedna, nadpalona. Na czerwonym tle widniała biała podobizna głowicy trójzębu. – Trident.

***

Najpierw czuł tylko ból, tępy, narastający, silny. Tak silny, że zdawało mu się, że każda komórka jego ciała daje o sobie znać. Potem wyczuł ich obecność. Czuł, że ktoś uważnie mu się przygląda. Słyszał przytłumione dźwięki ich rozmowy, w czasie gdy w jego głowie znów rozgorzało piekło. To samo piekło, z którego cudem uszedł z życiem.  Płomienie, krzyki, krew. Strzały. Potem już słyszał wyraźnie, gdy widmo opuściło jego umysł. Wyraźna wizja piekła.
Odwrócił głowę, w stronę, z której dochodziły dźwięki. Pomieszane, pourywane. Usiłował otworzyć oczy, ale nie mógł. A może miał je otwarte?
- Obudził się. – powiedział ktoś wstając. Przesuwane krzesło skrzypnęło o podłogę.
- Moja głowa… Dlaczego nic nie widzę? – zapytał mężczyzna na łóżku.
- Spokojnie, przeszedł pan bardzo skomplikowaną operację.  – wyjaśnił ktoś z boku, z czyjej obecności mężczyzna do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Formalny ton, troska w głosie… Wszystko wskazywało na lekarza. – Implanty nie zdążyły się jeszcze asymilować, ale to, podejrzewam, kwestia dni, może godzin…
- Czemu nic nie widzę? – powtórzył pacjent słabym głosem.
- Odniósł pan bardzo ciężkie rany. Pana organizm nie jest w stanie chwilowo normalnie funkcjonować. – wyjaśnił ktoś inny, który przed momentem wszedł.
- Co się stało? – zapytał pacjent unosząc głowę. Jego twarz wyglądała fatalnie, z resztą, połowa przykryta była grubą warstwą bandaży. Wodził teraz nieobecnym spojrzeniem, jego oko patrzyło, ale nie widziało.
Mężczyźni w pomieszczeniu wymienili szybkie spojrzenia. Faktycznie, mogło być z nim aż tak źle?
- Cóż… Nastąpiła eksplozja… - zaczął jeden.
- Wiem co stało się w kokpicie! – krzyknął pacjent uderzając jedyną ręką o wzmocnioną szyną nogę. Twarz wykrzywił mu grymas bólu. Takiej reakcji nikt się nie spodziewał, toteż przez jakiś jeszcze czas w pokoju panowała cisza. W końcu jeden z nich, o niskim, chrapliwym głosie, przepuszczonym przez syntezator (prawdopodobnie stracił szczękę, może krtań) powiedział.
- Weszliście w pułapkę. Ale to nie była wasza wina.

- Specter 4! Specter 4, odbiór!
Siedem maszyn kroczących, nazywanych Walkerami, szło w kierunku wąwozu.
- Specter 4 do Specter Lead. – dał się słyszeć przebijający się przez szum niedoskonałego urządzenia głos pilota jednej z nich. – Są problemy z łącznością, Zwiad twierdzi, że to kwestia topografii terenu.
- Utrata sygnału?
- Nieznaczna, jakieś dziesięć procent.
Specter Lead uśmiechnął się szeroko. To będzie dłuuuugi dzień – pomyślał, z nudów przełączając między trybami strzału głównego działa zamontowanego na jego maszynie.
- Specter 1 i 2, macie najwyższą siłę ognia, najmocniejszy silnik. – powiedział, rozglądając się w około. – Idźcie przodem. Wchodzenie w to gardło całą masą to samobójstwo.
- Tak jest, sir. – odpowiedzieli piloci niemal jednocześnie.
- Zaraz za wami idzie Specter 5, będzie stanowił wsparcie ogniowe. W razie kontaktu natychmiast się wycofać. Zameldować siłę i pozycję. Nie chcę ŻADNEJ brawury. – powiedział jeszcze, gładząc się po długiej, koziej bródce, zaplecionej w dwa cienkie warkocze.
Poczekał, aż trzy maszyny wysuną się na przód.
- Reszta wyłączyć silniki, ich radary nie mogą nas wykryć. Nikt ma nie wiedzieć, że tu jesteśmy.
Kropki powoli zaczęły znikać z radaru. Po dwóch godzinach na komunikatorze zabrzmiała wiadomość.
- Specter 1, teren czysty.
Specter Lead natychmiast podniósł głowę, wcześniej pogrążony w półśnie.
- Oddział Specter, meldować się! – krzyknął, przysuwając bliżej mikrofon hełmu. – Specter Lead, gotowy.
Kropki na radarze zaczęły pojawiać się jedna po drugiej.
- Specter 1, zgłaszam się, Specter 2, w porządku, Specter 3, na rozkaz… - meldowali się po kolei. – Specter 6, na pozycji. Oddział gotowy.
- Formacja klina. Wchodzimy. – rozkazał Specter Lead, popychając przed siebie drążek sterowniczy. – Specter 1, 2 i 5, czekajcie na nas na końcu wąwozu.
- Rozkaz, sir.
Idąc jedna za drugą, maszyny wtoczyły się w wąską gardziel.

Wizja zniknęła, gdy silny promień światła poraził wzrok mężczyzny. Z całej siły zacisnął powieki, odwracając twarz od jego źródła, którym okazało się okno. Zamrugał jeszcze kilka razy, aż obraz ustabilizował mu się przed oczami.
- Mogę… Prosić lustro? – zapytał słabo.
Mężczyźni w mundurach wymienili znaczące spojrzenia, spojrzeli w kierunku lekarza. On nieznacznie skinął głową. Podał im lustrzaną tacę, stojącą na stoliku.
- Zalecenie było, by tego nie robić, póki sam nie poprosi. – wyjaśnił wymijająco.
Pacjent ujął tacę i spojrzał w swoje odbicie. Głowa opadła mu ciężko na poduszki.
- Kurwa… - jęknął cicho.
To co zobaczył było dla niego szokiem. Spod niesamowitej ilości bandaży i opatrunków wciąż wychodziła czerwona tkanka bliznowa. Czoło rozcięte miał od brwi, po jedynym ocalałym oku, aż do dolnej części kości policzkowej. Jego włosy zostały zgolone, najprawdopodobniej do operacji. A z prawego ramienia nie sterczał nawet kikut.

Pierwszy odezwał się Specter Lead.
- Co do chu… - zapytał cicho. – Specter 1, słyszysz mnie?! – odpowiedzi nie było. – Specter 1, odbiór! – ponowił próbę. Znów nie doczekał się odpowiedzi. – Specter 2! – krzyknął do mikrofonu. Znów bez skutku. – Specter 2, odbiór, kurwa twoja mać!
- To pułapka! – odezwał się nagle Specter 5. – Wycofajcie się, oni na nas czekają!
- Specter 5, melduj!
- Jedynka i Dwójka nie żyją. Moduł osłony został zniszczony. Wróg ma broń ciężką. Powtarzam, wróg ma bro… - krzyk, eksplozja, poczym sygnał urwał się na dobre.
- Do wszystkich jednostek! – krzyknął Specter Lead. – Wycofać się na pozycję 4B4! To rozkaz!
Już po chwili padł strzał, przewracając jedną z maszyn. Płomień natychmiast objął Walkera, buchając spod przetopionego pancerza. Na szczycie skał zamajaczyła złowroga sylwetka, przypominająca czteronożnego pająka. QuadWalker. Nastąpiła pełna kolorów eksplozja, i z wyświetlanej na HUD-zie maszyn pozycja 04 zniknęła.
Od wąwozu zaczęło nadchodzić więcej wrogów. Rakiety świszczały, ciężkie karabiny trzaskały, a ciężkie działa waliły jedno po drugim rytmicznymi salwami.
- Wywiad zawiódł! – krzyknął pilot jednostki Specter 3. – Oni tu czekali.
- Do wszystkich ocalałych. – Krzyczał charkotliwie ich dowódca, Specter Lead. – Zapomnijcie o zadaniu. Wycofać się na 4B4, to roz…- Kolejna eksplozja, i komunikator dowódcy zamilkł na zawsze.
- Tu Specter 3, z misji Trident. Kod czerwony w sektorze 4A3! Powtarzam, kod czerwony w sektorze 4A3! – pilot usiłował wezwać wsparcie. Zaraz potem radiostacja zgasła. „Brak sygnału” – powtarzał automat w równych przerwach.
Następna salwa rakietowa wymierzona była w niego.
„Brak Sygnału”.
 Pilot rozejrzał się wokoło, z obłędem na twarzy.
„Brak sygnału”.
Rozpaczliwie usiłował ruszyć maszynę, ale ta reagowała za wolno.
„Brak sygnału”.
 Rakiety uderzyły w ziemię zaraz obok niego, ciskając maszynę na skalistą ścianę. W kokpicie wybuchł pożar, wokół wszystko zaczęło się topić.
„Brak sygnału”.

Mężczyzna otworzył oczy raz jeszcze, gdy wizja rozmyła się, niczym poranna mgła.
- Co z Collinsem? – Zapytał. Odpowiedziało mu milczenie. – A Rogers? – to samo. – Meyers? – zebrani powoli spuścili głowę. -  Porucznik O’Hara? – pokręcili smutno spuszczonymi w dół głowami. – Clinton? Verenor? – zamknął oczy, czując jak robią się wilgotne. – Czy naprawdę nikt…? – głos mu się załamał. Odpowiedzi nie było. Na żadne z tych pytań. Nie musiało być. Znał je wszystkie.

„Brak sygnału”.
Cudem tylko pilot otworzył oczy. Czuł, jak krew spływa mu po twarzy, czuł, jak jego bujne, długie włosy są nią nasiąknięte. Automat powtarzał w kółko swój komunikat. Zadanie. Ten oddział miał wykonać powierzone im zadanie. A on niósł jeden z lokalizatorów, jedyny, którego jeszcze nie odpalono. Ostatni dzielący misję od powodzenia. Na ostatnią przewidzianą w założeniach bazę nieprzyjaciela. To nie mogło się tak skończyć. Nie tu, nie teraz.
„Brak sygnału”.
Poderwał maszynę walcząc z narastającym bólem. Nie czuł prawej ręki, więc obsługiwał całą maszynę lewą. Zobaczył przed sobą, przez rozbity ekran kokpitu znienawidzoną sylwetkę wrogiego Walkera. Palec sam poszedł na spust. Po chwili rozpędzona maszyna wyminęła jaskrawo-pomarańczową eksplozję barw. Nie zdawał sobie sprawy z tego co się dzieje. Mknął z prędkością bliską stu mil na godzinę, podczas gdy na całej jego maszynie szalał pożar. W momencie, w którym poderwał maszynę do biegu, otrzymał pseudonim Ognisty Demon. Wielu rebeliantów wierzy, że rzeczywiście siły nadnaturalne wzięły aktywny udział w tej walce. Ale on o tym nie wiedział. Miał zadanie. Musiał je wykonać.
Na horyzoncie zamajaczyła we mgle czarna sylwetka murów. Wieże strażnicze wybijały się w górę, niczym memento dla zabłąkanego zbója. Ale on nie był zbłąkany. On miał cel. A ten leżał za murami kompleksu.
Pozostawała odległość. Jaka mogła być? Trzysta, pięćset, mila, dwie? Obraz wirował i tańczył mu przed oczami niczym na karuzeli na jarmarku. A czy to ważne? W razie czego podejdzie bliżej. Płomienie tańczyły w kokpicie, kable strzelały jeden po drugim. Za chwile siądzie zasilanie. Pilot pociągnął drążek sterowniczy, odpowiadający za kontrolę ukrytej wyrzutni. Nacisnął spust, a długi, przypominający zwinięty rulon gazet pocisk opuścił maszynę z sykiem. Przeleciał przez mur i zniknął mężczyźnie z oczu. Specter 3 wykonał zwrot w lewo, odbijając kurs maszyny o dziewięćdziesiąt stopni. W tym momencie kolejna fala płomieni buchnęła spod blachy, kolejna eksplozja zatrzęsła Walkerem rozlegając się spod rozbitego, rozlatującego się od temperatury pancerza. Mężczyzna zaczął dławić się rozgrzanym powietrzem, wypełnionym gryzącym dymem z płonących obwodów oraz charakterystycznym, żelazistym zapachem krwi. Zaczął się dusić, aż w końcu głowa opadła mu na zdewastowany panel kontrolny.
Rozległ się głuchy, dudniący dźwięk wielokrotnej eksplozji. Ale nie z wewnątrz maszyny. Zza niej.
„Brak sygnału” – zakomunikował system po raz ostatni.

Stłumił w sobie ogarniającą go rozpacz. Otworzył oczy raz jeszcze, by stanąć twarzą w twarz z tym, co zesłał mu los.
- Co się tam stało? – zapytał prawie nieobecnym głosem.
- Nasi technicy sprawdzili stan maszyny, w której cię znaleźliśmy. – wyjaśnił ten w czarnym mundurze. – Wystrzeliłeś lokalizator, by oznaczyć miejsce ostrzału dla okrętów stacjonujących na orbicie Gallea IV. Wykonałeś powierzone zadanie.
- Oni tam na nas czekali… - powiedział mężczyzna cicho, przerywając mu. – Wiedzieli, że tam będziemy… Czy jest to możliwe…? Czy zwiad mógł zawieść… Umyślnie?
Mężczyźni w mundurach wymienili znaczące spojrzenia. Spojrzeli na lekarza, który tym razem pokręcił przecząco głową. Toteż mężczyzna w czarnym kontynuował.
- Potem najprawdopodobniej twoja maszyna wbiła się na sterczący z ziemi kolec skalny. – mówił, unikając odpowiedzi na zadane pytanie. - Tam znaleźli cię członkowie operacji Odyn. Dowódca operacji, odebrawszy z centrali zgłoszony kod czerwony, zlecił BS Salvador bombardowanie orbitalne sektora. Dzięki tobie jednak ostatnia baza buntowników na Gallea IV przestała istnieć. Jesteś bohaterem.
- Bohaterem? – zapytał cicho i zaśmiał się chrapliwie, z oczu pociekły mu łzy. – To nie jest sen, prawda? Nie obudzę się za chwilę? – Zaklął cicho, w nieznanym im języku. – Jestem bohaterem…
Uniósł głowę na chwilę, jakby miał jeszcze o coś zapytać. Jego ciało jednak natychmiast zwiotczało, zamknął oczy, a głowa opadła mu na poduszki.
- Jasna cholera! – krzyknął lekarz, wybiegając z pokoju. – Znów stracił przytomność! – krzyknął do kogoś na korytarzu.
A tym czasem w głowie mężczyzny całe piekło jakie przeżył zaczęło rozlegać się na nowo.

Dwa tygodnie później był już gotowy, by wyjść, ze szpitala, chociaż lekarze wciąż byli innego zdania. Połamane nogi zrosły się już, choć lewa wciąż była wzmacniana tytanowym szkieletem. Na stałe. Mechaniczne prawe ramię spisywało się doskonale. Dokładnie tak, jak powinno jego naturalne ramię. Przeszczep skóry głowy przyjął się bardzo dobrze, więc włosy zaczynały mu powoli odrastać. Wszczepione implanty mające wspomagać jedyne ocalałe oko też działały bez zarzutu, mimo iż czasem traciły ostrość. Ale lekarze powiedzieli, że to kwestia dni, gdyż mózg mężczyzny musi się przyzwyczaić do wspomagania.
Któregoś dnia poznał jedną z żołnierek ze Śnieżnej Gwardii, która trafiła do tego szpitala, po tym, jak gigantyczny odłam lodu przygniótł ją na Hypaksie. Była podobno w opłakanym stanie. Jej skafander ochronny podobno strzelił w kilku miejscach, przez co nabawiła się wielu szpetnych odmrożeń. Wracała z patrolu, w momencie, gdy rebelianci rozpoczęli ostrzał. Pocisk rakietowy uderzył w lodowiec, coś chrupnęło, i cztery tony lodu w postaci lawiny runęły w dół. Jeden z odłamków wbił jej ciało w śnieg, skafander także zamortyzował część uderzenia. Ale złamania były. Podobno nie miała kończyny, która nie byłaby złamana co najmniej dwukrotnie. Jak łatwo się domyślić jej skafander nie wytrzymał.
A ona współczuła mu odniesionych obrażeń. Cóż, fakt. Ona była cała.
Widział, jak ją przywozili. Cała sina, majaczyła coś, podczas gdy jej łoże mknęło do specjalnej komory adaptacyjnej. Musiała więc wykonywać służbę na jednym ze światów o skrajnych klimatach. Nigdy jednak by nie przypuszczał, że mogła przeżyć lodowe piekło na Hypaksie, kiedy jedyny twój przyjaciel, HES - specjalny skafander adaptacyjny do ekstremalnie niebezpiecznych środowisk - powoli się rozlatuje na kawałki w tej swoistej lodowej mogile.
Przez parę dni rzucał w jej stronę zachęcające spojrzenia, ona jednak z tęsknotą patrzyła za okno, w ogóle nie odnotowując tego co się wokół niej dzieje. Któregoś dnia postanowił jednak spróbować swojego szczęścia. Przed wspólnym śniadaniu na stołówce podszedł do niej i chciał rozpocząć normalnie rozmowę. Ona odwróciła się i gdy tylko go zobaczyła wydała z siebie okrzyk przerażenia. Talerz ze śniadaniem upadł na podłogę pomiędzy nimi.
- Wiem, głupi pomysł. – mruknął mężczyzna, schylając się od razu. Od razu też jego dziwny, ochrypły głos rzucił się kobiecie w uszy. Jakby miał całe gardło zdarte. – Przepraszam. Nie powinienem…
- To ja przepraszam. – żołnierka kucnęła obok niego, pomagając mu zbierać resztki jedzenia z podłogi. – Nie powinnam była krzyczeć…
- Nic nie szkodzi. – mężczyzna zbył tę uwagę machnięciem ręki. – Czego innego można się było spodziewać? Wyglądam koszmarnie, nie da się tego ukryć.
- I tak nie powinnam. – powiedziała z lekkim uśmiechem. W sumie uśmiechnęła się pierwszy raz od momentu pojawienia się w szpitalu.
 - Służyłaś na Hypaksie?
Kobieta na chwilę zamilkła. W końcu jednak uśmiechnęła się ponownie.
- Tak, czwarty pułk Śnieżnej Gwardii. Skąd wiedziałeś?
- Domyśliłem się. Po stanie, w jakim cię przywieźli można się było spodziewać albo Hypaksu albo Poseidona.
Gwardzistka odsłoniła w uśmiechu perłowo białe zęby. Z jakiegoś powodu wymienienie wodnego Poseidona sprawiło jej radość. Oboje wstali.
- A ty? – zapytała. – Miałeś przydział na Pyrei?
Ton, jakim to powiedziała, wskazywał, że zgaduje.
- Nie, na pokrytej gęstą dżunglą Gallei IV. – odparł mężczyzna.
 – To co się stało z twoją twarzą? – zapytała ze zdziwieniem. – Mogłabym przysiąc, że…
Mężczyzna dotknął czoła mechaniczną ręką. Odjął ją w końcu od głowy.
- Sam nie wiem. Pocisk przeciwpancerny, salwa rakietowa? Cokolwiek to było miałem ogromne szczęście. A potem pożar w kabinie. – zamilkł na chwilę, poczym dodał. -  Ach, zapomniałem. Jestem Andrew Joseph Otto, chorąży. – przedstawił się, z teatralnym skłonem. Gwardzistka zachichotała.
- Karen Veronica Graad, kapral. – powiedziała, wciąż jeszcze się śmiejąc. Potem tory rozmowy zeszły na inne tematy.
Zaprzyjaźnili się. Czasami wieczorami spotykali się na korytarzu i rozmawiali na różne tematy, dzielili się wrażeniami, opowiadali sobie o dawnych przydziałach, szkoleniach, werbownikach, najgorszych zleceniach jakie przyszło im wykonać. Karen raz dostała nawet proste instrukcje – przeżyj. A tam, gdzie ją posyłali była sieczka. Nie było nocy, by wróg nie organizował całą masą wypadów na wysuniętą bazę Gwardii. Po paru miesiącach Imperium przysłało do pomocy trzy brygady pancerne i nowiuśki pułk droidów Mark X, to i ataki się jakoś skończyły. Ciekawostka, prawda?
Andrew dowiedział się, że Karen jest wypisywana następnego dnia, tak jak i on sam. I tak jak on miał się zobaczyć z ukochaną, ona czekała, by wreszcie zobaczyć się z narzeczonym – zdaje się, że tego słowa użyła. Wieczorem urządziła nawet małe przyjęcie, gdyż do Andrew przyszło małe, prostokątne, złote pudełko, z herbem Imperium na wieku. W środku był list napisany ręcznie przez Ministra Wojny z podpisem samego Imperatora. W liście gratulowali mu męstwa, bezprzykładnego bohaterstwa i wyrażali gorącą nadzieję, by jego historia i odwaga stały się wzorem do naśladowania dla innych. W pudełeczku znajdował się także order w kształcie dwóch skrzyżowanych ze sobą gwiazd czteroramiennych. Jednej złotej, większej, przysłaniającą srebrną, mniejszą. Obie przykrywały szeroki miecz. Pośrodku złotej gwiazdy znajdował się wysadzany rubinami złoty, dwugłowy orzeł rozpościerający skrzydła, w czarnym polu, na trójkątnej tarczy – herb Imperium. Order Gwiazdy Imperium, najwyższy i najważniejszy order, jaki Imperium mogło przyznać. Był też wyznaczony termin uroczystego odznaczenia, z całą oficjalną, ceremonialną otoczką – salwy, defilada, przemówienia...
I w końcu nadszedł ten dzień. Lekarz przyszedł na inspekcję, sprawdził stan pacjenta, odnotował coś, poczym z uśmiechem życzył mu powodzenia i szczęśliwego powrotu do życia. Andrew czuł jednak pewien smutek. Leżał tu prawie miesiąc, zdążył poznać i polubić wiele osób. Z drugiej strony w końcu miał okazję spotkać się z ukochaną Kate.
Na teren szpitala nie wpuszczano nikogo z zewnątrz. Głównie dlatego, że szpital był całkowicie wojskowy. Środki bezpieczeństwa, te sprawy. Zdarzało się przecież, że rebelianci próbowali już zabijać niewygodnych rannych żołnierzy, którzy trafiali do podobnych placówek. Wyszło więc globalne zarządzenie z góry i od tej pory personel szpitala nie wydawał żadnych przepustek ani nie wpuszczał nikogo z zewnątrz.
Otto zdołał spakować wszystkie swoje rzeczy w jedną torbę na ramię. Bo i nie miał tego dużo. Oprócz złotego pudełeczka z orderem miał jedną parę ubrań z przydziału, piżamę, kilka opakowań leków przeciwbólowych, jakąś maść i stabilizator na prawe kolano. Lewe było wspomagane permanentnym tytanowym szkieletem.
Rozległo się pukanie. To była Karen. Też już spakowana, tryskająca szczęściem, energią i uśmiechem niczym jakiś mega pozytywny wulkan. Był to obraz tak daleki od jej pierwszych dni tutaj.
- Denerwujesz się? – zapytała, widząc nikły uśmiech na niezabliźnionej części twarzy. Jego ruchy też były niespokojne, nerwowe.
- Trochę. – wyjął z kieszeni dowód osobisty, wchodzący w skład jego legitymacji wojskowej. Jego dziwny, zachrypnięty głos emanował pewnym niepokojem. Na zdjęciu był młody, uśmiechnięty mężczyzna, nieco po dwudziestym roku życia. Jego twarz promieniała szczęściem, ozdobiona pokaźnym, acz nie za szerokim uśmiechem, a insygnia chorążego zdobiły jego ciemnozielony, galowy mundur. Z szaro-błękitnych oczu emanowała duma i radość. Długie ciemnoblond włosy z lewej strony opadały mu na ramię, z prawej były starannie zaczesane za ucho. – Nie zawsze tak wyglądałem, nie miałem tego – wykonał dłonią okalający ruch wokół twarzy. – ani tego. – wskazał na mechaniczne ramię, które odziane było w skórzaną rękawicę jeździecką. – Nie wiem, ale… Co będzie… Co będzie jak…
- Jak cię nie pozna? – wpadła mu w słowo Gwardzistka. – Jeśli tylko kocha cię tak bardzo jak ty ją, to pozna cię na pewno.
Andrew uśmiechnął się lekko kącikiem ust.
- Masz rację. – zapiął torbę i zeskoczył z łóżka. – Niepotrzebnie się martwię. Dzięki.

Gdy wychodził ze szpitala, na chwilę oślepiło go słońce. Kolejny minus niezasymilowanych implantów, jak ostrzegali go lekarze. Ale za kilka dni miało już być dobrze, więc…
Gdy odzyskał wzrok, śledził nim jeszcze wychodzącą drugimi drzwiami Karen. Tak – przeszło mu przez myśl. – Ten mężczyzna musi być szczęściarzem. Potem zobaczył ją.
Kate Lancester, jego ukochana, szła od postoju taksówek w stronę wejścia do szpitala. Uniósł rękę, by jej pomachać. Ona zatrzymała się na chwilę i odmachała mu.
Teraz jego uwagę przykuła znów Karen. Czy nie mówiła, że czeka na ukochanego? A teraz spoczywała w uścisku innej, nieco młodszej na oko, kobiety. Pocałowały się. Czyli to była narzeczona. W takim razie jest szczęściarą. Uśmiechnął się lekko, wracając wzrokiem do Kate. Ta znów zatrzymała się na chwilę. Uśmiech zszedł jej z twarzy. Po chwili jednak zastąpił go inny, jednak sprawiał wrażenie wymuszonego. Podeszła do niego.
- Cześć. – powiedział Andrew radośnie, usiłując objąć ukochaną ramieniem i pocałować ją. Silny siarczysty policzek sprawił, że na chwilę go zamroczyło.
- Bez takich. – powiedziała chłodno, wciąż jeszcze z tym chłodnym, wymuszonym uśmiechem. – Coś ty z sobą zrobił?
Andrew nie wiedział co odpowiedzieć. Kątem oka wyłowił wciąż całujące się Karen z narzeczoną.
- Ja… - zaczął cicho. Nie wiedział w ogóle co powiedzieć.
- Ja! Ja! – przedrzeźniała go Kate. – Spojrzałeś w ogóle w lustro? Widziałeś się w nim? Wiesz w ogóle jak wyglądasz? Pomyślałeś chociaż o mnie?!
- Ale Kate…
Kolejne uderzenie, tym razem w drugi, zabliźniony policzek. Zabolało potwornie, jednak w większości bolała płacząca dusza. Dobiegł go śmiech, radosny śmiech Karen.
- Nie! Mogłabym znieść życie pod jednym dachem z bohaterem! Tak, mogłabym! Ale z potworem?! – wzięła głęboki oddech, uspokoiła się nieco. – Nie. Wynoś się z mojego życia. Wynoś się i nie wracaj. Jutro zwrócę ci klucze do twojego mieszkania. Do jutra mnie tam nie będzie.
Odwróciła się na pięcie.
- I jeszcze jedno. – powiedziała. – Nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Zrobisz to dla mnie?!
Andrew został bez słowa. Przez chwilę patrzył przez łzy, w ślad za oddalającą się kobietą, w końcu spuścił głowę, a jego ramionami wstrząsnął szloch. Jeśli tylko kocha cię tak samo jak ty ją, to pozna cię na pewno. Nie tego, że nie pozna, powinien się obawiać. Tylko tego, czy kocha.
Chciał za nią wołać, pobiec, jednak jakaś siła zatrzymała go w miejscu, odebrała mu głos. Był w stanie tylko patrzeć, jak całe jego życie powoli rozpada się na kawałki. Stał tak jeszcze przez jakiś czas pogrążony w rozpaczy, aż poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Podniósł głowę i zobaczył zatroskaną twarz Karen. Jej ukochana stała obok.
- Pomyślałyśmy… - zaczęła. – Pomyślałyśmy, że może…
Strącił jej dłoń z ramienia.
- Dzięki. – powiedział łamiącym się głosem. – Dam sobie radę sam... Jakoś muszę. Potrzebuję teraz… spokoju. Ale dzięki. To dla mnie wiele znaczy.

Uśmiechnął się lekko, pożegnał je, obie zatroskane, krótkim machnięciem ręki, poczym ruszył smętnie w tylko sobie znanym kierunku, ściskając w ręku wyjętą z kieszeni nadpaloną naszywkę z wizerunkiem głowicy trójzębu.



Bohater



Widząc rozmach imperialnych ceremonii, człowiek mógłby się zacząć zastanawiać, dlaczego? Gdy człowiek patrzy na te wszystkie defilady, pokazy, salwy, przemówienia, zaczyna szukać sensu, którego początkowo odnaleźć nie sposób. To wszystko po to, by wręczyć jeden medal. Dla jednego żołnierza. Dopiero po dłuższym zastanowieniu się, dochodzi się do wniosku, że całe to działanie ma tylko dwa cele. Po pierwsze, chodzi o swoistą prezentację siły. Imperium przecież ma wówczas okazję, by pokazać światu nowe pułki droidów, doskonałe umiejętności swoich pilotów, żelazną dyscyplinę i koordynację w armii. Po drugie, chodzi o to, by oderwać umysły ludu od nieprzyjemnych spraw. Takie pokazy nie tylko dają poczucie wspaniałości Imperium, ale podnoszą znacznie morale, zarówno sił konwencjonalnych jak i obrony cywilnej. Wszakże nie od dziś wiadomo, że ludzie z większą chęcią biegną ku śmierci z uśmiechem na twarzach.
Tak też było i tym razem. Podczas gdy w całej stolicy lał rzęsisty deszcz i pioruny waliły na prawo i lewo, nad pałacem imperialnym słońce – w zasadzie dwa słońca, gdyż stolica Imperium znajdowała się na planecie krążącej wokół dwóch pożerających się wzajemnie gwiazd, mniejszej srebrnej i większej złotej- grzało niemiłosiernie, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Nad głowami zebranych huczały silniki myśliwców, a ludzie tłoczyli się przy placu defilad, patrząc na najnowsze, maszerujące z potworną dokładnością i precyzją, droidy bojowe modelu Mark XVII, które, po prawdzie, tylko do defilad się nadawały, a tak swoim poprzednikom, Mark XV czy nawet balansujących już powoli na granicy przestarzałości Mark X, ustępowały pola pod każdym innym względem. Były piękne, fakt. Ale nic poza tym.
W końcu ciężkie, złocone drzwi otwarły się, i w eskorcie imperatorskiej gwardii wyszły te trzy osoby. Minister Wojny, Pierwszy Sekretarz, oraz promowany, którego nazwiskiem nikt nie chciał sobie zaprzątać głowy. Na razie. Potem, każdy będzie chciał się pochwalić, że widział i że wie kto otrzymał Order Gwiazdy Imperium.
Pomruk niezadowolenia rozległ się, gdy słońce oświetliło twarz promowanego. Potężna narośl z tkanki bliznowej szpeciła jego oblicze wystarczająco skutecznie, by jednak miał spokój po ceremonii.
Szedł dość sztywno, jakby bez przekonania, mimo iż z całej jego postury czuć było bijącą dumę, nie z tego nawet, że zostanie odznaczony, ale z samego faktu, że nosi mundur. Jego twarz, ponura lecz opanowana, była tylko idealnym dopełnieniem.
- Bohater idzie. – dało się słyszeć od strony zgromadzonego tłumu. To krótkie stwierdzenie starczyło, by nagle nastała tam całkowita cisza. Nie starczyło natomiast, by zakończyć przepychanki w kierunku barierek.
Gwardziści ustawiali się jeden po drugim w dwóch szeregach, po obu stronach promenady. Powstałym tunelem szli w milczeniu ku mównicy Minister Wojny, Pierwszy Sekretarz oraz oszpecony mężczyzna. Gdzieś w tle rozlegały się werble.
Mężczyzna zobaczył w tłumie znajomą twarz. Nawet dwie. Uśmiechnął się nieznacznie. Niczego innego by się po nich nie spodziewał. Więc jednak przyszły…
Nie wiedział czemu, ale ta myśl sprawiła, że poczuł się lepiej.
- Chorąży Andrew Joseph Otto.
Wyprężył pierś, gdy Minister Wojny wyczytał jego imię. I mógłby przysiąc, że obie kobiety wstrzymały swój oddech na chwilę.
- Za twe zasługi dla Imperium, za twe bezprzykładne poświęcenie dla sprawy Imperatora, za bezinteresowną służbę dla obywateli – minister czytał treść uzasadnienia. – Jego Wysokość Imperator Robert Kain zadecydował, by odznaczyć was Orderem Gwiazdy Imperium.
Herold, który nawet nie bardzo wiadomo skąd się wziął, wręczył otwarte złote pudełko Ministrowi Wojny. Ten wyjął zeń medal i przypiął go do ciemnozielonego, galowego munduru chorążego.
- Order Gwiazdy Imperium – kontynuował już po wszystkim – przyznawany jest tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wierzymy, że sytuacja na Gallea IV była właśnie taka. Chorąży Otto był jednym z pilotów biorących udział w operacji Trident, mającej na celu wypchnięcie rebeliantów z układu Terminus. Jego oddział znalazł się w okrążeniu, wróg nie dał im najmniejszych szans. On jednak nie poddał się. Poderwał zniszczoną maszynę i dokończył tak brutalnie przerwane zadanie. Daje to tylko świadectwo niezwykłego hartu ducha.
Rozległy się oklaski i gwizdy, a Andrew po raz pierwszy zaczął zastanawiać się, ilu klakierów Ministerstwo opłaciło. Gdy już owacje ucichły, Pierwszy Sekretarz wywołał chorążego do mównicy.
- Powiedz coś od siebie. – szepnął mu do ucha.
Andrew teraz stanął twarzą w twarz z rozentuzjazmowanym tłumem. Lewą rękę położył na blacie, prawą założył za plecy. Przełknął ślinę.
- Na Gallei – powiedział, a jego ochrypły głos poniósł się po okolicy. – zginęło wielu wspaniałych ludzi. Wiele wspanialszych niż ja. Wielu z nich pozostawiło rodziny, wiele dzieci budzi się w nocy z płaczem, bo ich ojciec albo matka nie wrócą już do domu. Porucznik Morgan O’Hara, Guiseppe Collins, Lysander Rogers, Lavender Meyers, Sean Verenor, Kurt Clinton… Oni wszyscy już nie wrócą. To nie oni powinni tam zostać. Dlatego prosiłbym… - zamilkł na chwilę. Przymknął oko, by nie widać było, jak targa nim rozpacz na samo wspomnienie tamtego dnia. – Prosiłbym, by uczcić ich pamięć minutą ciszy. Tyle możemy dla nich zrobić. – zwiesił głowę, kątem oka widząc, jak Minister i Sekretarz wymienili znaczące spojrzenia. – Dziękuję.
Potem rozległy się oklaski. Tak jakby nikt nie przypuszczał, że tak ceremonia się zakończy. Andrew zajął wyznaczone miejsce, wzruszony. Po raz pierwszy od tak dawna poczuł w sobie delikatną nutkę szczęścia.
Ale to było dawno.

Mężczyzna podniósł butelkę do ust. Z butelki było łatwiej pić. I szybciej. Nie trzeba było przelewać do kufla. I które to już było? Piąte, szóste? Nie liczył już. Może miał aż tak mocną głowę, może się już przyzwyczaił, a może to wszczepione implanty? Pociągnął solidny łyk. Jeden, drugi… Taa, najpierw skrajny lojalizm, potem pracoholizm, teraz alkoholizm. – pomyślał, ciągnąc jeszcze trzeci. – Brawo, panie chorąży. Oby tak dalej. I brniemy dalej w izmy.
Spojrzał w kierunku baru. A miła pani zza lady spojrzała na niego. Jakoś tak smutno. Czyżby było jej go żal? Uśmiechnął się krzywo, patrząc na poziom jasnozłotego trunku w butelce przed nim. I na stosik pustych butelek przed nim. Miesiąc temu o tej porze wciąż byłby na patrolu. Wraz z drugą zmianą. Tamci nawet śmiali się z niego, że śpi w marszu. A może coś w tym było? Wszakże był na patrolu od rana do… rana. A dosypiał w przerwach. Tak, to powinno się leczyć. Ale co innego miał do roboty? Gigantyczny apartament złożony z dwóch mieszkań, którego był właścicielem, przytłaczał go swoimi rozmiarami, zwłaszcza, że wciąż było tam dużo JEJ zdjęć. Opróżnił butelkę do dna.
Tak, a od NIEJ wszystko się zaczęło. Zamknął oczy, westchnąwszy, a jego umysł od razu przywołał tamtą scenę. Zadawał sobie teraz pytanie, jak on wcześniej chciał z nią spędzić resztę swojego życia?
Z zamyślenia wyrwał go luby brzęk szkła. Aha, znaczy kelnerka zabrała właśnie puste butelki. To dobrze, można będzie zamówić coś kolejnego.
Nawet mu się tu podobało. W tym kącie, nie w tym pubie. Ten kąt był jedynym, do którego dźwięki tego, co nazywają dzisiaj muzyką nie docierały aż tak głośne. Poza tym było tu przyjemnie ciemno. Z dala od tych wszystkich migających, jaskrawo-tęczowo-kolorowych świateł. Tu mógł spokojnie przemyśleć wiele spraw, nie będąc zaczepianym przez całą tą dzicz wokoło.
- Jeszcze jedno poproszę. – powiedział, gdy kelnerka miała odchodzić. Rzuciła mu zmartwione spojrzenie, ale poszła. Ciekawe, pomyślał, czym ona się tak martwi? Tym, że ja chleję, czy tym, że żołnierz chleje?
Brzdęk! Kolejna butelka stanęła przed nim. Podziękował, poczym upił kolejny łyk. Wodził teraz oczami, od dziewczyny do dziewczyny, zastanawiając się, ile trzeba będzie, by jedna z drugą zostawiły swoich ukochanych. U niego starczyło niewiele. Ot, okazanie męstwa i proszę.
Westchnął ciężko. I jak niewiele starczyło, by odsunąć go od jakiejkolwiek aktywnej służby. Jeden wypadek z ropiejącą twarzą i jazda do papierów. Tu jest twoje biurko, tu jest archiwum, tu jest biblioteczka, tam jest zegar. I niech no cię tylko zobaczę w miejscu innym niż za biurkiem zanim upłynie odpowiedni czas. To nie była praca dla niego. Był człowiekiem czynu, nie księgowym. No, ale powiedz słowo sprzeciwu największemu, popapranemu sadyście w stolicy. Przecież te patrole były całym moim życiem. – pomyślał z goryczą. - Nie, wstecz. Czyżbym mówił już o kimś w ten sposób. Ach, tak. Kate. A niech ją cholera.
- Można się dosiąść? – usłyszał nad sobą czyjś głos. Czyżby ten ktoś był tak wysoki, czy on już praktycznie leżał na stole?
- A broni ktoś? – odpowiedział pytaniem na pytanie, ze szczerym zamiarem wysłania przybyłego do diabła. Łyknął jeszcze raz.
- Zdaje mi się, że ma pan poważny problem. – tamten nie dawał za wygraną.
Mężczyzna uniósł głowę. Jego rozmówca, jeśli można to było nazwać rozmową, nosił nienagannie uprasowaną niebieską koszulę i czarną marynarkę. Spod kołnierza wystawała biała koloratka. Aha, ksiądz, cudownie. – pomyślał żołnierz. – Tego tu jeszcze brakowało.
- Nie twój interes. – usiłował zbyć rozmowę.
- Przepraszam, jeśli wydaję się natrętny, ale nie ma sytuacji bez wyjścia. – ciągnął tamten.
- Owszem, tu są dwa. – powiedział mężczyzna, dziwiąc się sam sobie. – Tam są drzwi, a tam jest okno.
- Twoja ironia stawia nieprzeniknioną barierę między tobą, a kimś, kto tylko chce pomóc. A przecież, choć mrok wydaje się nieprzenikniony, zawsze jest światło w tej zapaści.
Czyżby usiłował go ewangelizować?
- Bez tekstów o miłości Pana, ok? – zapytał chłodno, podnosząc wzrok. A ten mówił jasno „won mi stąd”.
- Ach, chyba pana skądś znam… - zawołał ksiądz. – Czy to nie pan przypadkiem był tym…
- Byłem. – przerwał mu mężczyzna. – Zwróć uwagę na użyty czas przeszły. Byłem, no i? Czy to czyni ze mnie gwiazdę jakiegoś chorego reality-show?
- Nie chciałem urazić. – ksiądz natychmiast się wycofał. – Jeśli w jakiś sposób to zrobiłem, to proszę o wybaczenie, gdyż nie zrobiłem tego umyślnie.
Coś podejrzanie łatwo dało się go zagiąć. Czyżby…?
- Nie uraził pan. Więcej trzeba, mimo wszystko. – Pociągnął kilka solidnych łyków. – Chce pan?
- Nie, dziękuję. – zaoponował. – Nie piję.
- I mądrze. Też nie powinienem, ale tak wyszło. Pierwszy raz w stolicy? – zapytał jeszcze, patrząc na coś ponad ramieniem rozmówcy.
- Tak, przed chwilą opuściłem wahadłowiec. – odpowiedział ksiądz.
- Widać. Ale jeszcze tydzień, może dwa i minie cały ten entuzjazm, ta chęć pomocy. Będzie pan chciał stąd jak najszybciej wyjechać…
Mężczyzna przyglądał mu się uważnie.
- Rozumiem pańską reakcję. – powiedział w końcu. – Historia Terry wystawiła bardzo negatywne świadectwo wierze, którą reprezentuję. – Ciężko było nie przyznać mu racji. – Zdaję sobie sprawę, że na naszym przykładzie prowadzi się wykłady „Jak nie zdobywać poparcia”. Bo i jaką rację bytu ma religia oparta na miłosierdziu, siłą wmuszana w ludzi. Dlatego staram się to zmienić. Zobaczyłem pana i pomyślałem, że może będę mógł pomóc.
- Szlachetne. – odparł żołnierz sucho. – Zabawne, pomyślałem to samo, jak zobaczyłem ogłoszenie o werbunku. O, zaciągnę się, może będę w stanie pomóc. Niestety, nie jest pan w stanie pomóc. To leży wiele głębiej niż kilka głębszych. Po prawdzie leży u samych podstaw.
- Nie chcę pana zmuszać – powiedział ksiądz. – ale rozmowa z kimś jest najlepszym sposobem na poradzenie sobie z problemami życia codziennego. A jak rozmawiać, to wypada najpierw się przedstawić. Jestem Jon. Jon Brighman.
Mężczyzna spojrzał na wysuniętą ku sobie dłoń. Ujął ją w uścisku.
- Andrew Joseph Otto. – przedstawił się, potrząsając nią. – Chorąży.
- Miło mi. – Jon uśmiechnął się lekko. – Wracając do rozmowy, nie powinno się tłumić wszystkiego w sobie. To jest niezdrowe zarówno dla umysłu jak i dla duszy. Ludzie stopniowo popadają w obłęd…
- Och, więc mam wybiec na ulicę i wrzeszczeć, by ktoś mnie w końcu usłyszał? – zapytał Andrew drwiąco.
- Nie, ale na pewno jest ktoś, z kim możesz…
- Tak się składa, że był ktoś. B Y Ł. – przerwał na chwilę, by opróżnić butelkę. – Przed tym. – wskazał swoją twarz. Teraz tak się składa, że i z wojska mnie odsuwają. Już teraz przerzucili mnie do papierków. I za co? Za ropiejącą facjatę. Bo ktoś wpływowy zobaczył i się porzygał. Jakby jeszcze to moja wina była, że skurwiel miał słaby żołądek. I nie straszyć mi ludzi w godzinach pracy!
- Przykro mi. – Albo Andrew zaczynał mieć majaki, albo księdzu faktycznie było przykro. Może są jednak dobrzy księża na tym świecie? – Może chciałbyś o tym porozmawiać?
- A chcesz posłuchać? – roześmiał się głośno. – To słuchaj.

- Wiele wycierpiałeś, Andrew. – powiedział Jon, gdy Andrew skończył opowiadać mu o swoim dzieciństwie i służbie w wojsku.
- A to wciąż nie wszystko. – Jeśli ksiądz miał jakiekolwiek wątpliwości, Andrew rozwiał je. – Po Gallei wychodzę ze szpitala, myślę sobie, że nie będzie źle, mam dla kogo żyć, ja kocham ją, ona kocha mnie. I łup! Ani się obejrzałem, a już zarobiłem dwa policzki w przedziale krótszym niż dwie minuty. I za co? „Spójrz w lustro” suka ci powie. Wiesz jak to się nazywa? Nóż w plecy. W najgorszym możliwym momencie. – roześmiał się nagle. – Wiesz co jest zabawne? Znajoma mówiła mi, że jeżeli kocha, to pozna. Poznała, ale nie kochała.
- Jeśli los się od ciebie odwrócił, to wiedz, że…
- Prosiłem, bez bełkotu o miłości Pana. – warknął Andrew. Ksiądz zamilkł w pół słowa.
- A, tak, przepraszam. Może porozmawiaj z tą znajomą. Wiesz, ona zna ciebie lepiej niż ja… I może…
- Odpada. Ona ma własne życie, własne zajęcia, własne problemy. – odparł chłodno. – Poza tym, żadne może. Nie wspominałem przypadkiem, że jest lesbijką? – przerwał, by odstawić pustą już butelkę. Kolejną. - Ale wiesz co? – powiedział jeszcze po chwili. – Rzeczywiście, jakoś mi ulżyło. Wygląda, że powinienem ci podziękować.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. – Jon uśmiechnął się szeroko. – I zapamiętaj radę od serca. Świat nie kończy się na porażce. Zawsze można osiągnąć sukces. – odchrząknął. - Albowiem ten kto wystarczająco długo wpatruje się w mrok, pierwszy dojrzy w nim promyk światła.
- Tego nie ma zapisanego w żadnym waszym piśmie? – zauważył Andrew niepewnie.
- Owszem. Ja jednak uważam, że pismo spisane tysiące lat temu dawno straciło swą wartość. Bez znaczenia jak święte. Nie może być jedyną wykładnią postępowania, gdyż realia zmieniły się zbyt drastycznie. Trzeba tworzyć nowe zasady, które pomogą dopasować dawne ideały do współczesnych nam realiów. Gdyż jak człowiek, będący istotą ograniczoną, może stworzyć coś ponadczasowego? Wciąż jednak pismo zawiera wiele cennych wskazówek. Jak na przykład podręcznik dla szkutników. Ot opis Arki Noego. Pięćset łokci długa, sto pięćdziesiąt szeroka i każdego zwierza po dwie sztuki pomieścisz. Kupcy w dzisiejszych czasach wiele by dali za receptę na taką ładownię. Poszerzona odpowiednio dla dzisiejszych standardów i masz profit życia na transakcji. – roześmiał się wesoło. Andrew sam nie wiedział czemu, ale ten żart wydał mu się rzeczywiście bardzo zabawny. – Jest jeszcze kilka, ale to na inną okazję.
- Ile się należy? – zapytał Andrew, gdy kelnerka podeszła ponownie. Zaśmiał się bezgłośnie, gdy usłyszał kwotę. Wyciągnął kartę.
Gdy już zapłacił, narzucił na siebie swój płaszcz, do tej pory przerzucony przez oparcie.
- Jakbyś czuł potrzebę rozmowy – powiedział jeszcze Jon. – Możesz mnie znaleźć w New Temple, w katedrze.
- Zobaczymy. – powiedział Otto i wyszedł. – Miej się. – rzucił na pożegnanie.

Gdy wyszedł poczuł na twarzy orzeźwiające, acz przygnębiające krople nocnego deszczu. A zacinało ostro. Rozejrzał się w około i ruszył przed siebie.
Rozmowa z Jonem, mimo iż z pozoru lekka i przyjemna, dała mu sporo materiału do rozmyślań. Ciężkich i niewesołych. Szedł teraz, sam nie wiedząc czemu, przez największe slumsy w stolicy. Cóż, każdy blask rzuca cień. A im blask mocniejszy, tym cień bardziej wyrazisty.
Śmiechy, szepty za jego plecami, pokazywanie palcami. W jego głowie wciąż brzmiały szydercze słowa Kate. I miał wrażenie, że każdy śmiech i każdy szept tylko je powiela. Szedł zdecydowanie, choć raczej chwiejnie, a im dalej zaszedł, tym śmiechy się nasilały. W końcu nałożył kaptur na głowę i skręcił w jedną z ciemniejszych uliczek, by uciec od napastliwych szeptów.
Grupka ludzi pojawiła się przed nim. Jakkolwiek pijany by nie był, ocenił, że są sporym potencjalnym zagrożeniem. Banda ośmiu mężczyzn, każdy ma coś przy sobie. Jakąś pałkę czy kij. Tak. Gangi były codziennym problemem stolicy. Nie było dnia, by ktoś nie został pobity, okradziony, zgwałcony czy zabity. To należało zmienić, ale ludzie z natury są konformistami. Tak jest, to tak będzie. Sam i tak nic nie zdziałam, myślą sobie. A tym czasem, jak takich niemogących zebrać do kupy, to tworzy się całkiem pokaźna siła. No ale najpierw – pomyślał Andrew z goryczą. – trzeba by było się wziąć i zebrać.
Oprócz walki, która zawsze jest opcją, pozostawało tylko jedno rozwiązanie. Nie mógł pójść wstecz, ponieważ już go zauważyli. A okazując im strach tylko ich zachęcasz. Musiał więc przejść obok, starając się przykuwać jak najmniej uwagi. Poprawił płaszcz, by upewnić się, że żadna ze srebrnych odznak bądź szlifów nie będzie widoczna. Bo to wiadomo, co pomyśli jeden z drugim, gdy coś im zabłyśnie metalicznie? Coś takiego jak pagon?
Walkę założył jako plan awaryjny. W korpusie wpajano mu do głowy swoisty dekalog, zbiór zasad bardziej lub mniej użytecznych. Do jednej z nich Andrew stosował się zawsze. Gdziekolwiek idziesz, weź ze sobą nóż.
Gdy zbliżał się ku nim, czuł dosłownie ich spojrzenia, przenikliwe, wrogie, dokładnie lustrujące jego dobytek. Cóż, poza butami typu wojskowego, z wysoką cholewą i klamrami po bokach, prostymi spodniami i długim, przeciwdeszczowym płaszczem, nie widać było niczego, co można by było wziąć. A już tym bardziej zrabować.
Grupka wybuchła śmiechem. Złośliwym i bezczelnym. Otoczyli go. Śmiali się jeszcze długo, aż któryś zdarł kaptur z głowy mężczyzny. A gdy kaptur odsłonił jego twarz, śmiechy ucichły.
- Te, przybłędo! – krzyknął jeden z nich. – To jest teren Imperium.
Andrew ocenił zagrożenie. Ośmiu, uzbrojonych w „narzędzia tępe”, jak określiliby to eksperci. Pijani. Będzie ciężko.
- Kosmici tacy jak ty płacą za przejście przez teren Imperium.
- Nie jestem kosmitą. – usiłował wyjaśnić Andrew, ale na próżno.
- Nie? Człowiekiem też nie jesteś. Ludzie tak nie wyglądają. – kontynuował bandzior. Czy to co miał w ręku, to był krzywo ucięty znak drogowy? – Ludzie mają twarze.
- Oczywiście. – Andrew wypił jednak o te kilka za dużo, więc ironia sama cisnęła mu się na język. A potem było już za późno. Co się powiedziało, to się powiedziało i nic już tego nie zmieni. – Są także wielcy, tłuści, łysi i mają wielkiego ropnia na nosie.
Opisany przez niego bandyta zawarczał wściekle.
- Panowie, ten obcy jest bezczelny. – zauważył inny, stojący za plecami Andrew.
- Nie jestem obcy.
- Tym bardziej dostaniesz wpierdol. Jesteś bezczelny i nie chcesz płacić.
I gdy ten ze znakiem miał się zamachnąć, jego czaszka dosłownie eksplodowała. Od południa dał się słyszeć niski, modulowany, pojedynczy dźwięk. Charakterystyczny tylko dla jednego typu broni – karabinów magnetycznych. Karabin snajperski? Gaussian Industries?  - myśli przelatywały szybko przez głowę żołnierza. – Ciekawe.
Postanowił wykorzystać szansę, którą zesłał mu los. Bandyci byli zdezorientowani. I gdy dźwięk ten rozległ się ponownie, i kolejny bandzior upadł na ziemię z krwawym frędzlem zamiast czaszki (amunicja najprawdopodobniej modyfikowana na wzór myśliwskich), Otto wbił swoje mechaniczne ramię w głowę trzeciego. Chrupnęło, i bandyta upadł na ziemię ze zdeformowanym bokiem głowy. Po chwili czwarty padł od kolejnego strzału, a piąty skończył z rozciętym gardłem. Szósty zwijał się już na ziemi, trzymając się za krwawiące obficie udo, a siódmy pożegnał się z życiem z wgniecioną w czoło stalową pięścią Otto.
Ósmy rozejrzał się niepewnie i rzucił się do ucieczki. Odbił się od pustej przestrzeni przed sobą i upadł na ziemię. Po chwili w tamtym miejscu zmaterializował się wysoki, barczysty łysy mężczyzna. Czarny tatuaż, inspirowany ludowymi wzorami, piął się po prawej stronie jego szyi i zawijał się dopiero za uchem. Jego czarna, kozia broda zapleciona była w dwa warkoczyki. Chorąży miał wrażenie, że powinien znać tą gębę.
Ten autentyczny wyraz przerażenia na twarzy bandyty, gdy rozpaczliwie cofał się tyłem na rękach, wciąż leżąc na ziemi, dał Andrew wiele do myślenia. A potem ten łysy wbił mu podkuty obcas w samo czoło. Chrupnęło, trysnęło krwią, i ostatni bandyta przestał się ruszać.
- Wystarczyło strzelić. – mruknął Otto.
- Masz szczęście, obcy. – powiedział tamten chłodno, idąc przed siebie, nie patrząc nawet na zmasakrowane zwłoki, które zostawił. Karabin snajperski wisiał mu na ramieniu, na plecach zaczepiony był krótki karabinek szturmowy. U pasa, oprócz kolekcji noży o różnej wielkości ostrzach, do różnych z resztą celów, haków, podobnych do tych, które noszą Łowcy Głów, wisiał jeszcze pęk granatów. – Ale uważaj następnym razem. Bo następnym razem może mnie tu nie być.
- Dzięki. – odparł Andrew równie chłodno. Ten pokaz brutalności był w jego opinii bezcelowy i zupełnie niepotrzebny. – Ale nie jestem obcym.
Łysy zatrzymał się, jego spojrzenie wyrażało zdziwienie, chociaż jego twarz pozostawała wciąż tak samo niewzruszona.
- Tym gorzej dla ciebie. Bo nie wyglądasz. – powiedział, wznawiając marsz i rozpływając się znów w powietrzu. Urządzenie maskujące wyższej klasy. Skubaniec…
Otto poprawił kaptur i ruszył przed siebie.

Gdy dotarł do swojego mieszkania, gdy wreszcie zamknął drzwi i zdawać by się mogło, mógł odetchnąć, zobaczył na podłodze list, najpewniej wsunięty przez drzwi, gdy nie było go w domu. Podniósł go, obejrzał ze wszystkich stron. Był ze sztabu, co oznaczało, że komisja zdecydowała coś w jego sprawie. Otworzył go i przeczytał.
- Kurwa… - powiedział bezgłośnie poruszając wargami.
Zmiął go i cisnął w kąt. A więc przyznano mu rentę i odsunięto od wojska w ogóle. Cudownie, po prostu cudownie.
Postanowił wziąć prysznic. I gdy woda się tak lała, on miał ochotę po prostu zniknąć. We włączonym radiu akurat leciała nocna audycja. Spiker mówił coś o nowych przebojach jakiegoś tam autora, o platynowych płytach, koncertach, korkach na A43, przypominał o imieninach i generalnie plótł co mu ślina na język przynosiła. Ale Andrew to nie obchodziło. Starał się spłukać z siebie cały miniony dzień. Stał tak z zamkniętymi oczami pod prysznicem, podczas gdy woda spadała mu na głowę i ramiona, a spiker ględził i ględził. I jeszcze ten łysy. Za kogo on się miał, za strażnika sprawiedliwości, obrońcę uciśnionych? Umysł Otto wciąż i wciąż odtwarzał scenę, w której łysy wykończył ostatniego z bandytów.
- … I przerywamy nasz program, by nadać wiadomości z ostatniej chwili. – pan od wiadomości? O tej porze? Otto otworzył oczy i zaczął nasłuchiwać. – Rebelianci przeprowadzili kolejny zamach. Tym razem ofiarą padły zakłady Tesla Industries, które były głównym dostawcą broni dla droidów Mark X i późniejszych. W zamachu zginęło dwadzieścia osób, piętnaście jest rannych. Wśród nich są kobiety i dzieci, nie tylko personel fabryki. Zarząd fabryki twierdzi jednak, że nie dojdzie do znacznych opóźnień związanych z produkcją uzbrojenia. Jak podaje nasz reporter…
Andrew uderzył pięścią w ścianę. Ogarnęła go bezsilna wściekłość, na samą myśl o tym, że rebelia panoszy się w najlepsze, a nikt nie chce nawet kiwnąć palcem w tej sprawie. To piętnasty zamach w tym roku, trzeci z ofiarami śmiertelnymi, a drugi, którego ofiarą padły dzieci. Ktoś naprawdę powinien zrobić porządek z tą hałastrą.
Wyszedł z kabiny. Włożył T-Shirt polo i zwykłe bojówki i poszedł na wyższe piętro, gdzie znajdował się taras i jego pokój. Usiadł przy biurku i chwycił pióro. Ktoś kiedyś poradził mu, by pisał pamiętnik. Nie pamiętał w jakim celu, ale weszło mu to w nawyk. Tylko, że teraz nie umiał go znaleźć.
Otworzył szufladę, w której znajdował się pistolet laserowy, leżący obok oprawionego w skórę grubego brulionu.
- A, tu jesteś. – powiedział, sięgając po zeszyt. Teraz jednak jego wzrok padł na coś innego. Na małe, sześcienne, niebieskie pudełeczko, wciśnięte pod samą ściankę szuflady. Wyciągnął je i otworzył. W środku znajdował się piękny, złoty pierścionek z diamentową główką.
Ogarnęła go rozpacz. Ten pierścionek był dla niej. Chciał się jej oświadczyć, po powrocie z misji. Wyjął go z pudełeczka i obejrzał go pod światło księżyca. Ach, jak te diamenty pięknie się mieniły. A on w każdym widział jej twarz. I ten wymuszony, chłodny uśmiech.
Schował go do pudełka, podczas gdy Kate wciąż powtarzała te słowa w jego głowie, niczym zdarta płyta. Cisnął pudełeczkiem o ścianę i schował twarz w dłoniach. Chciało mu się wyć. Jego wzrok mimowolnie pobiegł ku otwartej szufladzie, w której wciąż leżał pistolet. Księżyc oświetlał jeszcze jego delikatne, gładkie kształty, promienie światła odbijały się w zagięciach. Andrew chwycił go i położył na blacie.
Stary, wysłużony i niejednokrotnie naprawiany szczęśliwy pistolet jego pierwszego dowódcy. Otrzymał go od niego w czasie obrony placówki na Pyrea VI. Kapitan został postrzelony w udo, jednak pocisk minął tętnicę udową. Potem w szpitalu ktoś wbił mu nóż w pierś.
- A może to twoja wina? – zapytał sam siebie. – Gdziekolwiek się nie pojawisz, tam coś musi się spierdolić…
Ktoś zapukał do drzwi. Andrew błyskawicznym ruchem zatrzasnął szufladę i schował broń za plecami. Ale nie zszedł na dół. Pukanie powtarzało się, a w tle słychać było jakiegoś domorosłego fachowca, wypowiadającego się o najnowszym zamachu.
W końcu usłyszał, jak drzwi otwarły się.
- Andrew, jesteś tam? – usłyszał znajomy głos. Trzymając rękę z bronią za plecami zszedł powoli na dół. – To ja, Lynn. Pamiętasz mnie? Narzeczona Karen.
Pamiętał. Miła, dwudziestojednoletnia rudowłosa dziewczyna, z zawodu prawnik. Odwiedził je kiedyś w jej kancelarii w New Temple.
- Ach, wejdź. – powiedział poniewczasie. – Przepraszam za drobny bałagan. Nie miałem czasu tego ogarnąć.
- Karen powiedziała, że o tej porze powinieneś kończyć patrol. Chciałam z tobą porozmawiać.
- O czym? – zapytał. W jego głosie czuć było zdradziecką nutę zobojętnienia. – Poza tym nie byłem na patrolu. Mam… wolne.
- Chciałam porozmawiać o tobie. Martwimy się z Karen o ciebie.
- Zupełnie niepotrzebnie. Nic mi nie jest, mam się wspaniale. – rzucił niedbale, choć wszystko wokoło świadczyło wręcz przeciwnie. – Dziś nawet poznałem nowych ludzi. Miła banda, jutro będą urzędować sześć stóp pod ziemią. Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty, wody, soku? Pytanie co jest na stanie. – błyskawicznie w miarę obrotu przełożył rękę z bronią do przodu, by kobieta nie widziała pistoletu.
- A co tam u was? – zawołał z kuchni. – Mam tylko sok lub wodę.
- Może być woda. – odpowiedziała kobieta. – Dobrze. Karen wypoczywa po Hypaksie… - powiedziała nieco zbita z tropu.
- Cieszę się. – powiedział. – U mnie też wszystko świetnie, zaczęło mi się układać… – Brzęk tłuczonego szkła. Potem nastała cisza. Na chwilę. – Nie, nie układa mi się! – krzyknął zrozpaczony. – Kogo ja chcę oszukać?! Widziałaś pismo, jakie leży na stole? Nie? To zobacz.
Wynurzył się z kuchni niosąc szklankę z wodą. Postawił ją na stole, przed kobietą.
- Ale jak to, oddalony ze służby? – kobieta również wyglądała na wstrząśniętą.
- Tak o! Bo mogli, bo w obecnym stanie nie nadaję się do pełnienia obowiązków żołnierza! Bo występujące zaburzenia psychiczne stwarzają uzasadnione ryzyko zagrożenia dla niego i osób w jego otoczeniu, jak zgrabnie to ujęli. Dzisiaj jakaś banda ekstremistów chciała mnie zabić tylko dlatego, że wyglądam jak jakiś zmutowany jaszczur! Wracam do domu, co zastaję?! To! Włączam radio, posłucham sobie trochę muzyki na pocieszenie! Figa, rebelianci przeprowadzili kolejny zamach! A wiesz co jest w tym najlepsze?! Że wszyscy ubolewają nad ofiarami, płaczą, jakaż to ogromna strata, jakiż niewybaczalny akt agresji. Ale nikt nie ruszy nawet zawszonym palcem w rozlatującym się bucie! Wytłumacz mi. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy ze światem?!
- Proszę cię, tylko nie rób nic głupiego. – powiedziała nalegająco.
- Co? A nie, ja już nie zamierzam nic robić. Zupełnie nic. Cała ta popieprzona rzeczywistość wygrała. Powoli acz skutecznie zabiła mnie od środka. Teraz to już jest pusta skorupa. Wypalona łuska! Ja już mam tego wszystkiego dosyć!
Przyłożył pistolet do oparzonej skroni. Lynn krzyknęła.
- Żegnaj. Pozdrów ode mnie Karen. Wszystkiego najlepszego.
-Nie!
Strzał. Błysnęło na czerwono, rozległ się charakterystyczny wysoki, ostry dźwięk, powietrze napełniła charakterystyczna, żelazista woń. Na twarzy Andrew wykwitł uśmiech ulgi, w momencie, jak zamknęło się jego jedyne oko. Całe jego ciało zwiotczało. Upadł najpierw na kolana, potem na plecy, a z rozerwanej rany na głowie zaczęła wylewać się krew.
Kobieta upadła na kolana, w kałużę krwi. Płacząc wołała o pomoc.



Asylum



Z pamiętników Iana O’Connela, osadzonego w Asylum Astrum Imperia, oraz fragmentów książki „Mrok w iskrze światła – autoryzowana biografia Lorda Alastora hrabiego Blackwood” autorstwa Markusa Waltera.

… Nadeszła sobota. Określenie to było równie trafne co błędne. Trafne wobec uczuć, z tymże dniem tygodnia związanymi, błędne wobec wszystkich przyjętych nowych systemów datowania. W sumie, sobota nadchodziła regularnie, w zasadzie co tydzień. Ta jednak była z nich wszystkich wyjątkowa. Od dziś zaczynały się procesy dawnych Cieni, którzy, po rozwiązaniu Kompanii postanowili nie dawać za wygraną. Wyłapano – bodaj – wszystkich. O tyle wszystkich, o ile wszystkich wychylających się nadmiernie.
Początkiem sądzono wszystkich, których zarzuty i zbrodnie były jednoznaczne. Sędziowie przekrzykiwali się w propozycjach kar i słychać ich było nawet zza zamkniętych drzwi trybunału. Osądzeni rzadko kiedy nie stanowili widowiska dla zebranego ludu. Na moje oko, takie krwawe widowiska zaspokajały żądze ludu, co powodowało mniejsze niepokoje.
Potem sprawy zaczęły robić się delikatne, a dla powszechnego zjadacza chleba dwoiste moralnie. To mogło wprowadzić zamęt w tej sztucznie utrzymywanej harmonii. Ktoś mógł zatracić granice między dobrem a złem. Znaczy tymi „uniwersalnymi” znaczeniami tych słów. Tymi znaczeniami, którymi politycy wycierają sobie gęby po kolejnym wciskaniu kitu.
Przykład? Po odniesieniu kilku wrednych ran w czasie bitwy o Nową Pandorę, zostałem czasowo odsunięty od czynnej służby. Przypisali mnie do plutonu, z garnizonem w Pałacu Trybunału. Co miałem robić, i co to za pluton, chyba nie muszę wspominać. Starczy napomknąć, że pomagaliśmy rozstać się z tym światem Vreithowi i Var’ii.
Też była to sobota, jedna z tych ponurych, deszczowych sobót. Sobota pracująca. Przychodzi do mnie chłopak, na oko wciąż kadet, uczący się jak się odzywać i do kogo. Nie bardzo wiedział, kto dowodzi całym tym burdelem, toteż zapytał mnie, czy nie wiem, gdzie mogę zastać siebie. Mniejsza z formalnościami. Chodziło o wyrok. Sprawa jeszcze się nie rozpoczęła, ale już było wiadomo, że będę potrzebny przy Ołowianym Murze, jak nazywaliśmy miejsce egzekucji przez rozstrzelanie. Tożsamość skazywanego jednak pozostawała tajemnicą. Dowiedziałem się, że jest oskarżony o – między innymi, mniej lub bardziej ważnymi – szpiegostwo, sabotaże, maruderstwo, zdradę stanu, kilka przewrotów – w tym paru na tle religijnym – wymuszenia, haracze, włamania, rabunki, morderstwa i długo by jeszcze wymieniać. Samo odczytanie oskarżenia musiało zająć połowę rozprawy.
O tym, kogo będziemy „żegnać”, dowiedziałem się tamtego dnia. Był to wtorek. Cholera jedna wie, co miało zeń wyniknąć, chyba tylko środa, tudzież kac moralny i depresja. Ciemno było i ponuro, ale deszcz nie padał, była może lekka mgła, ale nie uniemożliwiająca, ba, nie utrudniająca nawet naszej pracy.
Herold odczytał zebranemu tłumowi, po co ich tu zebrano, co w ogóle się ma wydarzyć. Potem kto, za co, i przez kogo skazany został, skrupulatnie jednak pomijał jak osądzony się nazywa. Czytać tego gryzipiórek nie musiał. Wszyscy dokładnie wiedzieli co robi się przy Ołowianym Murze. A mur po prawdzie był stalowy.
Przed nim stały trzy stojące równo pale, do przywiązywania skazanych, jak są w „mniejszej liczbie”. Zazwyczaj krępuje im się nadgarstki, z tyłu pala. Czasem też dla pewności przywiązują także kostki.
Jednak nazwisko skazanego wciąż pozostawało tajemnicą. Do teraz.
Teraz jednak do palików prowadzili chodzącą legendę tych ziem. Fausta.
Faust był głównym dowódcą armii na Nowej Pandorze. Był moim dowódcą. Nie mogłem uwierzyć, że przyjdzie nam rozstać się w takich okolicznościach. Zawsze oddany swoim żołnierzom, zawsze wierny swoim ideom. Zapewne pozdrowiłby nas salutem, jak miał w zwyczaju, gdyby nie skute za plecami ręce. Tak, jadowity grymas, mający być uśmiechem, musiał wystarczyć. Lud też zamilkł, niepewny co dalej.
Generała Fausta sposób na nieśmiertelność. W swojej karierze rozstrzeliwującego widywałem wiele pomysłów, jak urozmaicić rozstrzeliwanie. Ktoś chciał stanąć tyłem, inny prosił o opaskę. Generał nie prosił o nic. Patrzył przed siebie, pustym wzrokiem, prawie oskarżycielsko. Z trudem przez gardło przeszła mi komenda zajęcia pozycji. Pierwsza z trzech. Potem druga – cel. O wiele łatwiej przychodziło mi przywołanie z pamięci wszystkich tych sytuacji, w której poświęcenie Fausta ratowało nam zadki, a często też życie. Jak tu teraz wydać trzecią?
 Uniosłem rękę. Potem nogi mi się ugięły. Padłem na kolana. Nie mogłem. Prawdopodobnie także poryczałem się jak baba.
Generał pozostał chłodny. I pełen jadu. Pewnie takim go zapamiętam.
- Na nogi, żołnierzu! – huknął na mnie skazaniec. – I odsuń się, stoisz na linii ognia!
Oniemiały wykonałem polecenie.
- Z powodu niedyspozycji waszego dowódcy, jako najstarszy rangą przejmuję dowodzenie! – krzyknął do mojego plutonu. – Ruszać się, a żwawo!
Nikt nie wiedział o co mu chodzi. Zaczęli pojawiać się gwardziści. Ale oni też nie bardzo wiedzieli co dalej. Pluton rozsypał się po placu.
- Na pozycje! – zakomenderował, a pluton, równie ogłupiały jak i cała reszta spełniał jego rozkazy. – Cel! Na mój rozkaz- Ognia!
Okrzyk ostatniej komendy zamarł mu na ustach, gdy pociski przebiły mu pierś.
- Spocznij. – stęknął jeszcze, osuwając się wzdłuż pala, niewyraźny uśmiech… triumfu, ulgi?...  zarysował mu się na twarzy.
Nie było innego wyjścia. Musiałem się napić.
Zadania które można otrzymać będąc w specforce dzielą się na następujące kategorie. Chwalebne, niegodziwe i nieudane. Ja byłem dobry. Cholernie dobry. Toteż moje zadania trafiały do kategorii czwartej. Tych, o których nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć. Bez względu na wynik, zawsze trzeba było zacierać ślady, bo nawet własny rząd w razie wpadki posłałby mnie na krzesło. Tutaj po zapewnieniu odpowiedniego wsparcia technicznego pozostawiany jesteś samemu sobie. Nie można oczekiwać pomocy. Nie można oczekiwać poklasku.
Po nieszczęsnej egzekucji, Sztab wystawił mi stosowną opinię. Rozstrój nerwowy, nieznaczna depresja, nic co mogłoby przeszkadzać w dalszej służbie. Co ciekawe, w opinii jest zawarty zapis „po spotkaniu i rozpoznaniu”, a ja jako żywo nie pamiętam żadnego spotkania. Ale mniejsza z tym, może tak im każą procedury. Odesłano mnie na przymusowy urlop, i kazano oczekiwać na nowy przydział. Jak już pisałem, jestem cholernie dobry. Nie musiałem długo czekać.
Wysyłali mnie na Argon, lokalni mieli kilka szpetnych podejrzeń, odnośnie lokalnej gildii – jak nazywali większość zgrupowań państwowych. Ugrupowanie, które miałem sprawdzić nazywało się Gildią Złodziei, a zajmowało się podsłuchami, wymuszeniami i  wszystkim tym, czym Imperialna Kompania się chlubi. Nazwa podobno wywodzi się z dawnych czasów, gdy Gildia organizowała różne wypady na terytorium Novusa. Wszystko pod osłoną nocy. Pod znakiem wytrychów i kamfory. Wielu noveriańskich oligarchów w zadziwiających okolicznościach żegnało się wówczas z majątkiem. Teraz wiemy dlaczego. Skubańcy dobrzy są w swoim fachu.
Struktura tej Gildii była do bólu hierarchiczna. Mało tego, była cholernie dobrze zintegrowana. Nie było mowy, by ktokolwiek dostał się tam z zewnątrz, bez wprowadzenia przez zaufanego jej członka. Dlatego też, oraz w ramach wzajemnej kontroli, przydzielili mi koordynatora z wewnątrz. W tym układzie koordynator patrzył na moje działania w powierzonym mi zakresie, a ja oceniałem jej pracę jako agenta imperialnego. Rzecz jasna, nawet ona nie wiedziała, po co naprawdę tu jestem, moja legenda bowiem przedstawiała mnie jako inspektora Jego Wysokości. Jakkolwiek by nie było, to zawsze budzi mniejsze podejrzenia, niż tajny agent specforce’u.
Poznałem się na niej już pierwszego dnia. Od rana do wieczora formalistka jakich mało, ale od wieczora do rana najlepsza przyjaciółka pod słońcem. Stara się za wszelką cenę wyrobić sobie obraz surowej i bezkompromisowej, ale czujne oko wychwyci fałsz od razu. I chyba w tym ich matriarchalnym społeczeństwie nie widują za dużo mężczyzn, bo patrzyła się we mnie jak w obrazek święty, z prawie że otwartymi ustami. A może miała inne wyobrażenie o Imperialnym Inspektoracie? Jeśli tak, to nie była daleka od prawdy.
W poniedziałek, drugi dzień mojego pobytu tam, zostałem zaakceptowany jako członek tejże gildii. Moja koordynator okazuje się, pełni jedną z bardzo ważnych – życiowych można powiedzieć – funkcji w Gildii. Zarządza siatką obserwatorów, zwanych Oczami. Każde Oko obserwowało uważnie życie w mieście i zgłaszało jej swoje obserwacje. A ona, jak jej się coś nie podobało to posyłała słowo wyżej. Mistrz gildii wówczas rozważał wszystkie za i przeciw, i ewentualnie posyłał Ostrza, by zaistniały problem rozwiązały.
Dnia siódmego agent odpoczywał… Nie, dnia siódmego agent nie odpoczywał. Akurat musiałem pracować tak ciężko, że czułem jak mi dupa odpada. Śledziłem jedno z Ostrzy. Wysokiego, bladego, obdarzonego jakąś zarazą, bo jego twarz wygląda jak po spotkaniu z miotaczem ognia. A skurczybyk był dobry. Naście razy mi znikał z oczu, ginął zupełnie… Ale ja jestem lepszy. Nigdy go nie zgubiłem.
Gdy otworzyłem oczy po mrugnięciu, byłem u siebie w kwaterze. Nie mam pojęcia co się stało, ale wyglądało, że jestem cały i zdrowy, mimo iż jeszcze ułamek sekundy wcześniej byłem na mieście, śledząc Ostrze. W łeb też nie zebrałem, bo nie bolał. Potem przychodzi moja koordynatorka i mówi „Ostrze, które miałeś śledzić nie żyje.” W tym momencie na usta cisnęło mi się jakieś sześćset jedenaście pytań. Ale zadałem tylko jedno – Jak to „nie żyje”?
Po jakimś czasie go zobaczyłem. Leżał gdzieś w rowie, z bardzo szerokim uśmiechem. Na gardle. Serio, szyję miał tak rozchlastaną, że naprawdę można było myśleć, że się uśmiecha. A śladu zabójcy brak. Za wyjątkiem sprężynowego noża, bez żadnych odcisków czy poszlak, który potem znalazłem w kanale, pięć kroków od ciała.
Potem przyszły rozkazy z dowództwa i od Mistrza. Moi zwierzchnicy chcieli bym rozwikłał sprawę, by zyskać zaufanie Gildii, Mistrz chciał, by znaleźć winnego i usunąć zagrożenie. Jak by nie patrzeć, dupa zawsze z tyłu.
Profesjonalista. Nienawidzę tropić profesjonalistów.
Po tygodniu pracy, tak ciężkiej jak to tylko możliwe (pracowałbym lżej, o wiele lżej, wygodniej i bardziej po swojemu, gdyby nie dama patrząca przez ramię i rozkaz cotygodniowego raportu), stanąłem przed najwyższymi z najwyższych w Gildii, by zaprezentować im wyniki śledztwa. Wyników oczywiście nie było żadnych, zupełnie jakby skurwysyn rozpłynął się w powietrzu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nikt o niczym nie wie, a Ostrze jest dalej tak samo martwe jak przed tygodniem, chyba tylko uśmiecha się szerzej. Powiedziałem im to. Byli bardzo niezadowoleni. Wrzeszczeli coś, ale nie bardzo pamiętam co. Coś na temat mojej kompetencji, chyba.
Był to poniedziałek, dokładnie dwa dni po tym, jak opieprzali mnie mistrzowie. Godzina trzecia pięćdziesiąt i siedem nad ranem. I nagle drzwi od mojego apartamentu wyleciały w powietrze. Wpada do środka nastu komandosów, krzyczą coś po ichniemu i po chwili już leżę z twarzą przyciśniętą butem do podłogi. W moim własnym domu. Oskarżyli mnie jeszcze o masowe morderstwo, zamach stanu i kilka innych dziwnych rzeczy, poczym wywlekli jak pierwsze lepsze krawężnikowe ścierwo.
Potem, na przesłuchaniu, próbowałem im tłumaczyć, że jak padłem w niedzielę wieczorem, tak dopiero oni mnie obudzili. Dostałem za to parę razy w gębę. Raz w brzuch. Potem torturowali, a ja powtarzałem im wciąż w kółko to samo. Potem była zmiana warty. Przyszła koordynatorka, zgodnie z regułami zabawy w dobrego glinę i złego glinę. Pytała dlaczego zrobiłem to co zrobiłem. Co zrobiłem? Spałem za głośno? U was jest to przestępstwo?
Wyjaśniła mi, że Gildia przestała istnieć, i że wymordowałem wszystkich jej członków, którzy przebywali w mieście. Co do jednego. A że wypadało spotkanie organizacyjno-integracyjne, to  z całej Gildii, poza oczywiście zdezorganizowanymi w ten sposób siatkami informatorów, ocalało tylu, że można ich wyliczać na palcach jednej ręki, nawet jak brakuje dwóch. Pokazywała potem znalezione u mnie pocięte ubrania ze śladami walki na nich, zakrwawione noże, dwa pistolety, z których ktoś ewidentnie robił niedawno użytek, krótki miecz energetyczny… Mówiła nawet, że dysponuje nagraniem z owej nocnej masakry. Oczywiście zażądałem, by mi je pokazała.
Wiecie, kiedy człowiek przeżywa horror? Ja przeżyłem go właśnie w momencie, gdy zobaczyłem owe nagranie. Nie jest to ani nic lekkiego ani tym bardziej przyjemnego, gdy się widzi, że robiło się coś, co się wie, że się nie robiło.
Patrzyłem na to bezradnie, jak znajoma sylwetka wychodzi z cienia, jak w milczeniu morduje każdego kogo napotkała. Nagranie posiadało dźwięki, więc słyszałem jeszcze płacz, jęki, krzyki, błagania… Ktoś nawet żałował za grzechy. Wierzcie lub nie, byłem przerażony.
Aż nagle, niczym znak z niebios, pojawiło się światełko w tej czarnej dupie, w jaką zostałem wsadzony.
-Kim jesteś?! – krzyknęła jedna z kobiet przez łzy, kuląc się w kącie. Była ostatnią żywą w tym pomieszczeniu. Rany na jej ciele, cięcia na skafandrze, ślady po pociskach świadczyły, że stoczyła bardzo ciężką walkę, której samą końcówkę zarejestrowały kamery.
Mężczyzna podniósł pistolet, wymierzył jej w głowę.
- Jestem Mefisto. – powiedział i strzelił. Potem odwrócił się i wyszedł równym, spokojnym krokiem. Jednak jego głos zapadł mi w pamięci, czasem wciąż słyszę to zdanie gdzieś na krańcu mojej świadomości. Był niemal syntetyczny, zimny i ochrypnięty, mocny i nienawistny.
- To nie ja! – wykrzyknąłem, gdy nagranie się skończyło. – To nie był mój głos!
Koordynatorka i śledczy spojrzeli po sobie, niepewni. Wiedzieli, że mam rację.
Potem oczywiście katowali mnie, bym wciąż na różne sposoby powtarzał „Jestem Mefisto”, ale nie udało im się ze mnie wydobyć  głosu ani odrobinę podobnego. Bili mnie, przypalali kończyny, potem zaś próbowali łagodnie.
Gdy już jednak i dla nich stało się jasne, że nie mogłem to być ja, zaczęli przepraszać, przerażeni perspektywą bezpodstawnego katowania działacza Imperium. Pytali oczywiście, czy nie mam podejrzeń, któż to może być ten Mefisto. Żadnych. Ha, a nawet gdybym miał jakiekolwiek, to nie podzieliłbym się nimi z obcymi. Nie wypada prać prywatnych brudów publicznie. A zwłaszcza przed nimi.
Sformułowałem oczywiście odpowiedni raport i niezwłocznie wysłałem do dowództwa. Nawet jeżeli mieli jakiekolwiek podstawy by przypuszczać, że jestem winny, to tortury wobec przedstawiciela Imperium są niedozwolone. A gdy wracałem do dowództwa, to niemal płakali żegnając mnie.
Dlaczego oni mieli mi wierzyć, skoro nawet własne dowództwo tego nie robi? Zaraz jak postawiłem stopę na imperialnej ziemi (czy raczej na imperialnym stopie tytanu), złożyli mi najserdeczniejsze gratulacje. Zostałem bohaterem, bo wyeliminowałem zagrożenie ze strony argońskich Gildii. Tłumaczyłem im, że to nie ja, że ktoś mnie wrabia, ale nie słuchali. Do wieczora przysłali nawet medal.
Po Argonie posłali mnie na BS Eviscerator, który kontrolował ruchy flot nadzorujących pięć ostatnich planet należących do Asperan. Taki swoisty rezerwat. A że wszystko nadzorowane jest przez automat, wystarczy jeden sygnał z Evisceratora, a powierzchnia tych planet stanie się jednolitą, wypaloną, masową mogiłą. Dla milionów, czasem dla miliardów istnień. A przerzucili mnie tam dla uspokojenia skołatanych nerwów.
Jednak ten Mefisto nie dawał mi spokoju i im bardziej pragnąłem o nim zapomnieć tym bardziej on mi się przypominał. Kazałem obsłudze BS dostarczyć mi akta mojej rodziny, i wszystkie dokumenty, w których występuje nazwa Mefisto. W odpowiedzi zostałem poinformowany, że nieznaczna część pierwszych i lwia drugich zostały utajnione z rozkazu samego Ministra Wojny, z upoważnienia Jego Wysokości.
Oczywiście dalej, tym bardziej nawet, chciałem zobaczyć resztę.
Znalazłem sporo ciekawych informacji na temat swojej rodziny. Podobno miałem brata bliźniaka, który umarł przy porodzie. Tylko dlaczego matka nic mi nigdy nie wspominała? Słyszało się oczywiście legendy, o tym jak przedstawiciele specforce-u niejako kradną dzieci „do wyższych celów”. Czyżby więc mój brat miał być do nich wykorzystywany?
Jeśli chodzi o samo Mefisto to nie dowiedziałem się wiele. Było kilku mniejszych złoczyńców o takim pseudo, jeden agent biura egzekutorskiego, dwie korporacje o takiej nazwie, jedna produkująca broń, a druga zajmująca się badaniami mającymi na celu poprawienie oprogramowania imperialnych droidów.
Jeszcze dowiedziałem się, że mój ojciec służył w misji o kryptonimie Mefisto. Podają także, że zginął na służbie. Jednak akta tejże misji zostały utajnione na poziomie A3 i wyżej. Co oznacza, że tylko elita wśród elit mogła się starać o wgląd do nich.
Ale on zginął zanim ja się nawet urodziłem.
Nie, to nie ma sensu.
Stanąłem przed lustrem, wreszcie wróciwszy do domu, patrząc na swoją opuchniętą, zmęczoną twarz. Uśmiechnąłem się krzywo do odbicia. A więc tak wygląda ludobójca.
Ostatni tydzień spędziłem w domu, nie odzywając się i nie wychodząc do nikogo. Wcześniej miesiąc spędziłem w areszcie śledczym. Oskarżony o ludobójstwo. Świadkowie twierdzą, że gdy wyszedłem na mostek BS Eviscerator, to niczym demon mnie opętał. Jeden z członków załogi twierdzi nawet, że szczególnie zareagowałem na wzmiankę o rebelii w układzie. Grożąc pistoletem kazałem rzekomo odsunąć się im od kontrolek, potem wyznaczałem osoby by nadawały odpowiednie sygnały. Skutkiem tego trzy imperialne i dwie asperańskie kolonie przestały istnieć, wraz z dziesiątkami miliardów istnień. Poznałem też nawigatora, któremu odstrzeliłem rękę, gdy ten usiłował mnie powstrzymywać.
A ja jako żywo nic nie pamiętałem. Ba, wiedziałem, że na pewno ja tego nie zrobiłem. Śledczy ustalili, że to co pamiętam kończy się dosłownie na godzinę przed krytycznymi wydarzeniami. Pani inspektor uniosła brwi, wymieniła znaczące spojrzenia z partnerką, zanotowała coś u siebie, poczym obie wyszły.
Potem recytowałem jakąś przesadzoną przysięgę wierności, którą miałem niby wygłosić bezpośrednio przed wydaniem sygnału do ataku, a każdy mój oddech rejestrowały bardzo czułe urządzenia. Potem jeszcze usłyszałem tą właśnie przysięgę, przy odtwarzaniu czarnych skrzynek BS.
Serce podeszło mi do gardła. To był ten głos.
Mefisto.
Druzgocząca jednak była diagnoza systemu. Komputer stwierdził, że istnieje prawie pewność, że ja i Mefisto to ta sama osoba, mimo iż nasze głosy, tonacja i takie tam inne kwestie znacząco się od siebie różnią. Nie obwieścił tego w ten sposób, wyświetlił po prostu całą serię zmiennych i przyporządkowanych im liczb. Interpretacją zajęli się specjaliści.
Potem skierowali mnie na kolejne badania, gdzie lekarz stwierdził, że najprawdopodobniej mam schizofrenię, co jest normalne dla agenta służb specjalnych pracującego w „takich” warunkach. Wystawił mi stosowną opinię i odesłał z kwitkiem. Kwitkiem, który miałem dostarczyć do sztabu, a który oznaczał zawieszenie mnie jako agenta.
Tak więc wróciłem do domu, po miesiącu ciężkiego śledztwa, całkowicie odrzucony, niczym wrak człowieka. Teraz, po tygodniu, po raz kolejny patrzę w lustro, zastanawiając się, czy w ogóle jestem człowiekiem. Wszyscy moi przyjaciele, znajomi odwrócili się ode mnie. Nikt nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Sąsiedzi się nawet powyprowadzali.
Patrzę w lustro i myślę, kto spogląda na mnie po drugiej stronie. Nie byłem to ja, człowiek z ambicjami, ceniony agent Imperium. Bo gdybym to był ja, to czy wytrzymałbym patrząc na wrak, wypaloną łuskę, którą się stałem? W tamtym czasie było mi ciężko nawet myśleć o sobie.
Ale nie mógł to być nikt obcy. Bo czemu nie odwróciłby się, jak wszyscy inni w moim otoczeniu. A on nie. Patrzył na mnie smutnymi, acz czujnymi oczami. Lecz wciąż uśmiechał się lekko, kącikiem ust, jakby nie przyjmując do siebie całej tej żałości, która go otaczała.
- Kim jesteś? – zapytałem sam siebie, czy raczej to odbicie, które wydawało się tak obce. Ułamek sekundy potem, dosłownie po czasie, jaki zajmuje mrugnięcie, za moimi plecami stała znana mi postać. Uśmiechała się lekko kącikiem ust, z pewną dozą jadu. Tak podobna do mnie samego. Twarz zsiekana bliznami, surowa i bezlitosna. Na pytanie odpowiedział mi znajomy już głos.
- Jestem Mefisto. – powiedział zabójca wychodząc z półmroku.

(...) Cała ta sprawa śmierdziała, ale początkowo nie było w niej nic nadzwyczajnego, ani interesującego. Nic, czym wyższe urzędy powinny się zajmować. Rozwój tego wszystkiego zacząłem śledzić, gdy zaczęli ginąć ludzie… Nie zrozum mnie, źle. Oczywiście, że ludzie ginęli przez cały czas. Ich ciała czasem wypływały, czasem nie, ale ginęli. Ale w pewnym momencie zaczęły ginąć w ilościach hurtowych. Tu zginęło dziesięciu, tam dwie setki, gdzie indziej tysiąc siedemset dwadzieścia i cztery. Większość zamachy bombowe, czasem snajper, czasem inny skrytobójca. Interesowała jednak nie tylko niezwykła brutalność zabójcy, ale i przede wszystkim powtarzalność. Wszystko było inne, ale według pewnego schematu. Wszystko do siebie pasowało.
 Kazałem więc moim ludziom dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej. Dla mnie było oczywiste, że wszystkie te śmierci są ze sobą powiązane. Mało tego, od samego początku było oczywiste, że są sprawą tej samej osoby. Te sprawy łączyło jednak coś więcej niż tylko brutalność, sprawca działał w ten sam sposób. Nie rozumiem jednak, dlaczego tylko dla mnie było to oczywiste. Inni woleli uwierzyć, że mają do czynienia z religijną sektą, która zabija, bo zabija. Bo tak było łatwiej. Zawsze łatwiej jest ustalić jedną rzecz z góry, a potem naginać do niej dowody, dopasowywać do tejże teorii tok śledztwa, a wszystko co podważa tą teorię odrzucać i potępiać wszystkich tych, którzy śmieją twierdzić przeciwnie. Tak po prostu jest łatwiej. Tak więc dali zabójcy idealne pole do popisu. Bo mógł spokojnie zabijać dalej, wiedząc, że wszystko co zrobi, będzie przypisane innej, fikcyjnej organizacji. A było to o tyle niebezpieczne, że inni pomyleńcy mogliby się zacząć z nią utożsamiać.
(…)
Co ciekawe, mimo jednak całej brutalności zamachów, nie ginęły nigdy osoby, które nie figurowały w żadnym imperialnym rejestrze kryminalnym. A w każdym razie nie były bezpośredni zamierzoną ofiarą. Ktoś po prostu eliminował ścierwo z ulic Imperium, nie bacząc na otoczenie. Osobiście znam kilka osób, które parają się tego typu porządkami. Jego motywacja była jednak niejasna. Po kolejnym zamachu postanowiłem zająć się nim osobiście. Początkowo sprawiał wrażenie niegroźnego. Tak, dobrze usłyszałeś. Niegroźnego, bo nie ginął żaden praworządny obywatel, czy taki który był do końca szczery w stosunku do Imperium. Przy okazji też wypływały przekłamania urzędnicze. A reszta… Cóż, cytując jedną z ksiąg religijnych antycznej Terry – sami na siebie tę śmierć ściągnęli.
Gdy jednak znaleźliśmy ciała siedmiu wysokich oficerów Kerberos, sprawa przestała być tak oczywista. Teraz trzeba było nareszcie zadać sobie pytanie – kim do cholery jest Mefisto?
(…)
Jako Egzekutor mam dostęp na życzenie do wszystkich dokumentów w imperialnych archiwach. Niestety, nie były one żadną pomocą. Gdyby Mefisto odnosiło się do jakiejkolwiek operacji, była by ona dawno zakończona. Gdyby był agentem, dawno by nie żył. A przynależność do korporacji o takiej nazwie mogłem od razu wykluczyć. Kim więc jesteś Mefisto? Tak, to pytanie prawie pozbawiło mnie snu. Tak, prawie. Bo w krótkim czasie odpowiedź sama się nasunęła.

Początkowo wiadomo, czułem się zaniepokojony. Oto i sam zabójca przyszedł do mnie. Z drugiej strony jednak, nie miałem już nic do stracenia. Ani przyjaciół, ani rodziny. Zaoferowałem mu herbatę. Bądź co bądź przyszedł mnie odwiedzić.
 To jednak, co powiedział potem, zaczęło logicznie układać się w całość.
- Jestem twoim bratem. – powiedział, sięgając po postawiony przed nim kubek, po chwili rozmowy wstępnej. Nie chwycił go jednak.
Miałem brata. – przyznałem w myślach, wtedy jeszcze odrzucając wszystko to co mówił. – Ale on umarł w czasie porodu. Z drugiej strony, gdyby przeżył, to mogło by wyjaśnić podobieństwo Mefisto do mnie. Ale jaki mieliby cel?
- Rozdzielili nas jeszcze przy urodzeniu. – odpowiedział na niezadane pytanie, tak jakby odgadł ciąg moich myśli. – Napisali, że umarłem, bo potrzebowali ducha. Kogoś, kto nie istnieje. Kogoś, po którego stracie nikt nie będzie zadawał pytań.
Wyjaśnił jeszcze kilka spraw, czasem potwierdzając, czasem obalając moje obawy co do nielegalnych praktyk Imperium.
Jego tłumaczenia wydawały się logiczne.
W tym momencie miałem pewność. Mefisto był moim bratem. Rzeczywiście, w dokumentacji medycznej było kilka nieścisłości, jak to wyjaśnił, z tego powodu, że akt pisany był na szybko. Ale nie to jest ważne.
Jest mu przykro, że przypisali mi jego akcje. Czuje się winny tego, że niemal wmówili mu winę. Nie wiedział, że mieszkanie, do którego wrzucił zniszczone ubrania jest moje. Nie wiedział, że po Argonie przydzielili mnie na BS Eviscerator.
Ale to nic. Najważniejsze, że jest.
Twierdzi, że Imperium dawno przestało być posłuszne Imperatorowi. Stworzyli całą masę papierków, by móc sformalizować oszukiwanie Jego Wysokości. Masę papierków wypełnianych nieprawidłowo, bądź fałszywie. Naumyślnie lub nie. Twierdzi, że należy z tym walczyć wszelkimi możliwymi sposobami.
Ma rację. Z tym trzeba walczyć.
Raz wyszedłem na miasto. Po godzinie znalazł mnie Mefisto, wepchnął do jakiejś kawiarenki. Wskazał losową kobietę z tłumu i kazał mi ją zabić. Mówił, że ona i jej koleżanki pracują dla jednego z syndykatów w podziemiu. A że ona na co dzień jest pracownikiem bazy wojskowej, jej życie stanowi zagrożenie dla Imperium. Początkowo kłóciłem się z nim, nie mogłem zabijać tak o, bo ktoś ma nieuzasadnione podejrzenia.
Ustaliliśmy, że będziemy ją obserwować, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Po tygodniu spotkała się z kimś, przekazała mu dysk.
Przechwyciliśmy ją, ale jej kontakt rozpłynął się. A potem, gdy ją o to pytałem, twierdziła, że nie wie o co chodzi.
Mefisto miał rację. Trzeba było ją zlikwidować.
Poprosił mnie, bym działał pod jego imieniem. Tak by w razie czego, to on odpowiedział za coś, do czego mnie wciągnął. Nalegał żebym się zgodził. Mefisto twierdzi, że odniósł bardzo ciężką ranę na jednej z misji, przez co nie jest już w stanie biegać za ludźmi. Zapewniał jednak, że jego umysł wciąż działa sprawnie. Został więc koordynatorem moich działań.
Znałem wielu psychopatów, ale Mefisto jest z nich najgorszy. W swojej karierze widziałem wielu skurwysynów, ale najgorszym z nich jest on. Zimny i nieprzewidywalny, za to dobrze kalkulujący i przewidujący. Na jego polecenie zabijałem mężczyzn, kobiety, czasem dzieci. Ale to wszystko było dla dobra Imperium. Poza tym wciąż to brat.
W końcu wpadliśmy na trop większej afery. Mefisto znalazł mnie na mieście. Zaciągnął w ciemny zaułek.
- Wpadliśmy. – powiedział. – Kilku skorumpowanych agentów Kerberos wie o naszych działaniach. Nie możemy dopuścić, by informacje te zostały komukolwiek przekazane.
Wiedziałem doskonale, co to oznacza. Skorumpowani agenci zawsze usuną przeszkodę z drogi, nie cofną się przed niczym. Musieliśmy być pierwsi.

Okazało się, że odpowiedzi powinniśmy szukać gdzie indziej. Gdy z braku lepszego zajęcia przeglądałem raporty z przesłuchań aresztowanych natknąłem się na rozpaczliwe zeznania niejakiego Iana O’Connela. Były agent specforce uparcie twierdził, że ktoś wrabia go w morderstwo setki ponad osób na Argonie. I jakie wymienia nazwisko? Mefisto.
(…)
Sprawdziliśmy tego ptaszka. Zbyt szczęśliwy to on nie jest. Najpierw w ramach misji specforce-u wsparcie dla akcji dywersyjnych w czasie kampanii przeciw rebelii, potem przeniesiony do plutonu egzekucyjnego, w którym stracił swojego dawnego dowódcę. Po tejże egzekucji po zdiagnozowaniu rozstroju nerwowego odesłali go na Argon, gdzie doszło do masakry. Nie wiem co za imbecyle pozwolili mu jechać na kluczową dla imperialnych struktur na Argonie misję, będąc w takim stanie psychicznym. Posłałem do inspektoratu prośbę o rozpatrzenie tej sprawy, spodziewam się, że spadną głowy.
(…)
Formuła działania specforce-u, a zwłaszcza komórki, w której Ian działał, nie pozostawiała złudzeń. O’Connel pracował w skrajnych warunkach obciążenia fizycznego i psychicznego, pozostawiony sam sobie. Gdy doszło na Argonie do masakry, wybronił się od zarzutów, wskazując, że postać na nagraniu to nie on. Poznał to po głosie. Technologia na Argonie jest wciąż zbyt prymitywna, by była w stanie zwalczyć tak skonstruowaną linię obrony. Pewnie nawet nie użyli do tego komputera. A że chcieli mieć to jak najszybciej z głowy, to puścili go od domu.
(…)
W sumie, to cała ta afera wyszła Imperium na korzyść. Możemy teraz luki w ich organizacji wypełnić naszymi ludźmi.
(…)
Nie budziło jednak żadnych wątpliwości, że po Argonie, Ian nie powinien dostać żadnego nowego przydziału. Ten człowiek był niebezpieczny. Dla siebie, dla innych, dla Imperium. Nie, oni wiedzieli lepiej. Wręczyli mu jakieś medale, pogratulowali mu, i posłali na BS Eviscerator, stacjonujący nad największą asperańską kolonią na terenie Imperium. Po co? By zregenerował siły. Kazałem już nawet rozpocząć śledztwo w ich sprawie.
I co? I miałem rację. Z dnia na dzień dziesiątki miliardów Asperan, i nie tylko Asperan, przestały istnieć, a kolonie uzupełniły pasmo asteroid. A raczej ich resztki. Ten skurwiel odpalił całe dobrodziejstwo broni Evisceratora i zsynchronizowanych z nim flot. Co zrobili potem? Nic. Odesłali go do lekarzy, którzy stwierdzili, że cierpi na rozdwojenie jaźni. I już. Pozostawili go samemu sobie. Znowu.
Jutro pierwsi z nich będą mieli rozprawę.
(…)
Wiedząc kogo mam szukać, kazałem agentom przetrząsnąć jego mieszkanie. Ale już go tam nie było. Znaleźliśmy jego notatki, które natychmiast kazałem utajnić. Odtajnię je, jak tylko urząd zakończy śledztwo. W każdym razie z nich wynikało, że sytuacja jest jeszcze gorsza, niż na początku przypuszczaliśmy. Nie wnikając w szczegóły, wynikało z nich, że uznał swoje alter ego za swojego nienarodzonego brata, i teraz widzi go jako drugiego człowieka, z którym rozmawia, kłóci się i tak dalej. Nie wykluczone, że ktoś mógłby się podeń podszywać, bo to mało było przypadków, gdy chirurgia lub charakteryzacja tworzyły sobowtóry? Jednak nie widziałem wtedy i teraz też nie widzę sensu takiego działania. Rozstawiłem agentów na pozycjach, mając nadzieję, że przechwycą go, zanim zabije kogoś jeszcze.
Ale skurwiel był dobry. Na nieszczęście faktycznie tak dobry, jak mówiły o nim jego akta. Trzeba to było załatwić inaczej.

Czterech czekało pod moim mieszkaniem. Krótkie przesłuchanie wyjawiło, że pracują dla Lorda Egzekutora. Mefisto spochmurniał gdy to usłyszał. Sieć, którą nas oplątali jest kompletna, i nasza służba dla dobra Imperium jest odbierana jako działanie na niekorzyść. Gdy pozbyliśmy się ich ciał, postanowiliśmy, że poślemy Blackwoodowi wiadomość, wyjaśniającą nasze pobudki. Brat był sceptyczny, ale w końcu dał się przekonać.
Wysłaliśmy im wiadomość wideo, na której wyjaśniliśmy nasze pobudki. Dlaczego robimy to, co robimy. Przedstawiłem także mojego brata. Liczyliśmy, że zyskamy w ten sposób aprobatę. Że może uda się uciec z tej błędnej pętli. Myliliśmy się.
Pukanie do drzwi. Za nimi stoi sam Lord Egzekutor Blackwood, z obstawą czterech droidów nieznanego mi typu. Przyparł mnie do ściany, przyłożył niemalże pistolet do czoła. Wyrecytował oskarżenie i przysługujące mi prawa. Mefisto nie reagował.
- Co jest, Mefisto?! Czemu nie reagujesz?! – krzyknął odbezpieczając broń. – Zrób coś, zaraz mu łeb odstrzelę!
Mefisto nie reagował, stał na środku mieszkania, patrząc na tą scenę pustym spojrzeniem.
- Bo nie istniejesz, Mefisto. – powiedział Lord Blackwood, gdy mnie zabierali. Mefisto pozostał sam.

Otrzymaliśmy zgłoszenie z jednej z kawiarenek, w której Ian się pojawił. Było to krótko potem, jak znaleźliśmy ciało jednej z funkcjonariuszek Orthosa. Kierownik był przerażony, bo na tydzień przed odnalezieniem zwłok, co ciekawe u siebie w lokalu, widział ich oboje. Twierdził nawet, że ze sobą flirtowali. I bywali w tej kawiarence dzień w dzień. Zawsze on wchodził za nią. I potem nagle przyszedł tylko on. Facet twierdzi, że Ian musiał być pijany, bo gadał do siebie. I pewno naoglądał się staroterrańskich spektakli, bo używał dziwnych nazw. Oczywiście, facet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważny dla Urzędu jest ten klient. Poprosiliśmy go o wykaz z monitoringu na cały tamten miesiąc. Powiedziałem mu, że proforma.
(…)
Utrafiliśmy w samo sedno. Na jednym z nagrań wyraźnie widać, jak patrzy w stronę denatki, a potem wrzeszczy i awanturuje się z… No właśnie, z nikim. Wrzeszczał, machał pięściami, groził palcem, raz wyjął nawet broń, ale rozmówcy nie było. Kłócił się z Mefisto, a raczej z pustym miejscem naprzeciw siebie.
Wciąż niewykluczone było, że rozmawiał z nim za pomocą jakiegoś implantu, czy słuchawki, ja jednak zacząłem mieć pewne podejrzenia i pchnąłem śledztwo w stronę, która mogła je zweryfikować.
(…)
Krótko potem moi ludzie wypłynęli na powierzchnię. A konkretniej ich ciała zatrzymały się na kracie ściekowej. Pozwalał sobie na za dużo. Trzeba było złożyć mu wizytę. Z dobrą obstawą. Najlepiej droidów. Tak się szczęśliwie złożyło, że zakłady Tesla Labs wyprodukowały wówczas nowy typ droidów bojowych. Behemoty. Dwukrotnie większe od Marków, znacznie szersze i cięższe, zdolne rozrywać pancerze czołgów. Z niepokornym agentem doskonale by sobie poradziły. Kazałem od razu zamówić dwadzieścia dla urzędu. Ale póki ich nie otrzymaliśmy musieliśmy czekać.
(…)
Nie wiem kim on myśli że jest, ale otrzymałem od niego film. Jedno tylko co z tego wynikło było dobre. W tym momencie miałem już co do niego pewność. Mefisto nigdy nie istniał. Był wytworem jedynie jego chorego umysłu. Na tym filmie Ian przedstawiał nam puste siedzenie obok siebie. Czasem też milkł, tak jakby ta pustka miała coś mówić. A najlepsze jest to, że miał się za obrońcę interesów Imperium.
(…)
Przyszła pierwsza partia Behemotów. Pierwsza z pięciu. Nie mogliśmy jednak czekać dłużej. Ten człowiek z każdą chwilą robił się coraz bardziej niebezpieczny. Osobiście go aresztowałem i dałem do zrozumienia, że Mefisto jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Ale to chyba nie dało rezultatu. Do czasu procesu przebywał pod ochroną nowych zabawek urzędu.

Sam Lord Blackwood robił za oskarżenie. Wrzeszczał coś, a każdy wywód chyba kończył wyrazem „śmierć”. Oskarżył mnie o masakrę na Argonie, o ludobójstwo na Asperanach, o wielokrotne morderstwa na obywatelach Imperium, aż w końcu o morderstwa na imperialnych agentach. Wskazywał jakieś dowody, które miały posłać mnie na krzesło.
Mefisto nie pojawił się na procesie. Nie sądzili go o nic. Pewnie zabili go na miejscu.
Sieć była zbyt dobrze utkana. Powinienem był to wiedzieć.
Trybunał uznał mnie za niepoczytalnego. Dostałem dożywocie w Asylum. W czasie odczytywania werdyktu, Lord Egzekutor opuścił salę wyraźnie wściekły, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. W tym momencie nawet sędziowie przerwali, niepewni co dalej. Ale potem kontynuowali odczytanie postanowień i oświadczeń końcowych. Wyrok nie podlegał apelacjom.

Sędziowie trybunalscy musieli być niespełna rozumu. Wydawało mi się, że wystarczająco wyraźnie wskazałem, że dla wszystkich w Imperium, nawet dla niego samego, będzie lepiej, jak zostanie stracony. Wykazałem im, że żyje w innym świecie, posłużyłem się nagraniami, zarówno tym otrzymanym od niego, jak i tym z kawiarenki i nagraniami z przesłuchań oraz notatkami znalezionymi u niego w domu. Ale nie. Zaczęli robić pod siebie, jak pomyśleli, czy aby wypada, skazywać na śmierć człowieka nie w pełni poczytalnego.

Dzień siedemnasty mojego pobytu w Asylum. Mefisto dalej się nie odezwał. Z resztą, nawet gdyby się odezwał, na pewno bym się o tym nie dowiedział. Zostałem tu pozostawiony, by umrzeć. Pewnie jego też zabili, bądź wrzucili gdzieś i zapomnieli. Może… Może Lord Blackwood miał rację. Tak śmierć przyszłaby szybko. A tutaj moje życie jest sztucznie podtrzymywane.
Przyszedł do mnie na wieczór. Zadziwiające, że mam jeszcze poczucie czasu. Służba w specforce zostaje we krwi. Okazało się, że jednak Lord Blackwood wcale nie jest po złej stronie barykady.
W ramach ochrony postawił dwa Marki. Strażnik szpitalny lekko zniesmaczony oznajmił, że i tak będzie tu co jakiś czas zaglądał, po czym wreszcie zostawił nas samych.
- Sędziowie spieprzyli sprawę. – powiedział po krótkiej wymianie „uprzejmości”. – Z celi śmierci o wiele łatwiej jest zgubić więźnia. Wszystkim byłoby lepiej.
- Zgubić? – zapytałem. – Nie masz na myśli „stracić”?
- Bynajmniej. Z Asylum nie można wyjść, jeżeli nie skończy się odsiadka. – wyjaśnił, z lekkim uśmiechem. – Ty otrzymałeś dożywocie. Czysto hipotetycznie więc, żeby opuścić te mury musiałbyś przestać żyć. A do celi śmierci można, na przykład nie dotrzeć. W ten sposób podrzuciłoby się im ciało, ciebie by się zabrało, rachunek by się zgadzał.
- Dlaczego miałbym dać się „zabrać”? Czemu mam ci ufać? – zapytałem. Tłumaczenie było dość mgliste. – Czyż to nie ty twierdziłeś, że dla mojego dobra trzeba mnie zabić?
Lord rozejrzał się dyskretnie. Dopiero wtedy zauważyłem, że czeka, aż lekarz sobie pójdzie. A gdy znowu zostaliśmy sami roześmiał się chłodno.
- Coś trzeba było powiedzieć tym debilom, by wlepili ci to krzesło. – odpowiedział, przewracając oczami. – Wydawało mi się, że jak wykażę im, że nawet ty odetchniesz wtedy z ulgą, to łatwiej na to przystaną, i nie trzeba będzie się nadmiernie męczyć. Ale weź tu i ufaj, że ci imbecyle zrobią cokolwiek dobrze…
Wyciągnął spod płaszcza małą strzykawkę z przezroczystą, niebieskawą cieczą. Położył ją na stoliku.
- Mefisto przesyła wraz z pozdrowieniami. – powiedział.
Więc jednak żyje. Natychmiast zabrałem strzykawkę i schowałem za kaftan.
- Co to jest? – zapytałem.
- Serum pozwalające ci umrzeć. – wyjaśnił spokojnie Blackwood. – Przez pewien czas będziesz kompletnie martwy. Potem, gdy czas działania minie, odzyskasz pełną sprawność. Do tego czasu będziesz już poza całym tym kompleksem. Cały, zdrowy i wolny. I z czystą kartoteką.
W tym momencie naszły mnie wątpliwości.
- Dlaczego nie mógł przekazać tego osobiście? – zapytałem.
- Domyśl się. – odparł Lord Egzekutor. – Mefisto musiał zniknąć. W tym momencie koordynuje działania Kerberus na terenie Novusa, tam nie będzie budził podejrzeń. Poza tym, jak by to wyglądało, przychodzi twój sobowtór do ciebie w odwiedziny. Trochę głupio, nieprawdaż?
Miał rację. Uśmiechnąłem się.
- Strzykawka zawiera jedną dawkę. – powiedział wstając. – Więc nie zmarnuj jej. I do zobaczenia wkrótce, żołnierzu. Imperium potrzebuje ludzi lojalnych. Ludzi takich jak wy. Będzie zaszczytem pracować z wami.
- Dziękuję, sir. – odpowiedziałem, czując łzy napływające do oczu.
Wyszedł, a ja poczułem, że nie wszystko jest stracone. Mój brat żyje, dalej będziemy mogli służyć Imperium. Byłem szczęśliwy. Już niedługo się zobaczymy, Mefisto.


Asylum. Dostał dożywocie w Asylum. Nie czekałem do końca odczytywania orzeczenia. Wyszedłem w trakcie. Zleciłem też sprawdzenie przebiegu procesu pod kątem nadużyć. Ten człowiek dla własnego dobra powinien rozstać się z życiem. Ale oni nie byli w stanie tego dostrzec. Trzeba było to zrobić inaczej.
(…)
Uśmiercenie go to jedno. Zasługiwał na śmierć bardziej niż ktokolwiek inny, kiedykolwiek do tej pory skazany. Ale osadzenie go w Asylum? Sędziowie trybunalscy musieli postradać zmysły. Dlaczego niby obywatele Imperium mają łożyć na utrzymanie kogoś, kto w zasadzie już i tak nie żyje? Trzeba tylko było tą śmierć urzeczywistnić.
(…)
Okłamałem go. Nie jego pierwszego i nie ostatniego. Strzykawka którą mu podałem zawierała najczystszą truciznę, a dawka którą mu podałem mogłaby zabić i tuzin osób. Mefisto nie istnieje i nie istniał. Nigdy.
Tak, możesz to tak nazwać. Zdradziłem człowieka, który mi zaufał. Tak trzeba było. Jednostka nie znaczy nic, gdy w grę wchodzi dobro ogółu. Jest to święty obowiązek jednostki, by dla tego ogółu wówczas się poświęcić. A ten człowiek nie powinien żyć. Był niebezpieczny dla siebie i innych.
 (…)
Wiedziałem, że mi nie uwierzy. Ba, początkowo nawet nie chciał ze mną rozmawiać. Opowiedziałem mu o debilizmie sędziów, nie musiałem za bardzo nawet naginać faktów. Potem, gdy już nawiązaliśmy konwersację, posłużyłem się wyssaną z palca historyjką, układaną na poczekaniu, gdy przydzielali mi widzenie. Powiedziałem mu, że Mefisto przesyła mu tą strzykawkę, że sam nie może, bo jest na akcji daleko stąd. Łyknął to. Zaczął patrzyć we mnie jak w obrazek. Wiedziałem, że teraz na pewno zażyje tą truciznę. A kiedy mógłby się zorientować, byłoby już za późno. Bo byłby już martwy.
Umierał wierząc, że powróci do życia. Nawet najzacniejsi Terranie, mimo swoich dziwnych ksiąg, które rzekomo dokumentowały takie przypadki, nie byli wstanie przywracać odebranego życia. A jemu to życie miałoby być wrócone. Jakaż szkoda… Na koniec rzuciłem jeszcze kilka zapewnień, niczym ochłapy dla psa i wyszedłem.
(...)
A nazajutrz z pewną satysfakcją przeczytałem w gazetach, że Ian O’Connel popełnił samobójstwo, wstrzykując sobie w żyły truciznę. I dziwi mnie jedno. Że też imbecyli nigdy nie zastanowiło, skąd on wziął tą strzykawkę. Cóż, widać myślenie nie jest już w Imperium w modzie.


Upiory


Fragmenty nagrania znalezionego w ziemi przez ekipę badawczą na planecie Solestia VII, sektor Starego Imperium, datowane na pięć lat wstecz.

Nazywam się Johann de Veer, z wysuniętej bazy wojskowej Eden4. Wiem, że w końcu nadszedł i mój czas. Zbyt wielu dobrych ludzi zginęło już zamiast mnie, i teraz słyszę ich wołających do mnie z zaświatów, pełzających w ciemności, czających się w cieniu za moimi plecami. Są gdzieś tam, na horyzoncie moich myśli, na samym skraju świadomości, nie pozwalając mi popaść w słodkie zapomnienie. Nerwowy śmiech. Nie tylko oni. Są jeszcze tamci. Upiory. Przyczajeni, czujni, rządni krwi. Sam już nie wiem, czy już postradałem zmysły, czy jeszcze mi do tego brakuje. A wszystko przez ten cholerny okręt.

Dostawaliśmy wiadomości o tym, że w okolicy wiele, wiele lat temu rozbił się okręt. Wciąż jednak byliśmy ogromnie zaskoczeni, kiedy w końcu go znaleźliśmy. Ogromny, skurwiel, nie do uwierzenia. Z rozbitego kadłuba wyrastało coś, co swoimi dziwnymi mackami łapało i zżerało nieuważne ptactwo i inną powietrzną faunę, kiedy te tylko zbliżyły się za bardzo. Nawet z tej odległości, w której stałem, a była to spora odległość, pomimo jako-takiej mgły dało się wyraźnie dostrzec litery „INBS Azrael”. Alfabet łaciński! Możecie sobie wyobrazić to podekscytowanie. Ten okręt musiał należeć do ludzi. Tylko do kogo?
Ja byłem łowcą, nie posiadałem niezbędnych uprawnień, by samemu zbadać miejsce katastrofy. Jedyną rzeczą jaką mogłem zrobić od ręki, było zgłosić ten fakt komu trzeba i wrócić do wykonywania moich obowiązków. Gdyby nie praca moja i moich kolegów, cała baza zginęłaby z głodu, gdyż nie mieliby niczego zdatnego do jedzenia. Później, jeszcze tego samego ranka, z dowództwa przyszły nowe rozkazy. Szef chciał, byśmy sprawdzili wrak i okolice w poszukiwaniu ocalałych. Szczerze nie sądziłem, że uda nam się kogokolwiek znaleźć, zważywszy zwłaszcza na fakt, że wiele czasu upłynęło. Ale cóż, rozkaz to rozkaz. Kiedy zbliżaliśmy się do okrętu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś nas uważnie obserwuje, że coś nas śledzi. Dobra, może i jestem paranoikiem, ale byłem za długo w wojsku, by po prostu olać takie przeczucie. Nie kiedy może ocalić ci życie. Nie kiedy zrobiło to już parokrotnie.  
W ciągu swojej służby widziałem wiele, naprawdę wiele rzeczy, wciąż jednak ciarki przeszły mi po grzbiecie, gdy dotarliśmy na miejsce. Wciąż przechodzą mnie dreszcze, na samo wspomnienie. Wokół kadłuba, wszystko co było w promieniu pół kilometra zostało spopielone do samej ziemi. Gorzej nawet, w promieniu pół kilometra nie było niczego poza wypaloną i spopieloną ziemią. Okręt nosił ślady ciężkiej walki, nie wszystkie jednak były śladami walki w kosmosie. Śluza komory ciśnieniowej była rozerwana. Wokół niej było mnóstwo śladów po kulach i jeszcze więcej zadrapań wyglądających na ślady zwierząt. Od ręki jestem w stanie poznać, czy ślad jest zostawiony przez zwierzęta. Tutaj zobaczyłem, że zadano sobie wiele trudu, by ktoś myślał, że są prawdziwe. Jedno cięcie jednak zwróciło moją szczególną uwagę. Długie, zakrzywione ku górze, szerokie, niczym od lasera, na jednym końcu węższe niż na drugim. Co gorsza, było w miarę świeże. Co jednak zostawiło ten ślad pozostawało zagadką.
W środku w cale nie było lepiej. Wszystko było rozbite, wszystko zniszczone, bogowie wiedzą czy to na skutek uderzenia, czy czegokolwiek innego. Nasza grupka postanowiła się rozdzielić, Trevor O’Hara i ja zdecydowaliśmy sprawdzić część okrętu podpisaną jako „koszary”. Nie ma słów na tym świecie, by dokładnie opisać to, co tam znaleźliśmy. Trzeba się więc będzie zadowolić skróconym opisem. Te „koszary” wyglądały bardziej jak jakieś laboratorium. Wzdłuż ścian stały porozbijane komory, niektóre dodatkowo pootwierane, resztki szkła zatrzymały jakąś jaskrawo-zielonożółtą ciecz. W tych komorach co się zachowały, unosiło się coś, co wyglądało jak człowiek w pozycji embrionalnej, z różnego rodzaju przewodami podłączonymi do głowy i pleców. Dalej, w zbrojowni, wszystkie szafki były otwarte i poprzewracane. Wszystkie były puste, a ich zawartości nigdzie nie było. Ktoś, lub coś, musiało je zabrać. I, oczywiście, ani żywego ducha. Za kolejnymi drzwiami stary, ostry odór żelaza sprawił, że omal nie zwymiotowałem. Krew, w cholerę krwi. Oczywiście, jestem niejako uodporniony na ten zapach, ale nie w takich ilościach. Znaleźliśmy też trzy ciała.
Mężczyzna-gigant, w ciężkim pancerzu bojowym, z piersią podziurawioną niczym kilkoma strzałami z przyłożenia ze strzelby. Nie możliwym było jednak podejść tak blisko, a to z powodu miotacza ognia zamontowanego pod lewym ramieniem i maszynowego działka plazmowego pod prawym. Tego typu działko potrafi wystrzelić pięćset rozgrzanych do białości pocisków na sekundę, a ślady na ścianach pomieszczenia wskazywały jasno, że facet robił z niego użytek. Druga była drobna, filigranowa kobieta, jej głowa i epolety mówiły że jest Asperanką. Wypalone dziury w jej mundurze ujawniały kamizelkę kuloodporną, podziurawioną jak sito. Trzeciego ciała nie udało nam się zidentyfikować, gdyż było zmasakrowane – użyłbym nawet określenia wypatroszone – to niewiarygodnego stopnia za pomocą nieznanej nam energii, połowicznie wtopione w syntetyczną ścianę przed nami. Nie było niczego, co moglibyśmy zrobić. Nawet jeśli za żywota mieli nieśmiertelniki, zostały im zabrane z jakiegoś powodu.
Gdy wracaliśmy do bazy uczucie, że coś za nami lezie było nie do zniesienia. W pewnym momencie zarządziłem postój, żeby zobaczyć co się stanie. I nic. Zdenerwowałem się. Czujesz coś parszywego pod skórą, po kościach, w każdym szeleście liści, a gdy jesteś w pełni gotowy się z tym zmierzyć, nie dzieje się nic. Wróciliśmy do początkowego tempa, a ja do końca dnia musiałem znosić złośliwe uśmieszki kolegów. Coś tu jest kurewsko nie tak, pomyślałem. I jak się okazało miałem rację.
Noc była cicha i spokojna. Zbyt cicha i spokojna na mój gust. Śmiało, nazywajcie mnie wariatem, ale pod bazą nie kręciły się nawet nocne drapieżniki. Nawet ptaki o świcie nie świergotały. Rano za to mieliśmy pełne ręce roboty a kieszenie gówna. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy i zaczęli ginąć ludzie. Na początku napis „Intruzi” wymazany krwią na ścianie. Byłoby w tym coś zabawnego, gdyby po analizie chemicznej nie okazało się, że krew należy do doktora Huygensa, którego nieco później znaleźliśmy martwego koło schowka na miotły. Po sprawdzeniu monitoringu, ku naszej zgrozie, zobaczyliśmy jak ktoś lub coś w ciężkim, szerokim czarnym naszpikowanym kolcami pancerzu zabija naszego chirurga jednym precyzyjnym pchnięciem bagnetu w pierś. A potem po prostu zniknął, przeszedł przez ścianę i znalazł się po drugiej jej stronie. Co gorsza, wieżyczki ochronne nie zareagowały kiedy je minął i po prostu rozpłynął się w mroku i mgle. Od razu rozpoczęliśmy szeroko zakrojoną akcję poszukiwawczą, wykorzystując drony, pojazdy i wszystko co nam dano, byle tylko znaleźć czarnego bastarda. Na daremno, nie zostawił nawet śladów na wilgotnej ziemi. Dodatkowo nasz satelita komunikacyjny przestał odpowiadać na próby łączności, co oznacza, że coś zniszczyło nasze przekaźniki. Najprawdopodobniej ta czarna zaraza, zwierzęta nawet by się nie zbliżyły a już zostałaby po nich dziura w ziemi.
To jednak oznaczało zero łączności z głównymi światami, w razie gdybyśmy potrzebowali pomocy. Zostaliśmy odcięci.
Tej nocy to na mnie przypadał obowiązek patrolu. Obowiązek, którego konieczność ustaliliśmy jeszcze tamtego dnia. Łaziłem tak po korytarzach, myśląc o poprzedniej nocy. Gdy stanąłem pod drzwiami naszej zbrojowni, coś tknęło mnie, by zajrzeć do środka. Wstukałem kod dostępu, drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Przekroczyłem próg i stanąłem oko w oko z naszym przeciwnikiem. Biały hełm przypominający czaszkę kontrastował silnie z czarnymi płytami pancerza, sprawiając naprawdę upiorne i demoniczne wrażenie. Wydające się pustymi oczodoły czaszki patrzyły na mnie chłodno z góry. W rękach trzymał ciężki karabin z założonym na lufę bagnetem. Ten widok, i odór krwi zmroził mnie do szpiku kości. Sparaliżowało mnie.
- Intruzi. – powiedział niskim, syntetycznym, metalicznym, zimnym głosem pełnym nienawiści i jadu. – Ten świat był nasz długo zanim wyście się tu pojawili. Nie jesteście tu mile widziani. Niech to będzie wasze ostatnie ostrzeżenie.
Z całej siły przywalił mi kolbą w brzuch, poczym, gdy upadłem po prostu wyminął mnie i odszedł. Od razu jak odzyskałem oddech i wstałem rzuciłem się za nim w pogoń, ale jak poprzednim razem, po prostu zniknął w ścianie. Od razu włączyłem alarm i postawiłem całą bazę na nogi.
W zbrojowni leżał nasz kwatermistrz, z czymś co przypominało posklejany pędzel malarski zamiast głowy. Na ścianie przy której leżał widniał napis „Intruzi”. Po dokładnym przeszukaniu bazy okazało się, że szef także nie żyje. Zabito go jednym czystym strzałem w tył głowy, zupełnie tak, jakby nie spodziewał się ataku. Nie miał szans się obronić. Na ścianie za jego plecami widniał ten sam upiorny napis. Intruzi.
Sierżant Collins, jako drugi w dowodzeniu, objął władzę nad całą bazą. Nie było już miejsca na subtelne kroki, to nie były żarty. Coś bezkarnie mordowało naszych, a my nic na to nie mogliśmy poradzić. Zdecydowaliśmy, że następnej nocy nie damy im się zaskoczyć. Rozstawiliśmy dodatkowe wieżyczki, zablokowaliśmy bramy, puściliśmy droidy bojowe na partol po bazie, a sami, z całym dobrodziejstwem sprzętu ubunkrowaliśmy się na dziedzińcu. Słowem zrobiliśmy wszystko, by teraz nas nie podeszli… Ale ta bitwa okazała się przegrana, zanim jeszcze walka rozgorzała na dobre.
Wraz ze wschodem księżyca ostatnia brama zamknęła się z głośnym trzaskiem włączanego zamka magnetycznego. Nie było siły, żeby ją otworzyć. To właśnie wtedy rozpętało się piekło i rzeź. Gdy tylko księżyc wzniósł się ponad horyzont, ziemia pod naszymi stopami wybuchła zielonym płomieniem. Spod niej zaczęły wyskakiwać odziane w kolczaste rękawice ręce, a za nimi ich właściciele, zupełnie jakby czekali na sygnał, pogrzebani żywcem. Światło księżyca oświetliło ich białe hełmy. Rozpętała się strzelanina, nasze droidy zaczęły strzelać do wszystkiego  co się rusza, lecz w przeważającej części do nas samych. Wieżyczki stały cicho jakby nie mogły ich namierzyć. Musieliśmy uznać te pozycje za z góry stracone, i wycofać się w głąb kompleksu, zdani na siebie, barykadując drogę. Gdy tylko jeden z nich pojawił się w zasięgu od razu otworzyliśmy ogień. Ale on był zbyt szybki. Skakał z prędkością światła od jednej ściany do drugiej, nieprzerwanie i błyskawicznie zmniejszając odległość między nami. Dobył miecza, ostrze zapłonęło. Jeden niewyobrażalny skok, jeden niemożliwie szybki sprint, jeden ostateczny cios. Trzy głowy spadły, a zielony płomień zasklepił rany.
Miałem szczęście. Pojawił się akurat przed lufą mojej strzelby, kiedy strzeliłem. Hełm pękł, odsłaniając paskudnie zmutowaną twarz, bardzo podobną do tego czegoś wyrastającego z kadłuba Azraela. Niewidzące pożółkłe oczy nabiegły krwią, pionowa źrenica rozszerzyła się.
- Terra… - wycharczał, gdy ostatnie tchnienie opuszczało jego otwartą klatkę piersiową. Jego pancerz zaczął płonąć tym samym zielonym płomieniem. Ogień trawił go gdy upadał. Spłonął na popiół zanim nawet dotknął ziemi.
A potem… cisza. Mogłem usłyszeć bicie własnego serca tak, jakby ktoś walił młotem w metalową rurę. Nie byliśmy bez szans. Dało się ich zabić. Mikre pocieszenie, ale zawsze jakieś. Spojrzałem na sierżanta Collinsa, i na chwilę oddech zamarł mi w piersi. Przez jedno uderzenie serca widziałem zamiast niego wojownika w czarnym pancerzu i białym hełmie. Potem tłumaczyłem to sobie tym, że byłem tak przerażony, że zobaczyłbym to samo bez względu na to, na kogo bym spojrzał.
Później głowy zaczęły eksplodować - oto kolejny przeciwnik wyskoczył zza ściany. Lecąc otworzył ogień do moich przyjaciół, zabijając jednego po drugim, nie marnując ani jednej kuli. A gdy wpadł na ścianę po prostu w niej zniknął.
Gdy w końcu wzeszło słońce byliśmy zbyt osłabieni i zbyt nieliczni, by szukać czegokolwiek co mogłoby nam pomóc, czy by znaleźć ich, by ostatecznie się z nimi rozprawić. W końcu fakt, że atakują dopiero po zmroku był znamienny. Postanowiono więc przygotować się na nadejście nocy, choćby ta miałaby być naszą ostatnią.
Zamiast tego ja i Trevor zdecydowaliśmy raz na zawsze rozprawić się z tym cholernym okrętem. Wszak od niego się to wszystko zaczęło. Zebraliśmy taką ilość materiałów wybuchowych z całej bazy, że gdyby je zakopać odpowiednio głęboko, jestem pewien, że rozerwałyby jakiś mniejszy księżyc w połowie. Nie zamierzaliśmy się ociągać. Nikomu nie zgłosiwszy naszego zamiaru zapakowaliśmy to na ciężarówki i pojechaliśmy. W południe potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią, gigantyczna korona płomieni wystrzeliła do atmosfery, wrak zamienił się w ogromny lej, a promień całkowitego spopielenia okolicy zwiększył się do sześciu kilometrów. Malutkie resztki pancerza opadały powoli na ziemię, a rozgrzane powietrze stawiało im opór.
Chcieliśmy zameldować o naszym wyczynie, ale nikt nie odebrał sygnału. Wtedy poczułem dziwne ukłucie w świadomości, że coś paskudnego wydarzyło się w bazie. Wołaliśmy do komunikatorów, ale nikt się nie zgłaszał. Wsiedliśmy więc do ciężarówek i wróciliśmy jak najszybciej się dało. Paliwa brakło nam w drodze, wiec spory fragment przeszliśmy pieszo. Gdy byliśmy blisko, wyciągnąłem swoją lornetkę, i spojrzałem na bazę, która jak się okazało zamieniła się w masową mogiłę. Ciała leżały wszędzie, bramy były wyważone, a szyby w oknach były prawie całe umazane krwią. Mogłem przysiąc, że wciąż słyszę krzyki agonii.
Agresor zdawał się nie wiedzieć, że istnieje ukryte przejście między zewnętrzną stacją filtracji wody a koszarami wewnątrz kompleksu. Skonstruowaliśmy je tak na wszelki wypadek. Teraz wypadek był bardzo wszelki. Po kilku minutach czołgania się i kolejnych paru biegu znalazłem się po drugiej stronie muru, wyskoczywszy zza skrzyni z bronią. Podszedłem do okna, przetarłem szybę rękawem, robiąc sobie lukę do patrzenia na dziedziniec. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się niczym chlaśnięty biczem.
- Ach, to ty… - powiedziałem, odzyskawszy oddech.
Był to jeden z szeregowych, cały umazany krwią. Wyglądało na to, że stracił jedną rękę. Dalej, za prowizoryczną barykadą z szafek i skrzyń w mroku dostrzegłem sylwetkę innego żołnierza uzbrojonego w ciężki karabin.
- Nie rób tego. – wyszeptał szeregowiec rozglądając się nerwowo. – Oni mogą nas znaleźć. Odeszli już dawno, ale niektórzy mogą wciąż tu być. Collins już wie, że tu jesteśmy.
Skinąłem głową, i w tym samym czasie, od strony kompleksu drzwi się otworzyły i w progu stanął sierżant. Cień jednak do Collinsa nie należał. Właściciel cienia nosił szeroki kolczasty pancerz. Wróg nie jest głupi, zauważa, że jego przykrywka została spalona.  Przykłada karabin do oka. Strzela równocześnie z naszym strzelcem, szeregowy podnosi granat plazmowy. Pierwsze pociski rozbijają się o tarczę kinetyczną wroga. Sierżant oddaje trzy strzały. Strzelec osuwa się za skrzynie, wypuszczając karabin z rąk, Collinsowi pocisk rozrywa ramię i rozbija okno. Collins jeszcze sięga po pistolet, strzela do szeregowego. Granat wypada mu z ręki.
- KRYĆ SIĘ! – krzyknął kiedy jeszcze mógł krzyczeć. Padam na ziemię, Collins mierzy we mnie. Granat dotyka ziemi. Huk, błysk i dalej już nic nie widziałem. Gdy odzyskałem wzrok zobaczyłem dwa ciała. Spalone ciało szeregowego, płonące resztki barykady, nadpalone ciało strzelca i kupkę popiołu w miejscu, w którym upaść  powinien Collins.
Kusząc los pobiegłem do Trevora i opowiedziałem mu o wszystkim. Narażając własne karki okradliśmy naszą zbrojownię, korzystając z tego, że nikogo tam już nie było. Ustaliliśmy, że nie wrócimy już do bazy, mimo iż wróg wyparował całkowicie. Byłoby to skrajną głupotą, biorąc pod uwagę, że nas jest dwóch, a ich mogą być całe legiony. Ruszyliśmy przed siebie, pragnąc znaleźć jakieś schronienie przed zmrokiem. A potem czas pokazał, że mieliśmy rację. W nocy cały kompleks stanął w tych przeklętych zielonych płomieniach. Baza spłonęła do samych swoich fundamentów. Pożar nie zostawił niczego oprócz wpół zawalonych ruin. A po nich ślad zaginął.

Ciężkie westchnienie. Oni wiedzą, że żyjemy, że uniknęliśmy rzezi. I wiedzą, że my wiemy. Na naszą zgubę. Nigdy nie zatrzymujemy się dłużej niż na jedną noc. Nigdy nie wracamy dwa razy w to samo miejsce. To zbyt ryzykowne. Wzięliśmy ze sobą kilka zdalnych wieżyczek i pułapek na zwierzęta, które rozstawiamy w wejściu do każdej jaskini w której przebywamy, co pozwala nam się czuć jako tako bezpiecznie. Ale wiemy, że w kluczowym momencie nie zda się to na nic. Wszak widzieliśmy do czego są zdolni. I choć od dawna nie widzieliśmy żadnej białej czaszki, wiem, że oni gdzieś tam są. Czają się.
Dlatego, jeśli znaleźliście to nagranie, błagam was, nie popełniajcie drugi raz tego samego błędu, który my niegdyś popełniliśmy. Nie zostawajcie na tym piekielnym świecie dłużej niż jest to naprawdę, naprawdę konieczne. Ostrzeżcie innych, by omijali go szerokim łukiem. Inaczej będziecie zgubieni.

Komodor


Jak po każdej zwycięskiej bitwie, kapitan Musgrave dokonywał przeglądu jeńców. Lubił to robić, nigdy nie szczędził sobie dokuczliwych docinek pod adresem pojmanych, a fakt, że nic mu nie mogli za to zrobić napełniał go dodatkowym entuzjazmem. A teraz nawet okazja była nie byle jaka, chociaż kapitan nigdy nie potrzebował specjalnych powodów dla drobnych złośliwości. Pod dowództwem admirała de Austria armia aquariańska w serii spektakularnych bitew, rozgrywających się zarówno na powierzchni pustynnego świata jak i na jego orbicie, rozbiła kluczową wręcz siłę Imperium Astrei, w skład której wchodziły ich cztery najgroźniejsze flotylle. Kapitan musiał więc osobiście zobaczyć tych „najlepszych z najlepszych”.
- Witajcie na pokładzie Karmazynowego Zmierzchu. – zaczął wstając zza blatu i rozkładając ręce, witając zebranych w pomieszczeniu sztabowym jeńców. Zaraz obok niego siedział nie wyróżniający się niczym gryzipiórek, który protokołował każde wypowiedziane słowo. – Ja nazywam się Robert Musgrave i swoim imieniem ręczę wam, że będziecie mieli piekielnie przyjemną podróż. Udajecie się bowiem do miejsca, gdzie was osądzą i niechybnie, mam nadzieję, stracą. Ale zanim to nastąpi, będziemy musieli spędzić ze sobą wiele, wiele radosnych godzin. Dlatego też wpiszecie się na listę mojemu adiutantowi, Xavierowi. – gryzipiórek również wstał, z nieziemskim wyrazem samozadowolenia skłonił głowę, poczym pośpiesznie zasiadł ponownie za blatem, gotów protokołować każde kolejne słowo kapitana. – Bo lubię wiedzieć, z kim mam przyjemność lotu. Tylko nie rozrabiajcie, bo potrafię także być niemiły.
Od strony jeńców odezwało się niemal jednolite jęknięcie, jednak nikt nie zwrócił na nie uwagi. Teraz żołnierze ustawili jeńców we w miarę uporządkowanym rzędzie, a adiutant tylko zadawał pytania, nie podnosząc nawet głowy znad ekranu.
- Nazwisko, imię, ranga.
- Godunov Joseph, chorąży XV floty. – powiedział pierwszy z nich „zachęcony” przez strażników by podszedł do blatu. Młody, po wyrazie twarzy można sądzić, że niezbyt także rozgarnięty.
- A, kalosz! – zakrzyknął z niemal infantylną radością kapitan. – Do szaraczków, blok C, cela piętnasta. – a strażnicy niezwłocznie wyprowadzili zapisanego porucznika.
- Następny! – krzyknął Xavier, a strażnicy przyprowadzili kolejnego, który tym razem stawiał mniej oporu. – Godność?
- Astrez Verial. Generał armii, XXVIII flota. – powiedział prostując się dumnie, prężąc pierś pełną imperialnych odznaczeń. W przeciwieństwie do porucznika był człowiekiem niemłodym, miał koło sześćdziesięciu lat na karku. Z jego oblicza emanował spokój i powaga.
- A, to do VIP-ów! – zdecydował kapitan. – Blok F, cela czwarta.
- Następny!
Po kolejnych kilkunastu szaraczkach i kilku VIP-ach, do blatu, bez konieczności „zachęceń” podszedł mężczyzna w miejscami postrzępionym, czarnym przyozdobionym złotem mundurze, z peleryną przykrywającą całe jego ramiona. Szyję oplatał mu niezwykle gruby i przesiąknięty niemal całkowicie krwią opatrunek. Mundur ten nosił dumnie przez cały czas, nie widział powodu, by teraz go zdejmować.
- Kto ty znowu jesteś? – zapytał adiutant ze znużeniem, nie podzielając jednak szaleńczego niemal entuzjazmu zwierzchnika. Rozejrzał się jeszcze i westchnął ciężko, widząc że nie będzie on ostatni.
Mężczyzna powiedział coś cicho i niewyraźnie, niemalże szeptem. Widać było po zmianach na jego twarzy, że mówienie sprawia mu problem.
- Mam się domyślać, co tam mamroczesz? Głośniej! – zwrócił mu uwagę Xavier.
- Spencer Anthony. – powiedział cichym, słabym, urywanym i lekko skrzekliwym głosem, podnosząc skute ręce i przyciskając lewą do gardła. – Komodor w służbie Imperium.
Zdawać by się mogło, że szepty i gwar przycichły.
- No, jak komodor, Tony, to pójdziesz do VIP-ów. – powiedział Musgrave radośnie. – Ale wiedz, że ledwo się załapałeś. Blok G, cela…
- Nie. – przerwał kapitanowi stanowczy, mocny głos, czuć w nim było poczucie władzy właściciela. A ten stał akurat w drzwiach prowadzących na mostek. – Komodor Spencer pójdzie ze mną.
Musgrave nie był z tego zadowolony, ale osoba ta była wyższa rangą.
- Jak sobie życzysz, admirale. – powiedział z miną dziecka, któremu odebrało się ulubioną zabawkę. – Następny! – krzyknął po chwili głosem pełnym goryczy.

Cztery miesiące wcześniej walczył z flotą szturmową Asperan. Cokolwiek by o nich nie mówić, potrafili się kryć i zawsze wiedzieli, kiedy zaatakować, by spotęgować czynnik zaskoczenia do maksimum i wykorzystać go do granic możliwości. Riftery, specjalne okręty Imperium wykrywające ruchy i obecność wrogich flot nie były w stanie ich zauważyć, aż do momentu, w którym było już za późno. Chaos, oto żywioł wojowników Aspery.
 Komodor nie obawiał się jednak. Najpierw on i jego oddział, elita Imperium, oczyścili okręty abordażowe, potem zeszli do stacji badawczej na Yavinie, by tam dokończyć dzieła.  Mimo jednak iż stos ciał padających pod energetycznym ostrzem Spencera rósł, przeciwników nie ubywało. Zaczęli pojawiać się najemnicy, a Anthonemu zaczynało brakować ludzi. W krótkim czasie został sam, kontynuował mimo to walkę, póki jeden z ostatnich najemników nie pozbawił go przytomności.
To było cztery miesiące temu. Cztery długie miesiące, w czasie których został dwukrotnie sprzedany, raz handlarzowi niewolników, a potem jakiemuś farmerowi. W tym czasie był poniżany i bity. Farmer potrzebował go jednak do pomocy przy plantacji i nawet płacił mu jak każdemu normalnemu pracownikowi, więc Spencer dostał to czego potrzebował. W miarę wolną rękę. Szybko wykorzystał to co mu dano by ostatecznie oswobodzić się z niewoli, przyrzekając sobie, że więcej do takiej sytuacji nie dopuści. Zostawił farmerowi czek na sporą sumkę i list z przeprosinami i zaraz następnym transportem udał się do stolicy. Szybko jego zmieniona, bezwzględna postawa zaskarbiła mu uznanie i przyniosła wymierne zyski. W zamian za przykładną służbę, otrzymał Solestię VII, planetę na sąsiedniej do stolicy orbicie, na własność. Pierwszym jego zarządzeniem była budowa gigantycznej faktorii droidów, z niewiadomych powodów zwanej Odlewnią.
Teraz miał wokół siebie doskonałą armię, pozbawioną ludzkich słabości, gotową bezwzględnie wykonać każdy jego rozkaz. I poprzysiągł, że z jej pomocą zemści się na wrogach imperium.

Mostek był przestronny, jednak nie można było o nim powiedzieć, że był duży. Był po prostu praktyczny.  Poniżej platformy dowodzenia, wzdłuż ścian ustawionych w kształt litery „U” znajdowały się liczne ekrany i cała maszyneria kontrolowana przez poszczególnych oficerów. Będąc na platformie dowodzenia, na wysokości wzroku znajdowały się gigantyczne ekrany imitujące, bądź będące oknami. Przez nie z kolei roztaczała się urocza panorama na flotę bojową Aquarian, której to Karmazynowy Zmierzch był okrętem flagowym. Widok był niewiarygodny, ale komodor pozostawał sceptyczny. Widział w swojej karierze wiele ciekawszych rzeczy, niż okręty bez silników przemierzające kosmiczną pustkę.
Admirał chwycił poręcz bariery chroniącej przed upadkiem, nachylając się lekko nad nią, ujawniając tym samym przeprosty w ramionach, co wskazywało, że niejednokrotnie miał te ręce łamane. Milczeli przez chwilę.
- Spotkamy się jeszcze kiedyś na polu bitwy. – Powiedział komodor gorzko. - Ty i ja, potęga przeciw potędze. Darowałem ci życie teraz, by gdy się już spotkamy zabić cię w honorowej walce, ku zasłużonej chwale Imperium. Pamiętasz, admirale? – Ponury uśmiech, który wykwitł na ustach de Austrii był wystarczająco wymowny. Pamiętał. – Tak, los to kawał wyjątkowego sukinsyna, który w dodatku myśli, że jest zabawny. Gdyby życie miało mordę, dawno powybijałbym mu wszystkie zęby.
- Jak się z tym czujesz? – zapytał go admirał. W jego tonie nie było czuć złośliwości, przeciwnie, wręcz żywe zainteresowanie, z pewną dozą współczucia. Jednak to pytanie było tak nietrafione i tak niefortunne, że komodor nie omieszkał okazać jego głupoty.
- Z czym? – odparł tamten pytaniem na pytanie, a jad w jego głosie aż kipiał i zdawało się, że dodatkowo drażnił jego gardło. – Z głową, która ledwo trzyma się na ramionach, z tym, że jakimś cudem przeżyłem, choć nikt nie ma pojęcia jak, czy może z tym, że fortuna kołem się tocząc niemal utopiła mnie w gównie, przejechawszy mi po plecach?
- Nie o to mi chodziło. – powiedział admirał, zbity nieco z tropu. – Wojna nie idzie po myśli waszego Imperatora. Tracicie kolejne ekspedycje, jedna za drugą, nasze floty rosną w siłę. A wy? Nie wróżę, żebyście mogli stawiać opór jeszcze długo dłużej.
- Czyżbyś w wolnym czasie parał się ezoteryką? – zapytał komodor złośliwie. – Bo wróżbiarstwo nie za bardzo ci wychodzi. Wciąż to wy potraciliście kolonie. Jedna za drugą.
- Och, to jest tylko kwestią czasu, zanim wyrównamy rachunki. – odparł admirał z nutką optymizmu w głosie.
- KWESTIĄ CZASU – usiłował krzyknąć Spencer, jednak głos urwał mu się w połowie, dokończył więc frazę bezgłośnie i dalej mówił już półszeptem, masując nadwyrężoną szyję przez opatrunek. – jest to, że będziecie prosić o łaskę. Jak mówią, raz na wozie raz pod wozem. Teraz jesteście na górze, a później co? Więc nie czy, lecz kiedy. I zapewniam cię, nie zobaczysz mnie na szafocie. Imperium lada chwila upomni się o mnie.
- Czyżby? – odwrócił się nagle de Austria, pewno szyderstwo i ironia w jego głosie dała trochę do myślenia komodorowi, nie dał jednak tego po sobie poznać. – Gratuluję optymizmu w takim razie.
- To nie optymizm, admirale. – powiedział komodor utkwiwszy ostatecznie oczy na jednym z ekranów, bynajmniej nie tych ukazujących flotę. - To pewność.

Nie potrzeba było wiele czasu by komodor znów wsławił się w przestrzeni Imperium. Z odłożonych wcześniej pieniędzy wykupił sobie licencję zakładów Gaussian Industries na produkcję droidów bojowych typu TALoS (skrót od staroterrańskiego, dialekt angielski Tactical Assault Logistics and Slaughter), i nie wznowił swojej działalności, póki nie uzbierał tychże TALoS-ów czterdziestu. W zasadzie otrzymał wyłączność produkcji, co wyłączało problem odmowy dostaw.
Po tym jak odniósł fenomenalne zwycięstwo, obracając w proch asperańską armadę wojenną – stu czterdziestu elitarnych wojowników przeciwko jemu i jego czterdziestu maszynom – tracąc zaledwie dwie jednostki, na Imperialną część galaktyki padło widmo strachu. Zwłaszcza, że otrzymawszy w podzięce za zasługi drugą planetę kazał na niej produkować broń dla swojej armii,  za pomocą której krótko potem zdobył sobie trzecią, która zajmować się miała okrętami komodora. W szczytowym okresie jego armia liczyła trzysta droidów rozlokowanych po sześciu niszczycielach i okręcie liniowym klasy Rifter, który został okrętem flagowym armady.
Znana jest historia z tego okresu, kiedy to komodor zadokował przy stacji bojowej Aquarian. Zapowiedział, że do masakry nie dojdzie, jeśli sami poddadzą stację w przeciągu dziesięciu minut. On dysponował trzysetną armią, oni lekko licząc tysięcznym garnizonem mutantów wyhodowanych specjalnie do walki. Więc go wyśmiali. Był to ostateczny sprawdzian nowej potęgi. Trzy dni później Imperator mianował nowego właściciela stacji. Co ciekawe, komodor odmówił tego zaszczytu, mimo iż to jego Imperator osobiście poprosił w pierwszej kolejności. „Zamiast orderów dajcie mi karabin, bym mógł lepiej spełnić swój obowiązek” brzmiało zawarte w liście odmownym do jego wysokości zdanie podsumowujące odmowę.
 Zimny i bezwzględny. Taki obraz komodora ukształtował się w pojęciu ludzi i nie tylko. Jeńców traktował tak samo, jak sam był traktowany w niewoli, a kiedy miał wybierać między darowaniem komuś życia a zakończeniem go, nie wahał się ani chwili. Do czasu.

- Nie będziesz tego potrzebował. – powiedział admirał, zdejmując mu kajdanki. – Ponadto będziesz przebywał w moich kwaterach do czasu aż nie wylądujemy.
- Dlaczego to robisz? – zapytał całkowicie bezgłośnie Spencer, rozmasowując świeżo wyzwolone nadgarstki.
- Powiedzmy, że jestem ci to winien. – admirał uśmiechnął się. – Za darowanie życia.
– To miło z twojej strony. - powiedział Spencer, choć jego głosu nie było słychać. Admirał tym czasem kontynuował.
– Jest to jedynie namiastka wdzięczności, jaką winien ci jestem okazać, niestety jest to też szczyt moich możliwości. Obaj jesteśmy żołnierzami i wiesz najlepiej jak bardzo w tej kwestii mam związane ręce…
- Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam dożyć naprawdę późnej starości. – przerwał mu nieco zjadliwie.
- I oby ci się spełniło.
W milczeniu przeszli do kwater admirała. Tam na de Austrię czekała kobieta w czarnym skafandrze operatora baterii rakietowej. Sprawiała wrażenie młodej, góra trzydziestoletniej, lecz komodor wiedział, że była starsza. Jej kruczoczarne włosy spięte z tyłu w kucyk kontrastowały z bardzo bladą cerą, a szmaragdowe oczy świeciły żywym ogniem. Miała też lekko azjatyckie rysy twarzy, na którą opadał szeroki kosmyk włosów z grzywki. Mimo to wiedziało się od razu, ze nie jest Aquarianką. Ewentualnie mieszańcem Aquaria-Aspera. Smukła sylwetka, wyraźne wcięcie w talii, pewna nieziemska i uwodzicielska zwinność w każdym ruchu.
- Astreańczyk? – zapytała gniewnie, z silnym asperańskim akcentem. Mówiła łamanym ogólnogalaktycznym i asperańskim jednocześnie – Co on tu robi, na groby ojców?
- To mój przyjaciel. – wyjaśnił po asperańsku admirał. – Komodor Anthony Spencer. Chciałem, by w ostatnich chwilach swojego życia nie czuł się jak szczur w klatce.
- Nikt nie mówi, że są ostatnie. – wtrącił komodor cicho i skrzekliwie, ściskając szyję, by wydobyć z siebie jakikolwiek głos.
Jej wyraz twarzy natychmiast uległ zmianie, jak tylko usłyszała jego nazwisko. Z zaciętego stał się bardziej przyjazny. Ogień w oczach pozostał ten sam, jednak nie płonął już nienawiścią. Założyła opadający kosmyk za ucho. Przypominała mu kogoś. Kogoś bardzo bliskiego, a z kim być może – jeśli tylko admirał miał rację – nigdy się już nie zobaczy.
- Jestem Raven. – powiedziała wyciągając dłoń. Komodor ujął ją i ucałował. – Friedrich dużo mówił o panu.
- Jestem zaszczycony poznać. – powiedział bezgłośnie poruszając ustami.

Był to samotny okręt, uzbrojony tylko dla pozorów, żeby nikt nie mówił, że podróżuje bezbronny. Arsene, handlowiec typ VI, doskonały do masywnych transportów, i jeszcze lepszy do tych nielegalnych, ze względu chociażby na niewyobrażalną ilość skrytek. Flota Spencera otoczyła go niczym wataha wygłodniałych wilków. Bez ostrzeżenia zdalnie unieruchomili ich silniki i weszli na pokład, wprawiając załogę w osłupienie i przerażenie.
 Kapitanem okrętu była młoda dziewczyna, jedna z tych, według których artyści definiowali pojęcie piękna. A przynajmniej tak uznał Spencer, gdy ją zobaczył. Była średniego wzrostu, około metr osiemdziesiąt. Jej lśniące rude włosy zaczesane były z boków, tworząc warkocze, okalające całą resztę puszczoną luzem. Po prawej stronie przed uchem zwisał jej jeszcze jeden mały warkoczyk z wplecionym błękitnym koralem. Jej oczy, w zależności od światła wydawały się być złote bądź piwne. A jej delikatne rysy twarzy, spojrzenie sprawiające wrażenie pytającego, lekko rozchylone usta, zrównoważona budowa ciała i smukła sylwetka sprawiały wrażenie chodzącej niewinności. I zdaje się ona doskonale o tym wiedziała, parając się szmuglerką. Nie przewidziała jednak, że pewnego dna trafi na kogoś, na kogo nie do końca ten urok będzie działał.
Spencer wyjaśnił jej, że znajduje się na terenie objętym blokadą wojskową, nie odmeldowała swojego przelotu, więc przebywa w tej strefie nielegalnie. Na początku dziewczyna usiłowała się bronić, tłumaczyć coś okrężnie, jednak oboje wystarczająco dobrze zdawali sobie sprawę z jej beznadziejnego położenia. Po krótkim przesłuchaniu wyjawiła, ze wiezie nielegalne wtedy w Imperium leki do rodzin mieszkających na planecie objętej kwarantanną, przy okazji poszerzając zasoby lokalnych lecznic. A leki te były nielegalne, bo asperańskie. Zapytał o patent kapitański, powiedziała że nie nadali. Poprosił o list żelazny, stwierdziła nie ma.
Wtedy to komodor po raz pierwszy nie wykonał powierzonych mu instrukcji. Zamiast aresztowania jej i zniszczenia ładunku zaproponował jej, że odeskortuje ją na tą planetę i upewni się, ze leki dotarły we właściwe miejsca.
Na dole, na powierzchni akurat trwał rajd Versacków, a pojedyncze oddziały eskorty wysłane z okrętu flagowego znalazły się w okrążeniu. Na desant nie można było liczyć, gdyż potężna tarcza blokowała cały ruch w stronę powierzchni nie przechodzący przez jedyny otwarty port kosmiczny. Spencer wiedział, że sytuacja w jakiej się znalazł była zła. Ba, była fatalna. Wtedy na interkomie rozległ się znajomy, kobiecy głos. Zaoferowała mu pomoc. „Tylko głupiec odrzuca pomocną dłoń w chwili potrzeby.” Miał odpowiedzieć. Inne, bardziej wiarygodne źródła podają, że jego odpowiedzią było „Moje jednostki są rozproszone na wschodzie. Zajmij ich od zachodu, ja zaatakuję frontalnie, to oddział ze wschodu będzie miał czas na organizację i uderzy w najdogodniejszym momencie.” Jeszcze inni twierdzą, że powiedział obie te rzeczy.
Dwa tygodnie później spotkali się ponownie. A konkretniej Spencer namierzył jej okręt i zgotował jej nie lada niespodziankę, kiedy nagle okręty komodora pojawiły się wokół Arsene, w pełnej gotowości bojowej, przyprawiając tym samym obserwatorów na handlowcu niemal o zawał.
Komodor chciał się z nią spotkać, aby w podzięce za okazaną pomoc, przekazać jej własnoręcznie certyfikat świadczący o przynależności do gildii wolnych kupców, dokumenty potwierdzające nadanie patentu kupieckiego i kapitańskiego oraz list żelazny. W zamian poprosił tylko o jedną rzecz. By mogli się spotykać częściej. Roześmiała się. Pół roku później zaręczyli się, a dwa miesiące potem powiedzieli sobie „tak”. Sam Imperator był świadkiem tego ślubu, podobnie zresztą jak Minister Wojny, który prowadził paradę przed ceremonią, czy jak Pierwszy Sekretarz, który podawał obrączki. Wierni i oddani przyjaciele komodora Spencera.

Tak, im bardziej się różniły, tym bardziej mu o ją przypominała.
 Będąc w charakterze więźnia, jednak nie jako więzień, komodor przebywał na okręcie flagowym wrogiej flotylli, mając praktycznie wolną rękę do tego gdzie przebywał i co robił. Głównie jednak czas spędzał na mostku, obserwując pracę oficerów. Wyglądało na to, że flota szykowała się do skoku. Oficerowie przy swoich stanowiskach przerzucali się poleceniami i raportami, jednak Spencer nie miał bladego pojęcia, co mówią, gdyż nie dość, że używali skróconego żargonu wojskowego, to jeszcze po aquariańsku, a tego języka komodor nie znał zbyt dokładnie, tylko tyle, ile nauczył się biorąc jeńców.
- Dlaczego nie skoczyliście od razu? – zapytał, widząc kątem oka, jak admirał wchodzi na mostek.
- Tradycja szkoły wojskowej, którą kończyłem, nakazuje – wyjaśnił spokojnie de Austria  – żeby nad polem bitwy pozostać jeden cały dzień, by oddać w ten sposób cześć poległym. Nie jest to żaden nakaz, ale wolę by ich duchy były spokojne.
- Duchy? – komodor uniósł brew. – Wierzysz w takie rzeczy, admirale?
- W coś trzeba.
Potężne szarpnięcie i po chwili okręty znajdowały się w zupełnie innych miejscach. Spencer ledwo zdołał utrzymać równowagę, jednak admirał nie miał z tym problemów. Na ekranach pojawiła się mała skalista planeta, z całym labiryntem murów i doków.
- To nie jest Poseidon. – zauważył Spencer.
- Wasz Minister Wojny skontaktował się z naszym Imperatorem. Ich delegacja ma tu na nas czekać, dojdzie do wymiany jeńców.
- Mówiłem, że Imperium się o mnie upomni. – powiedział komodor z pewnym zadowoleniem.

W końcu doszło do masakry. Konwój wolnych kupców został napadnięty przez piratów. W momencie, gdy flota komodora dotarła na miejsce, w bitwie brały już też udział okręty Aquarian, których kapitan opowiedział się po stronie kupców. Komodor także dołączył do walki po tej stronie. Jeśli chodzi o dowodzenie na lądzie to Aquarianie popełniają błędy. Podręcznikowe wręcz błędy. Teren był lesisty, warunki były idealne, by wróg przygotował zasadzkę. Aquariański komandor nakazał szarżę. Do momentu w którym desant rozpoczęły oddziały komodora, połowa armii kapitana była martwa. Gdy padł ostatni wróg, po stronie Aquarian została już tylko garstka żołnierzy.
- Komodorze Spencer, poddajcie się. – zażądał gdy komodor szykował się do odlotu. – Wasze jednostki nie mogą równać się z agentami korporacji. Poddajcie się, to zostaniecie potraktowani łagodnie.
Komodor wybuchnął śmiechem, odwieszając karabin na plecy.
- Tak skory jesteś ginąć? – zapytał, wciąż jeszcze się śmiejąc. – Tak bardzo chcesz w sposób bezsensowny poświęcić życie resztki swoich ludzi? Jest was tylko pięćdziesięciu. Nas jest dwustu.  Jeśli faktycznie chcesz umierać, zbierz armię, spotkajmy się w jakimś cywilizowanym miejscu, by twoja śmierć i tobie przyniosła chwałę.
Odpowiedzią kapitana były pierwsze komendy. Nie trwało to długo, a przyparty został do grubego pnia, nie mogąc się dalej cofać. Został sam.
- Nie chcę cię zabijać. – powiedział wówczas komodor. – Zabieraj się stąd.
- Nie mniej będziesz musiał. – kapitan uniósł pistolet, mierząc w Spencera. Ten jednak pozostał nieruchomo. Aquarianin nacisnął spust, droidy zareagowały bezzwłocznie i bezbłędnie. Jego magazynek jednak okazał się być pusty. W przeciwieństwie do tych w karabinach armii komodora.
Spencer nie krzyczał „wstrzymać ogień”. Wiedział, że i tak byłoby za późno. Akcja zawsze jest szybsza od reakcji. Patrzył jak rozstrzelane ciało osuwa się na ziemię. Już wtedy wiedział, że będą z tego problemy.

Admirał znalazł go u siebie w kwaterach. Złamanego i przygnębionego. I dokładnie znał tego przyczynę. Sam przecież brał udział w tym przedstawieniu, nie spodziewał się tylko, że i Spencer będzie. Tak spławiłby go jakimś wygodnym kłamstwem. Teraz musiał powiedzieć mu prawdę. Prawdę o tym, co faktycznie zaszło.
- Wygrałeś. – powiedział gorzko i ledwo słyszalnie, oszczędzając mu tego. Uniósł szklanicę do ust. I ledwo pociągnął łyk jego bursztynowej zawartości, skrzywił się i uniósł rękę do opatrunku na szyi. Po chwili jednak kontynuował, skrzecząc z wyrzutem. – Twoje na wierzchu, admirale.
De Austria dawno nie słyszał takiej ilości jadu przy wymawianiu tej rangi.
- Wcale tego nie chciałem. – powiedział admirał, siadając przy stoliku naprzeciw komodora. – Przykro mi.
- Akurat. – zaśmiał się gorzko. – Przykro ci. Nie chrzań, obaj jesteśmy dorośli, nie musisz obchodzić się ze mną jak z jakimś niedorozwiniętym dzieckiem. Że nie chciałeś, to wiem. Wiem bom widział.
- Wszystko? – zapytał admirał, kiwając smutno głową.
- A pewno. Stałem nawet w pierwszym rzędzie, jeśli można tak to określić. Któryś z twoich oficerów włamał się do kamery monitoringu w tym magazynie. Wrzucił na główny na mostku. – przerwał na chwilę, a potem poczuł, jak strzelił szklany kubek, który tak kurczowo trzymał w dłoni. Uśmiechnął się krzywo, poczym po chwili kontynuował. – Rozumiem, że Stosiarz, w całym Imperium próżno szukać bardziej rozgarniętego dywersanta. Rozumiem, że Astrez, dowodził przecież największą i najpotężniejszą armią Imperium w tym sektorze. – przerwał na chwilę. – Kurwa, rozumiem nawet czemu Varrenberg. Czemu Fryde. Rozumiem czemu wszyscy oni zostali wybrani. Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego, kurwa, Godunov?
- To akurat jest dość oczywiste. – stwierdził admirał uśmiechając się gorzko kątem ust.
- Oświeć mnie więc! – krzyknął Spencer wstając. Po chwili jednak znów usiadł. - Przecież on jest idiotą! Skończonym kretynem, który poproszony o wskoczenie w ogień, zapyta czy najpierw rozebrać się do naga.
- Właśnie. – powiedział admirał. – Jest idiotą, który bez szemrania wykona każdy rozkaz.
- Przecież on w ogóle nie myśli! – żachnął się komodor. – Na co on komu?
- Sam pomyśl. Jest idiotą, więc nie docieka. I dlatego dla Imperium stanowi wartość wyższą, niż ten który samodzielnie ocenia wszystko co dzieje się wokół niego. Zawsze tak jest i wszędzie. – powiedział admirał ponuro. - Potrzebne są bezwolne pionki, komodorze Spencer, nie wytrawni gracze. Bo ci drudzy stanowią ryzyko. A głupimi łatwiej się rządzi. - Spencer nie odpowiadał, patrzył tylko smutno na pusty blat stołu przed nim. – Jeśli chcesz mogę cię…
- Co możesz?! – krzyknął nagle, co zaraz potem opłacił tym, że ledwo mógł wycharczeć choć słowo. – Wyciągnąć mnie stąd? Teraz? Dlaczego nie wcześniej? Dlaczego nie wtedy gdy miałem jeszcze po co żyć, zanim ten cholerny świat zwalił się w gruzy? Dlaczego teraz, kiedy nie mam już niczego?
- A ona? – zapytał de Austria.
- Moje życie jest już zamkniętym rozdziałem. – powiedział filozoficznie. – Jeśli ukrywałbym się z nią gdzieś, Imperium i tak by mnie wytropiło i straciło jako dezertera. A po tym przedstawieniu nie wyobrażam sobie dalszej służby.
Teraz to admirał siedział cicho.
- Nie, nie mam już dla czego żyć. – odezwał się znowu Spencer, po dłuższej chwili milczenia. – Dla Imperium, które ceni sobie wyżej bezmózgiego idiotę? Dla całego zestawu sług Jego Wysokości, którzy zmieniają poglądy jak dama rękawiczki? Dla sprawy, w którą sam już nie wierzę? Nie, admirale. Lećmy już na Poseidon, niech to się wreszcie skończy.
Admirał wstał i bez słowa wyszedł, zostawiając komodora samego z jego myślami.

Wielka bitwa na Corvo V, zwana także małą wojną, czy wojną dwutygodniową, była ostatnią bitwą komodora. Ścigając niedobitki floty asperańskiej wyłapał sygnał pochodzący z pustynnego świata. Stwierdzając, że kolonia Imperium jest bardziej warta jego uwagi niż garstka Asperańskich pilotów, zatrzymał się na orbicie i tam czekał na instrukcje od Ministerstwa Wojny. Te przyszły szybko.
Miał wspomóc lokalny garnizon. Agresorami okazała się flota Aquarian, a walka okrętów z nimi  to nie był najlepszy pomysł. Być może jeśli chodzi o dowodzenie piechotą, Aquarianie najlepsi nie są. Ale jeśli chodzi o koordynację flot, Aquarianie nie mają sobie równych, mając za sobą tysiące w sumie lat walki w piekielnych głębinach Poseidona i nie tylko. Tylko głupiec atakuje ich okręty bez znaczącej przewagi liczebnej, a i wtedy tylko po uważnym zastanowieniu się nad tym.
Spencer dołączył się piątego dnia walk, nie ustępował ani piędzi ziemi przez kolejnych dziewięć. Jednak znów spotkało go widmo walki o Yavin. Wrogów wcale nie ubywało, a masa jego ludzi topiła się w oczach. Coraz częściej padało pytanie o posiłki, które mimo zapewnień wciąż nie dotarły. Nie było w ogóle wiadomo co z nimi.
Komodor zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zarówno im, jak i agresorom ciągła ofensywa nie jest na rękę. Oddziały Aquarian stawały się coraz bardziej drapieżne, ich ataki desperackie. Robiła się z tego walka na wymęczenie, lecz nikt nie śmiał zgadywać, kto wyjdzie z niej zwycięsko. Ósmego dnia jednak komodor postanowił zaryzykować, nastąpił przełom. Spencer wraz ze swoimi oddziałami zorganizował szybką szarżę, rozbijając czoło Aquariańskiej armii od flanki, która wcale nie była chroniona.
Zgodnie z jego założeniami, byli zbyt zdesperowani, by myśleć logicznie. Niektórzy z nich stanęli nawet jak wryci, patrząc z przerażeniem jak zza wydmy wypadł cały szwadron ścigaczy. Jeźdźcy wbili się klinem w kolumnę wroga, dziesiątkując czoło ich siły uderzeniowej. Czerwone ostrza energetyczne od razu kauteryzowały rany. Aquarianie zarządzili natychmiastowy odwrót, pogrążając się w chaosie, w popłochu opuszczając pole bitwy.
Po tym małym triumfie, w nocy komodor przejął dowództwo nad garnizonem i zaplanował atak, mający na celu wymuszenie kolejnych ustępstw. Na tym teraz opierała się taktyka obrońców. Mieli stopniowo odsuwać wroga, aż w końcu ten musiałby wycofać się z planety. Głównym celem było jednak to, by doczekać aż przyjdzie obiecane i tak długo wyczekane wsparcie.
Rankiem dnia dziewiątego, czyli czternastego dnia bitwy, stanęły naprzeciw siebie dwie armie. Gigantyczna armia Aquarian, oraz mniej liczna, za to z wiele wyższym morale armia Imperium, pod wodzą komodora Spencera. Wsparcia, jak nie było wcześniej, tak nie było i wtedy.
- Nie zostawili nas samym sobie! – przekonywał komodor w swojej przemowie do walczących i choć sam zaczynał mieć wątpliwości, nie mógł dać tego po sobie poznać. Musiał być zdecydowany i pewny. I taki był. – To że nie mogli tu dotrzeć nie znaczy, że nasz los jest im obojętny. Widocznie los chce, byśmy stawili czoła wiele liczniejszemu wrogowi, by potęga Astrei  ukazała się całemu wszechświatowi, w pełnym swoim majestacie. Dzisiaj, dla Imperium, rozniesiemy w pył armadę Poseidona. Pokażemy im, że stworzono nas z najlepszej jakości stali. Bo to nieprawda, że ulepiono nas z gliny. Może Aquarian, to wyjaśniałoby dlaczego tak się miotają. Ale nie nas. Wróg jest zdesperowany, gdyż wie, że nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia. Wczoraj cofnęli się o krok, dzisiaj zabierzemy im dwa, jutro może trzy. Powiecie, mało. Zgoda. Lecz tak krok po kroku zmusimy ich, by opuścili tę planetę! – zawtórowały mu okrzyki radości. - Bracia! Pokażmy im że Imperator jest niepodzielnym władcą tego świata, że nie cofniemy się ani o krok, że nie zlękniemy się kolosa o nogach z gliny! Pierwsza chorągiew! – krzyknął na lewym ręku wywoławszy tarczę energetyczną, prawą ręką zaś wzniósł lancę energetyczną, której czerwone ostrze zapłonęło jakby dodatkową energią. – Na mój rozkaz…
Nie dokończył, zacharczał nagle, w ustach zabulgotała mu krew. Pojedynczy błysk przeszył mu gardło, powodując makabryczną fontannę z jego szyi. Impet strzału zrzucił go ze ścigacza, a sam komodor utracił czucie w całym ciele. Ogarnął go chłód, gdy spadł w czarną otchłań, gdy w czasie długiego, niekończącego się lotu w dół widział wspomnienia ze swojego życia, pojedyncze sceny zaplątane w cień.
- Medyk! – krzyczał ktoś, ale Spencer nie wiedział już nawet gdzie jest. Dla niego istniał już tylko czarny, pozbawiony światła tunel w którym się znalazł, obrazy, które mijał lecąc w dół i chłód który go ogarniał. Nie poczuł nawet jak uderzył plecami o ziemię. Po prostu zanim to nastąpiło stracił przytomność, a w głowie rozbrzmiewały mu pytania i niewypowiedziane słowa.
A na wieży ciśnień oddalonej o jakąś milę, snajper odjął oko od lunety i zameldował likwidację celu.

Poseidon wywarł na nim ogromne wrażenie. Cała planeta ukryta w głębinach, podwodne miasta, dryfujące stacje, głębinowe ogrody. Czytał o tym w raportach, ale nic, żaden opis czy zdjęcie, nie mogło się równać z tym, co zobaczył na własne oczy. Szkoda, że było to ostatnie miejsce, które miał zobaczyć. Tak, pomyślał, piękne miejsce by umrzeć.
Osądzono go bardzo szybko. Od ręki uznano go za winnego masakry na Corvo V, a także egzekucji na młodym komandorze Wrighcie, który to urósł w oczach aquariańskiego społeczeństwa do rangi męczennika. Spencer, w czasie obrony przekonywał, że Wright zginął na własne życzenie, co dałoby się bardzo łatwo udowodnić, gdyby nie zutylizowano jego droidów. Nie dano jednak temu wiary i bez wahania czy wątpliwości skazano go od razu na śmierć przez rozstrzelanie.
W przeddzień wykonania wyroku przyszedł do niego admirał de Austria, poinformować go, że jako straceniec, ma prawo do jednego przedśmiertnego życzenia.
- Odnajdź Evelyn. – poprosił. – Powiedz jej, że bardzo ją kocham i że nie ma dla mnie nic ważniejszego od niej w całym tym cholernym wszechświecie… Powiedz jej także, że zginąłem w bitwie na Corvo. Tak będzie lepiej. Dla niej, dla nich… To samolubne z mojej strony, ale tak musi być. A teraz zostaw mnie samego. I jeszcze jedno, admirale. – zawołał za nim zanim jeszcze zasunęły się drzwi jego celi. – Powiedz jej, że bardzo chciałbym, aby była to Caroline.

Po wzięciu w niewolę wielokrotnie jeszcze nad tym myślał, szukał wymówek, zaprzeczał oczywistemu, kłócił się, gdy inni mu to wykazywali. Teraz jednak już był tego pewien.  Okłamywał sam siebie, myśląc, że wsparcie nie dotarło, bo nie mogło. Teraz był zbyt pewien, by dalej okłamywać siebie i innych. Nikt się nie zjawił, bo nikogo nie obchodził los ani jego, ani kolonii.

Wyśledzenie Arsene nie sprawiło admirałowi trudności. Akurat dokował w jednej z kolonii Korporacyjnego Imperium Poseidona. Spotkał się z nią osobiście. Na początku chciał powiedzieć jej prawdę, ale przeklęty los sprawił, że musiał dostosować się do życzenia Spencera. Evelyn była w ciąży.
- Jestem admirał de Austria, z Piątej Flotylli HydraCorp. – przedstawił się po raz kolejny, w duchu przeklinając swoje szczęście. Dopiero po chwili zdecydował się wyjawić cel swojej wizyty. Westchnął ciężko, poczym zaczął. – Jestem przyjacielem komodora Spencera.
- Anthony? – rozpromieniła się. - Co z nim? Nie odezwał się od miesiąca. Wszystko u niego w porządku?
Ta radość w jej oczach, wyczekiwanie na twarzy. Admirał przełknął ślinę, wiedząc jak ciężko to przyjmie. Ujął jej dłoń, ale nie mógł spojrzeć jej w oczy.
- Nie żyje. – powiedział. Kolory natychmiast odpłynęły z jej twarzy. – Komodor zdecydował się wesprzeć garnizon na Corvo V, mimo przeważających sił nieprzyjaciela. Zginął śmiercią bohatera, raniony w czasie ataku na nasze pozycje. W swoich ostatnich słowach prosił, bym przekazał ci, jak bardzo cię kocha, i że nie ma niczego na świecie, co jest dla niego ważniejsze niż ty. Jego ostatnim życzeniem było, by dziecko nazywało się Caroline.
Evelyn opadła na krzesło, spazmatycznie zaciskając i rozprostowując dłonie, chcąc się rozpłakać, ale nie mogąc. Caroline… - powiedziała bezgłośnie poruszając ustami - a jej spojrzenie utraciło życie i blask. Admirał musiał jednak przyznać, że faktycznie, tak będzie dla niej lepiej. A Imperium z pewnością podchwyci to kłamstwo. W ten sposób im też będzie lepiej. 
- Jeżeli tylko jest coś, co mógłbym zrobić… - zaczął de Austria, ale mu przerwała.
- Chcę zostać sama. – powiedziała słabo. - Niech choć przez chwilę żyje iluzja, że przyjdzie, i powie, że był to zły sen…
Admirał uśmiechnął się tylko ponuro i zasalutował.
- Oczywiście, rozumiem. Lecz jeśli tylko będziecie czegoś potrzebować, wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć. – powiedział wychodząc.
- Dziękuję, admirale. – powiedziała słabo, wpatrując się ślepo w punkt nad jego plecami. – Za wszystko.
Admirał nie odpowiedział, wyszedł po prostu bez słowa, czując w sobie rosnącą złość mieszającą się z bezsilnością, choć nie potrafił znaleźć jej przyczyny dla żadnego z tych uczuć.

Tymczasem gdzieś indziej ktoś wydał rozkaz do strzału i ciało komodora osunęło się wzdłuż muru, z westchnięciem ulgi na ustach.



Adwersarz

Pokój nie należy do zachwycających swoim wystrojem, ale cóż, nie mogłem ryzykować spotkania w moim własnym gabinecie i mam nadzieję, że oni to zrozumieją. Starczyłoby, żeby jakaś sprzątaczka czy inne ścierwo wlazło, ot choćby przypadkiem i cały misternie ułożony plan poszedłby w pizdu. A nie mogę pozwolić sobie na jakąkolwiek wpadkę, nie teraz, gdy wszystkie narzędzia są przygotowane. Nie gdy mój własny mentor stoi po drugiej stronie barykady.
Grav przygryzł wargę.
Goście zaczęli się schodzić. Dobrze, dobrze. Wszyscy dotarli. Znaczy udało się przezwyciężyć przewidywane trudności na tym etapie. Teraz będzie z górki. Autorytet Kompanii wciąż wystarcza, by przeforsować największe gówno obecnych czasów. Ale już nie długo. Egzekutor działa szybko, a jednak precyzyjnie. Dlatego my musimy być jeszcze jeden krok przed nim. Musimy działać jeszcze szybciej i nie możemy pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Imperator zaczął wątpić w prawość naszych działań, co gorsza ma wystarczające powody, by tak sądzić. I jeszcze Otto. Skąd on się w ogóle wziął?
Zapalił papierosa, krzywiąc się. Twarz jednak natychmiast mu się wygładziła, gdy pierwsza dawka dymu załaskotała go w gardle. Odkaszlnął.
Nikt za bardzo nie wie jak i skąd, ale jakimś cudem zyskał ogromne zaufanie Jego Majestatu. Tak ogromne, że mimo, iż groził śmiercią Jego Imperatorskiej Mości, ten mianował go Egzekutorem. Mógłby się skupić na przemierzaniu przestrzeni w poszukiwaniu utajonych i urojonych wrogów Imperium kryjących się po rubieżach, ale nie, musiał mieć uraz do starej kadry wewnątrz. Skupił się przede wszystkim na Imperium. Na samym, rdzennym Imperium. Mniejsza, gdyby jego wysiłki były bezowocne. Ale jego skrajny lojalizm pozwala mu bez obrzydzenia wchodzić w najgłębsze i najbardziej parszywe dziury, co gorsza zawsze wyciąga najbardziej zaplute ścierwo jakie tylko może znaleźć. I ZAWSZE przez to ścierwo lecą głowy, ostatnio wiceszefa zarządu Kompanii.
Z uwagą obserwował wypuszczane przez siebie kłęby dymu. Gdy i to mu się znudziło, rozejrzał się po zebranych.
Są już wszyscy, czekają cierpliwie. Trzeba omówić resztę działań. Trzeba wszystko zaplanować. Upleść sieć, która obejmie całe Imperium, a w której środku trwać będzie Kompania, niczym pająk kontrolujący każdy w niej ruch.
Wystąpił na środek pokoju. Odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę.
- Panowie. W tej chwili, gdy rozmawiamy, nasz ulubiony Egzekutor właśnie eliminuje ostatnich wrogów Imperium. Omówmy zatem, co będzie dalej.

Wszędzie wokół szalała walka. Gdzie nie spojrzeć różnokolorowe, śmiercionośne promienie świetlne wystrzeliwały z krążących wokół siebie, niczym w swoistym tańcu, okrętów. Asperańskie siły rzuciły do walki swoich najlepszych pilotów. Ale wciąż nie byli oni Mark XV. Te udoskonalone droidy Mark X, posiadały tylko jedną słabość. Miały wspólny „mózg”. Imperator ogłosił brak litości wobec wrogów, Asperanie stracili prawo do łaski w Jego oczach. Wciąż jednak flotylle nie należały do Floty Królewskiej, tak jak i zrobotyzowane pułki do armii Imperium. Nie bezpośrednio. Okręty Asperan nosiły logo Sky’atty, wywiadu jej królewskiej mości. Mark XV należały do urzędu Egzekutorskiego.
W tej chwili Egzekutor Otto wykańczał ostatniego ze strażników na okręcie flagowym Sky’atty. Mostek był już jego, a to oznaczało, że ma całkowitą kontrolę nad okrętem.
- Wyłącz działa i silniki, dezaktywuj pola ochronne. – rozkazał droidowi jego personalnej eskorty. – Nadaj otwarty komunikat o przejęciu Monarchy na niekodowanym kanale.
- ROZKAZ. – potwierdził droid. Otto przeładował karabin. Sprawdził raz jeszcze stan tarcz ochronnych jego pancerza. – Wchodzę tam sam, więc czekajcie przy drzwiach. Otwórz śluzy do kwater.
- ZROZUMIANO.
Drzwi otwierały się przed nim z cichym sykiem. Z każdym krokiem wzbierała w nim furia. Okręt zatrząsł się lekko pod wpływem eksplozji, prawdopodobnie zestrzelony myśliwiec uderzył w kadłub. Nie obchodziło go to. Gestem ręki nakazał swojej eskorcie obstawić drzwi, poczym uniósłszy karabin przekroczył próg.
Pomieszczenie w którym się znalazł było jednym z większych na okręcie. Wzdłuż ścian stały rzędy łóżek, część drzwi oznaczona była różnymi tabliczkami. Skrzydło szpitalne – przeszło mu przez myśl. Kolejne dwa droidy obstawiły kolejne drzwi, podczas gdy ranni podnosili głowy, zaniepokojeni sytuacją. On szedł dalej, jego cel leżał dalej.
Kolejne drzwi jednak nie otworzyły się. Nad nimi tabliczka informowała o zwiększonym ryzyku infekcji. Andrew uśmiechnął się lekko. Znalazł.
- Wysadźcie je. – nakazał robotom.
Huk eksplozji rozdarł względną ciszę panującą w pomieszczeniu. Teraz śluza nie stawiała oporu. Za to ktoś za nią usiłował go powstrzymać. Agent Sky’atty, weteran, elita elit. Osobista gwardia, najpewniej. Jeden strzał i obca sylwetka upadła, krew splamiła ściany i podłogę. A Otto szedł dalej. Kwarantanna. Tu właśnie zaszył się jego ostatni przeciwnik. Latarka pod lufą rozświetlała półmrok przed nim, szukając ostatniej wrogiej sylwetki.
- Więc przyszedłeś i po mnie. – usłyszał nagle głos zza jednej z kotar. Głos, który tak dobrze znał, i który w ostatnim czasie zdążył aż tak znienawidzić.

* * *

Stare wysypisko ze złomowiskiem. To tutaj Egzekutor umówił się na spotkanie ze swoim informatorem. Sprawa miała dotyczyć Kompanii Cieni, tak więc najwyższa dyskrecja była wymagana. Otto czekał cierpliwie, patrząc na małą, zagraconą rzeczkę, na której brzegach piętrzyły się góry odpadów, z trudem płynącą od jednej kraty do drugiej. Patrzył jak małe roboty raz za razem nurkowały to w rzeczce do zaś w otaczających je górach, za każdym razem wyławiając coś cennego bądź wciąż użytecznego i składowały to na automatycznych platformach. Mark X-b był zdaje się stworzony ze złomu, przez fanatyków-modelarzy – przeszło mu przez myśl. Nie zmieniało to jednak faktu, że informator się spóźniał.
Na horyzoncie zamajaczyło kilka postaci, i po chwili Egzekutorowi zdało się, że usłyszał krzyk. Jego ręka pomknęła w dół, do pasa, chwytając odruchowo za pistolet.
- Przepraszam za spóźnienie. – powiedział ktoś za nim. Był to jego informator. Otto uciszył go gestem ręki.
- Czekaj. – syknął w momencie gdy krzyk się powtórzył. Ruszył biegiem w stronę, z której dochodził, w stronę sylwetek na horyzoncie.
Im bliżej był tym wszystko stawało się wyraźniejsze. Jakaś kobieta krzyczała, banda osiłków ją katowała. Jej głos wydawał mu się znajomy, był jednak dziwnie zniekształcony, jakby kobieta była zakneblowana. Gdy dotarł na miejsce zobaczył ich. Kobieta leżała twarzą do ziemi, teraz już cicha, z workiem na głowie, a czterech oprawców kopało ją teraz gdzie popadło. Po sekundzie zostało ich trzech. Głowa czwartego eksplodowała czerwienią kontakcie z pociskiem plazmowym.
- Zostawcie ją! – krzyknął Andrew. Lufa jego pistoletu wciąż była rozgrzana.
- Nikt cię tu nie prosił! – odkrzyknął jeden z bandytów, jego głos też wydał się Andrew podejrzanie znajomy. Otoczyli go. – Odejdź stąd, póki jeszcze masz nogi!
Otto ocenił umiejętności bojowe potencjalnych przeciwników. Roześmiał się poczym splunął.
- To wy odejdźcie stąd póki jeszcze możecie o czymkolwiek decydować!
- Sam się prosiłeś o wpierdol. – skomentował ktoś za nim.
Bijatyka ku zdumieniu Otto trwała dość długo i była męcząca. Jego przeciwnicy byli doskonale wyszkoleni. Mniej więcej na poziomie służb specjalnych. Ale on był lepszy. Na początku blokował i parował ich ciosy, oceniając zagrożenie i umiejętności każdego z nich. Wymęczył ich trochę. Potem przeszedł do ofensywy. Pierwszy cios wymierzony był w splot słoneczny najgroźniejszego z nich, skutecznie pozbawiając go woli walki. Następnie wysokie kopnięcie, które trafiło w aortę posłało go na ziemię. Z dwoma pozostałymi miał mniej problemów. Ich twarze pokrył strach.
- To jest Egzekutor! – krzyknął któryś z nich. Ta panika spowodowała, że ich ataki straciły koordynację. Otto sparował kolejny cios i roztrzaskał jednemu z przeciwników głowę kolbą. Do trzeciego po prostu strzelił. Nikt już nie stawiał oporu, toteż Egzekutor podszedł do leżącej kobiety. Zerwał jej worek z głowy.
Bujne, rude, splamione krwią włosy ujrzały ponownie światło dzienne. Odwrócił ją na plecy. Zobaczył jej twarz.
- Na’Li! – krzyknął przerażony. Jego ukochana leżała teraz na jego rękach, całe jej ciało nosiło ślady ciężkiej przemocy fizycznej. Wciąż wyraźne ślady po duszeniu, cięcia na całym ciele, siniaki. Była w opłakanym stanie.
Kobieta podniosła głowę, otworzyła zapuchnięte, sine powieki, kryjące równie przekrwione oczy. Jej szkliste spojrzenie zdawało się nie rozpoznawać patrzącej nań twarzy.
- Spokojnie, jestem przy tobie. – powiedział Andrew, przytulając ją z całych sił do siebie. Podniósł wzrok, by zobaczyć stojącego nad całą sceną informatora. – Na co się, kurwa, gapisz?! – krzyknął. – Wezwij pomoc, do ciężkiej cholery!
Prosił ją, błagał by nie odchodziła, by patrzyła na niego, by została z nim. Płakał.
Kobieta rozpoznała go. Uśmiechnęła się lekko.
- Andrew… - powiedziała bezgłośnie poruszając opuchniętymi, wyschniętymi wargami. Potem coś dodała, jednak Egzekutor tego nie zrozumiał. Albo to było po asperańsku i było wyrwane  z kontekstu, albo wyraz ten nie znaczył nic, był tylko bełkotem, ostatnią reakcją jej umierającego mózgu. Uśmiechnęła się lekko, zamykając oczy. Potem jej głowa opadła.
Po bardzo długiej chwili Andrew otrząsnął się. Położył ciało swojej ukochanej na kładce, chwycił upuszczony pistolet. Sprawdził stan amunicji w magazynku.
- Pogotowie jest w drodze. – poinformował go jego informator. Spojrzał na twarz rozmówcy. Pobladł. – Co… Co tu się stało?
- Powiedz mi, będziesz miał mi za złe, jeśli zabiję teraz kogoś na twoich oczach, w bardzo brutalny sposób?  - Andrew mówił cicho i powoli. Czuć było emanującą od niego nienawiść.
- Przywykłem, jak sądzę… - odparł wymijająco informator.
- Więc nic nie widziałeś. – rzucił Egzekutor, podchodząc do pierwszego z leżących.
Już po chwili padł strzał, leżący krzyknął. Potem kolejny strzał. Egzekutor zaczął zadawać pytania.

Nie jest dobrze. Agenci, którym zleciłem, by zajęli się sprawą tej asperańskiej dziwki, wciąż nie dali znaku życia. Niepokoiłbym się, gdyby to był ktokolwiek inny. Ale oni są moimi najlepszymi ludźmi. To jest - Kompania ma wielu więcej ludzi, oni są najlepsi, jakich mogę wykorzystać bez zwracania na siebie uwagi. Jako Egzekutor nie mogę sobie tak o wybierać agentów do zadania, Egzekutorzy i Kompania to dwa osobne, niezależne ciała. I byłoby bardzo niezręcznie tłumaczyć się z tego, gdyby ktoś mnie nakrył.
Grav czuł się dziwnie.
Wiem, że zadanie zostanie wykonane, to profesjonaliści. Ale powinni dać już jakiś znak.
Spróbował połączyć się z ich komunikatorami, ale nikt nie reagował. To dobijało go jeszcze bardziej.
To jest kluczowy moment. Ta suka musi zginąć, by nasz plan mógł iść dalej. A oni odpowiadają za to głowami.

Został już tylko jeden. Wyglądający na szefa całej operacji.
- Zadam ci kilka pytań, ścierwo. – powiedział Egzekutor podchodząc.
- Pieprz się. – stęknął tamten, wciąż zamroczony siłą kopnięcia.
- Zła odpowiedź. – padł strzał i dłoń leżącego została oderwana od reszty jego ręki. Ten krzyknął, automatycznie usiłując chwycić się za ranę drugą ręką. Padł kolejny strzał, i druga dłoń poszybowała w ślad za pierwszą, goniąc pocisk którym została uderzona.
- Jesteś szalony! – krzyknął patrząc na kikuty rąk.
- Im szybciej zaczniesz mówić, tym szybciej skończymy. – powiedział Andrew niedbale. – Jak będzie?
- Nic ci nie powiem! – krzyknął leżący. Potem krzyknął ponownie, gdy Otto odstrzelił mu ucho. – Pieprz się… - Strzał. Przez otwór w kostce widać było zakrwawioną kładkę.
- Znam jeszcze setki miejsc, w które mogę strzelić, a które nie spowodują twojego nagłego zejścia. – poinformował go Egzekutor. Z jego twarzy można było wyczytać, że mówi prawdę. – Więc twoje męczarnie mogą ciągnąć się godzinami, albo mogą zakończyć się od razu.
Widać było, że leżący cierpiał. Ale nie mówił nic. Otto strzelił raz jeszcze, a krwawa plama zaczęła rosnąć wzdłuż nogawki postrzelonego.
- Dobrze! – krzyknął, usiłując zdławić w sobie ból. – Co chcesz wiedzieć?!
- Na początek kto cię przysłał.
Na twarzy postrzelonego wykwitł uśmiech zmieszania.
- Nie wiem… - odpowiedział. Następnie jego ręce automatycznie pomknęły do odstrzelonej stopy. – Naprawdę nie wiem! – krzyknął rozpaczliwie. – Nosił maskę, mówił że dobrze zapłaci. Po ostatnich cięciach każde dofinansowanie jest korzystne!
- Dla kogo pracujesz?
Jadowity uśmiech wykwitł na twarzy przesłuchiwanego.
- Nie… powiem! – wystękał. – Domyśl… się!
- Twój wybór. – mruknął egzekutor. Po serii strzałów jego ofiarę stanowił już tylko zestaw mizernych kikutów.
- Jesteś pojebany! – krzyczał tamten, poprzez łzy bólu. – Popierdolony!
Andrew nie odpowiedział nic. Chwycił go pod resztki ramion i zrzucił z kładki w dół, prosto w stertę odpadów  oznaczonych symbolem skażenia zarówno biologicznego jak i radioaktywnego.
- Nic nie widziałeś. – przypomniał informatorowi, chowając pistolet za zakrwawiony płaszcz. Informator potwierdził skinieniem głowy, nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Po całym tym pokazie nie chciał mu podpaść. To co przed chwilą zobaczył przerastało wszystko, co do tej pory widział.

Więc wszyscy czterej agenci nie żyją. Ciekawe.
Grav przechadzał się po swoim apartamencie, czekając aż reszta zaproszonych przyjdzie. Czytał w porannej gazecie o krwawym znalezisku na złomie, ale nie spodziewał się, że będą to jego ludzie. Jeden z ziejącą dziurą w czole, trzech rozczłonowanych. Z tego jeden dodatkowo wtopiony w radioaktywną maź.
Przykre. Każdego szkoda. Byli nieostrożni, a to cięższe przewinienie w tym fachu. Imperium nie może wiedzieć, że oni mają cokolwiek wspólnego z Kompanią, inaczej wszystko będzie stracone. Z resztą, mówiłem im, żeby zapomnieli o tamtej rozmowie, bo ja sobie o niej nie przypomnę. Mam nadzieję, że pamiętają, czego mają nie pamiętać.
Przypomniał sobie nekrolog w gazecie, poprzedzający ostrą debatę na temat rosnącego rasizmu. Uśmiechnął się do siebie, humor od razu mu się poprawił.
Grunt, że ta asperańska suka nie żyje, nasz plan może iść dalej. Życia tych ludzi jednak nie poszły na marne. Kto wie, może poświęcę im słowo czy dwa na jakiejś konferencji… Teraz jednak nie to jest ważne. Teraz trzeba sprawić, by Otto zaczął znów usuwać przeszkody. Tym razem jednak na naszej drodze.

- To nie byli zwykli rasiści. – powiedział Andrew, przeglądając raport z sekcji zwłok. – Za dużo faktów się nie zgadza.
Po ostatnich wydarzeniach świat mu się załamał. Ponownie. Znów był sam, znów ta iskierka człowieczeństwa zgasła. Tym razem na dobre.
- Z całym szacunkiem. – Grav uniósł się lekko, rzucając szybkie spojrzenie na zdjęcie stojące na biurku Otto. Jesteśmy sentymentalni, co? – Ale gdybyś ich tak gruntownie nie przesłuchiwał…
- Jedno słowo Grav, a będziesz czyścił podłogi językiem. – przerwał mu Andrew.
- To nasi ludzie z pewnością by coś z nich wydobyli.
- Wydobyli by dokładnie tyle samo. – mruknął Otto. Cisnął teką z raportem o blat biurka. – To samo „pieprz się”.
Sam usiadł za biurkiem, oparł czoło o splecione dłonie, odetchnął ciężko. Trwał tak w tym pół-letargu długą chwilę.
Chociaż ten sentyment może działać na naszą korzyść. Gdyby tak podejść od frontu, zamiast wyważać i tak otwarte drzwi…
Grav odchrząknął, wyjął papierosa.
- Ale w jednym masz rację. – powiedział uważnie badając reakcję rozmówcy. A tej, jak na złość nie było. – To nie byli zwykli bandyci.
- Powiedz mi coś, czego sam nie byłem się w stanie dowiedzieć. – mruknął Andrew, nie podnosząc nawet głowy.
- Być może mam coś takiego. – Ezechiasz odwrócił się plecami, zapalając papierosa. Zaciągnął się. – Mogę na przykład wiedzieć, kto ich opłacił…
Nie pamiętał jak znalazł się na ścianie, stało się to w ułamku sekundy. Andrew przyciskał go przedramieniem, dodatkowo gniotąc mu gardło. W wolnym ręku trzymał nóż. Grav teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, jak niefortunnie zabrzmiała jego wypowiedź.
- Kto?
- Nie powinienem. – opierał się, chociaż był coraz bardziej zadowolony z siebie. – Wiesz, że Jego Wysokość Imperator…
- Nie musi wiedzieć. – przerwał mu Otto. – Jak z większością naszych spraw. Dowie się w stosownym momencie. To jak, będziesz mówić, czy mam wytłuc z ciebie te informacje?
- Skoro tak ładnie prosisz… - Ezechiasz zdobył się na ironię w głosie, jednak z ulgą odetchnął, gdy przestał być przyduszany do ściany.

* * *

Andrew uśmiechnął się lekko. W końcu.
- Nie inaczej, Vreith. – odpowiedział chłodno, jego ochrypły głos odbijał się echem wśród pustych, surowych ścian kwarantanny. – Mamy rachunki do wyrównania.
- Nie będziesz chyba walczył z chorym człowiekiem. – zauważył Vreith. Jego dudniący kaszel spotęgował efekt.
- Walczyć? – Otto roześmiał się bezgłośnie. – Nie, mój drogi, walka już się skończyła. Na wasze nieszczęście Imperium nie bierze jeńców.
- Cóż jest więc powodem tak palącej nienawiści? – zapytał przywódca Sky’atty, podnosząc się z łoża. Przyszło mu to z pewnym trudem, jednak Egzekutor nauczony był, by nie lekceważyć żadnego przeciwnika.
- Kilka czynników. – czerwona poświata HMD Andrew zdawała się pulsować nienawiścią w jego głosie. – Nie wchodząc w szczegóły to odmowa wydania terrorystów w ręce Imperium, udzielenie azylu rebeliantom, regularne łamanie embargo na towary z Novusa, oraz nielegalny handel z Noverianami. To od strony formalnej. A prywatnie… - zerwał z szyi złoty medalion i rzucił go przeciwnikowi. Vreith nieopatrznie złapał go w locie, zdradzając tym samym, że jego choroba, jeśli jakakolwiek, nie jest aż tak poważna.
Nie musiał patrzeć, co medalion zawierał. Wiedział doskonale. Ponury grymas zmącił jego wiecznie spokojną twarz.
- Słyszałem co się stało. – powiedział w końcu, nie widząc, a czując że lufa trzymanego przez Egzekutora karabinu jest wycelowana w jego głowę. - Tylko pogłoski, które błagałem dzień i noc, by okazały się nieprawdziwe.  Docierały do mnie wieści, że Imperium wzięło się za eliminację Sky’atty. Nie sądziłem, że jesteś to ty, nie chciałem, byś okazał się to ty. A teraz, cóż… - Otworzył medalion, i radosna twarz młodej, rudowłosej dziewczyny ujrzała światło dzienne. – Smutne, że obwiniasz o to nas.
- Zabiliście ją, nie zaprzeczaj oczywistemu. – powiedział Egzekutor spokojnie. Panował jeszcze nad swoimi emocjami. Poza tym chciał dowiedzieć się jak najwięcej, zanim rozbita głowa spadnie na ziemię. – I upozorowaliście atak rasistów, by odeprzeć wszystkie oskarżenia. A zrobiliście to dlatego, że odchodząc ze Sky’atty mogła wynieść za dużo ważnych i krytycznych dla was informacji.
 - Byłoby to prawdopodobne. – zgodził się Vreith ostrożnie. – Jednakże, nie zrobiłbym tego ja. Nie mógłbym nawet zlecić tego komuś. A skoro nie ja, nikt ze Sky’atty by tego nie zrobił.
 Poczuł chłodną stal na skroni. Byłby to podstawowy błąd, jednak obaj zdawali sobie sprawę, że Andrew szybciej pociągnie za spust, niż on zrobi cokolwiek innego.
- Daj mi jeden dobry powód. – wycedził Egzekutor. – Choć jeden dobry powód, dla którego nie mógłbyś zlecić jej zabójstwa. Dla którego miałbym nie strącać twojej głowy z karku, jak strąciłem już wiele innych.
- Na’Li mówiła ci pewnie, że jej ojciec jest jednym z przywódców Sky’atty. – powiedział Vreith powoli. Andrew milczał. Nie zaprzeczył, co już było ważne. – No tak, stąd taki a nie inny kierunek działań. Jednak nigdy nie wspomniała kto. Bo to był jej ostatni rozkaz. I prośba. Ta wiedza, w niewłaściwych rękach mogłaby być niebezpieczna. Nie tylko dla nas.
- Do rzeczy. – warknął Otto, zrzucając blokadę z karabinu. Palec wskazujący, położony na spuście, zaczął go niemiłosiernie świerzbić, gdy wszystkie kontrolki zapłonęły.
- Ja jestem jej ojcem. – powiedział Vreith spokojnie, choć czuć było nerwową nutę.
Spojrzał na twarz Egzekutora. Nawet jeśli to wyznanie go zaszokowało, nie dawał tego po sobie poznać.
- Dlaczego miałbym ci wierzyć? – zapytał tylko.
- Kochałem ją jak tylko ojciec może kochać córkę. I ktoś ją zabił. Jakkolwiek nieprawdopodobnie dla ciebie to brzmi, ja tego nie zrobiłem. Nie zrobiłbym tego. Nigdy.
Mózg Egzekutora zaczął przetwarzać zebrane informacje. Informacje, które, zdawać by się mogło, powinny zburzyć cały ciąg przyczynowo-skutkowy który zalągł się w głowie Otto. Cały ten logiczny łańcuch powinien się rozlecieć. A jednak wpasowały się magicznie we wszystkie brakujące ogniwa, łącząc cały łańcuch jeszcze mocniej i uwidaczniając niektóre absurdy, których z braku dostatecznej wiedzy nie dostrzegał. Teraz łańcuch ten był kompletny.
Vreith kontynuował.
- Rozumiem twój ból i emocje które tobą władają. Tak jak i tobie, podejrzewam, odebrano mi wszystko na czym mi zależało. Wszystko co sprawiało, że z nadzieją i radością witałem kolejne dni. – ukląkł, splótłszy ręce na karku. – Uczyń co uważasz, a każda decyzja jaką podejmiesz będzie słuszna. Ja nie będę stawiał oporu.
Zamknął oczy, czekając na strzał, który zakończyłby jego cierpienia. Ten nie nadchodził. Otworzył je powoli, by zobaczyć, że karabin spoczął na ramieniu mężczyzny.
- Wstań, przyjacielu. – powiedział Otto. - Teraz już wiem wszystko.
Opowiedział mu o wszystkim co się stało, a na twarzy Vreitha ulga i wściekłość walczyły o miejsce. W końcu jednak obie znikły pod maską chłodnej obojętności.
- I co zamierzasz? – zapytał ponuro. – Sprawa wygląda na zakończoną. Pozamiatane, jak to mówicie.
- O nie, to dopiero początek. – zaoponował Egzekutor. – I lepiej dla nich, by nie doświadczyli końca.
Odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu. Zatrzymało go ciche chrząknięcie z oddali.
- Andrew, nie zapomniałeś czegoś? – Vreith rzucił mu medalion, oraz coś co wyglądało na absurdalnych rozmiarów zegarek. Otto wiedział co to jest. – Może ci się przydać, skoro masz aż tak potężnych przeciwników. Mną się nie przejmuj, poradzę sobie. Powodzenia… Bracie.
Ostatnie wyrazy wypowiedział do oddalających się pleców Egzekutora. Zimny śmiech odbijający się echem wypełnił pomieszczenie.

Coś poszło nie tak. Agenci odpowiadający za ochronę konwoju nie odpowiadają. Tylko na którym etapie? Agenci zestrzelili przecież Cierń, osobisty okręt Egzekutora, a on przecież wykończył siatkę Sky’atty na terenie Imperium. Czyżby był ktoś jeszcze?
Grav chodził nerwowo po swoim gabinecie, wypalając jednego papierosa za drugim. Agenci konwojujący Głównego Dowódcę Kompanii nie odpowiadają, jego komunikator milczy… Egzekutor stanął przy oknie, szukając powodu, dla którego tak się dzieje.
Nie, kurwa, nie może być nikogo więcej. Sven jest pod obserwacją, jego suka jest w pracy… Johann Ares jest na Terra Mina, Lloyd jest w kancelarii… Więc kto, do ciężkiej cholery? Przecież wszystko miało teraz iść jak z płatka. Dlaczego wszystko musiało się spier…
Z zamyślenia wyrwało go ciche buczenie jego telefonu, wibrującego na stole. Szybkim ruchem zgarnął go z blatu. Spojrzał na wyświetlacz. Porucznik Fergusson, wysłany by zbadać sprawę konwoju.
- Mów. – nakazał.
- Oddział Alfa znalazł cztery ciała. – zameldował mężczyzna. – Egzekucja, po jednym strzale w tył głowy. Z obserwacji miejsca wynika, że zabójcy zależało, by wiedzieli czemu umierają i kto ich zabija.
- Pociski?
- Żadnych nie znaleziono. Po egzekucji zabójca usunął je z ciał.
- Jakieś inne ślady? – w głosie Egzekutora słychać było rosnącą frustrację.
- Nie, sir. Żadnych śladów, za wyjątkiem tych należących do ofiar. Żadnych odcisków palców, butów, niedopałków papierosa, niczego.
Grav rozłączył się. Z furią cisnął telefonem o ścianę.
Co do chuja? Ja śnię, czy co?
Na wszelki wypadek uszczypnął się w ramię.
Nie, to nie może być Sky’atta, sieć jest zbyt gęsto upleciona, by ktokolwiek z zewnątrz się przecisnął. Poza tym Sky’atta nie ma uprawnień do działania na rdzennych terenach Imperium. Specter? Nie, Aquarianie nie odważyli by się. To by było jawne wypowiedzenie wojny. Może Novus? Nie, Patriarcha Novusa nie działa w ten sposób. Wcześniej z pewnością ogłosiłby jakąś Krucjatę, czy coś. Poza tym nie mają nawet takich wpływów, by mogli tutaj cokolwiek zorganizować. Wiedziałbym o tym z góry. Gdyby kogokolwiek przysłali, wiedziałbym o tym pierwszy, zanim nawet on by wiedział. Kurwa, więc kto?
Cała ta otoczka i postępowanie zabójcy podsuwało mu tylko jedną osobę na myśl.
Nonsens, Otto nie żyje. Osobiście widziałem jak jego okręt pożerały eksplozje podłożonych tam bomb plazmowych. Wszystko co było na pokładzie, a więc on także, wyparowało. Musiało wyparować. Więc przecież nie zmartwychwstał, do ciężkiej kurwy nędzy. Nie mógł.
Był tak zajęty swoimi rozmyśleniami, że nie zauważył jak drzwi do jego gabinetu otworzyły się lekko, a potem zamknęły się na klucz. Później okno się otwarło, a potem silne uderzenie w brzuch posłało go na ziemię.
Postać Egzekutora Otto zmaterializowała się z nikąd.
- Witaj Grav, zdradzieckie ścierwo. – powiedział Andrew. Przycisnął Ezechiasza butem do podłogi. – Zadałeś sobie sporo trudu, bym nie wrócił żywy. Gdybyś tylko przyjął podstawowe założenie, że twój przeciwnik jest choć w połowie tak przebiegły jak ty.
Podniósł zaskoczonego przeciwnika za kołnierz i cisnął nim o ścianę. Zaraz później był przy nim, energetyczne ostrze sztyletu oświetlało twarz Grava.
- Już wtedy coś mi mówiło, by ci nie ufać. By samemu zbadać wszystkie tropy. – kontynuował. – Byłeś szybki. Wziąłeś mnie z zaskoczenia i zaufałem ci. Za to należą ci się brawa. Wiedz jednak, że twoje szczęście się tu kończy. Widzisz, za zdradę Imperium przewiduje tylko jedną karę.
- Chcesz mnie zabić Otto? – Grav splunął mu w twarz, po chwili już wypluł wybite zęby. – Wiesz w jakiej sytuacji cię to stawi.
- Nie ja. Nie zamierzam robić z ciebie męczennika. Ale od tej pory uważnie patrz za siebie i licz dni jakie ci zostały. W każdej chwili Trybunał może otrzymać pewne raporty, które na twoje nieszczęście weszły w moje posiadanie. A to nie wróży ci dobrze, wiesz o tym. Módl się tylko do jakichkolwiek bogów tam masz, by nie dotarły tam w urodziny Jego Wysokości, bo to mu skutecznie zepsuje humor.
Pchnął go na ziemię, wyciągając pistolet.
- A jak już Trybunał wlepi ci karę śmierci, to życzę ci, by była jak najszybsza. Nie chcę, by ludzie musieli za długo na ciebie patrzeć. – Grav odwrócił się na plecy, Andrew odbezpieczył broń. – Do zobaczenia wkrótce.
Padły dwa strzały. Krzyk. Jeden pocisk przebił Ezechiaszowi pierś, drugi kolano. Oba strzały nie były śmiertelne, co najwyżej bolesne i przykre. Jeśli odpowiednio szybko się nimi zająć. A Otto sprawił, że Grav pocierpi wystarczająco długo. Zrzucił na niego jeszcze szafę z dokumentami, by mieć pewność, że został unieruchomiony i że poleży sobie w niewygodnej pozycji jeszcze dłużej.
Aktywował urządzenie maskujące i wyszedł przez półotwarte okno.
- Pożałujesz tego! – krzyknął za nim Grav, szamocząc się bezskutecznie w rosnącej wokół kałuży krwi. - Skończysz jak twoja asperańska dziwka!
Przysięgam, że tego pożałujesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz