Spis treści:
Egzekutor
1) Egzekutor
2) W służbie Imperium
3) Marionetkarz
4) Trident
5) Bohater
6) Asylum
7) Upiory
8) Komodor
9) Adwersarz
2) W służbie Imperium
3) Marionetkarz
4) Trident
5) Bohater
6) Asylum
7) Upiory
8) Komodor
9) Adwersarz
Egzekutor
Niczym sępy flota pościgowa
Imperium rzuciła się na dryfującą w przestrzeni fregatę Wolnej Federacji
Handlowej. Wymiana ognia była krótka, w mgnieniu oka systemy okrętu zostały
unieruchomione. Wówczas wróg poderwał myśliwce, w desperackim akcie samoobrony.
Jednak najemnicy w eskorcie handlowej nie mogli mierzyć się z bezzałogowymi
maszynami Mark X, produkowanymi z myślą o walkach w kosmosie. Przez chwilę
światła migały jak na dyskotece, by zaraz potem na otwartym kanale kapitan
fregaty ogłosił kapitulację. Krążowniki Imperium ustawiły się w nienagannym
szyku trzech rzędów, biorąc fregatę na hol.
Na okręcie flagowym ogniomistrz,
będący zastępcą kapitana, nadał do unieruchomionej fregaty.
- Tu IIS „Independance”, okręt flagowy
Siódmej Floty Pościgowej Imperialnej Marynarki Wojennej. – powiedział do
mikrofonu, swoim zwyczajem krzyżując ręce na piersi. – Wysyłamy na wasz pokład
brygadę desantową w celu przeszukania okrętu pod kątem przemytu oraz transportu
osób poszukiwanych z rozkazu Jego Wysokości.
- Piękna akcja. – powiedział
nawigator, gdy system zakomunikował poprawne położenie okrętów. – Panowie,
dzisiejszy na mój koszt.
Na mostku rozległy się okrzyki
zadowolenia i wiwaty. Kapitan jednak pozostał sceptyczny.
- Zobaczymy co powie Egzekutor.
Tą ogólną atmosferę
radości przerwał komunikat na interkomie.
- O wilku mowa, kapitanie.– rozległ
się w głośnikach głos pierwszego oficera.
Po chwili drzwi na mostek otworzyły
się. Przez nie wszedł smukły czterdziesto paro letni mężczyzna, z lekko
falowanymi ciemnoblond włosami, sięgającymi nieco dalej niż do ramion. Z prawej
strony miał je starannie zaczesane za ucho, z lewej swobodnie opadające. Sam
już jego wygląd straszył. Nienagannie wyprasowany czarny mundur ze złoceniami,
biała koszula z szerokim kołnierzem, czarny krawat, czarne spodnie, błyszczące
buty z czarnej skóry z wysoką cholewą i mechaniczna proteza ręki, przykryta
jeździecką rękawicą. Prawe oko przykrywał jego HMD - urządzenie komunikacyjne,
z czerwonym szkłem, służącym za ekran. Lewe przysłaniał czarną przepaską. Lewa
część twarzy pokryta była prawie w całości szkaradną blizną po dotkliwym
oparzeniu. Naramienniki jego munduru, najprawdopodobniej z sentymentu wciąż
miały buliony, niczym zdjęte z munduru epoki wiktoriańskiej.
- Status. – powiedział ochrypłym,
donośnym, zimnym głosem.
- Przejęliśmy fregatę Wolnej
Federacji. – zameldował kapitan, salutując. – Wysłaliśmy…
Egzekutor przerwał mu gestem dłoni.
- Rozkaz był jasny. – powiedział,
mierząc kapitana wzrokiem. – Unicestwić buntownicze ścierwo. Kupcy znali
ryzyko, biorąc go na pokład.
- Ale Otto… - mechaniczna ręka
natychmiast zacisnęła się na gardle kapitana, unosząc go w powietrze.
- Egzekutorze – poprawił go przez
zęby, cedząc wyrazy. – Otto. - odrzucił go na bok, poczym nacisnął przycisk
przy słuchawce. – Do wszystkich jednostek, mówi Egzekutor Andrew Joseph Otto.
Macie piętnaście sekund by rozpocząć ostrzał. Od teraz. Bez odbioru.
- Kompania nie powinna mieszać się
w sprawy marynarki. – zauważył kapitan chłodno.
- Chciałbyś porozmawiać o tym z
Pierwszym Sekretarzem? – zapytał Andrew, nie patrząc nawet na niego. – Albo z
Ministrem Wojny? A może z Jego Wysokością Imperatorem we własnej osobie? Nawet
o tym nie myśl. – dodał wciąż tym samym monotonicznym głosem. Kapitan w rzeczy
samej, z początku wyciągnął pistolet, jednak zaraz go schował, uprzytomniwszy
sobie co chciał zrobić.
Flota imperium rozpoczęła ostrzał,
toteż od razu na otwartym kanale dał się słyszeć głos kapitana fregaty.
- Żądam wyjaśnień! – krzyczał. – Jakim
prawem?! Poddaliśmy się przecież!
- Mówi Egzekutor Andrew Otto. –
powiedział Andrew. – Z rozkazu Jego Wysokości mamy uprawnienie unicestwienia
każdego wroga Imperium. Na waszym pokładzie znajduje się porucznik Yurich
Crestor, buntownik, wróg Imperium.
- Wasze zachowanie jest jawnym
łamaniem Konwencji Kreetyckiej z roku…
- Mamy gdzieś wasze konwencje. –
przerwał mu Egzekutor, gładząc się po swojej koziej bródce. – Pomagając wrogom
Imperium sami staliście się wrogami Imperium. Jesteście więc wrogami Imperium
na ziemiach Imperium i przemycacie wyjętego spod prawa imperialnego bandytę.
Wasze konwencje są w tym momencie po naszej stronie. Módlcie się teraz do
jakichkolwiek bogów tam macie, gdyż niewiele czasu wam zostało. Kontynuować
ostrzał!
Fregata nie mogła długo stawiać
oporu dwunastu krążownikom. Po krótkiej chwili, wypełnionej rozpaczliwymi
próbami uruchomienia napędu nadprzestrzennego, fregata eksplodowała, dając falę
różnokolorowych płomieni. Dopiero wtedy Egzekutor opuścił mostek.
- Niech to będzie nauczką dla
wszystkich, którzy śmieją sprzeciwić się woli Imperatora. - powiedział
wychodząc.
- Nie cierpię tego gościa. –
mruknął kapitan.
- I vice versa, kapitanie. – dał
się jeszcze słyszeć jego głos na interkomie.
Dziesięć
lat później. Mówiono, że po szkole
wojskowej hrabiego Wilhelma van Graafa, masz otwartą drogę do wszystkich
dostępnych jednostek, a i przyjmą cię tam z pocałowaniem ręki. Teraz Adrienowi
de Rest, absolwentowi tejże akademii ciężko było powiedzieć, że to nie prawda. Gdy
złożył podanie do legendarnej Kompanii Cieni, dostał pozytywną odpowiedź zaraz
następnego dnia.
Hrabia van Graaf wychowywał się na
ulicach, w dolnych częściach miasta, mając za nauczycieli mutantów, wilki,
banitów i łowców niewolników. Wielokrotnie dał się złapać, zawsze zdołał uciec
i zawsze wyciągał wnioski. To pozwoliło mu przetrwać. Teraz więc postanowił
przekazać swoje doświadczenia innym, czym zasłużył się Imperium. Do domu van
Graafów sprowadził go protoplasta rodu, gdy „przyszły hrabia” ocalił mu życie.
Za zasługi stary Robert włączył go do rodziny, a za przykładną służbę imperator
nadał rodowi tytuł szlachecki. Wilhelm van Graaf był sierotą, toteż postanowił
pomagać takim jak on. Porzuconym przez los. Był człowiekiem wymagającym i
surowym, jednak ciepłym i wyrozumiałym.
Adrien stracił oboje rodziców w
wojnie z układami Unii Tysiąca Słońc, kiedy to kałamarnico-podobni Versackowie
najechali ich rodzinną planetę, nie zostawiając prawie nikogo przy życiu. Traf
chciał, że krótko potem przelatywała tamtędy flota Imperium, która wyparła
Versacków z układu i przejęła znaczną część unii. Kapitan jednego z okrętów,
Albus Krieg, zaopiekował się wygłodniałym, schorowanym i umierającym chłopcem.
Dbał o niego jak o syna, którego nigdy nie miał. Adrien gdy tylko wyzdrowiał
chciał pomóc swojemu dobroczyńcy. Przez osiem lat podróżował wraz z kapitanem,
ucząc się obsługi poszczególnych systemów. W wieku czternastu lat obsługiwał
już działo pokładowe. Gdy Adrien osiągnął wiek szesnastu lat, kapitan został
zabity z rąk piratów. Młodzieniec trafił więc do stolicy Imperium, nie wiedząc
co dalej począć. Tułał się tak przez rok. Dokładnie w swoje siedemnaste
urodziny natknął się na hrabiego Wilhelma van Graafa. Adrien chciał go skroić,
gdyż hrabia wyglądał na bogatego człowieka. Hrabia jednak spuścił mu solidny
łomot, a gdy napastnik ledwo dychał Wilhelm zaproponował mu zapisanie się do
niego do akademii. A że nadchodziła zima, dach nad głową wydał się chłopcu nad
wyraz kuszący.
Przez kolejnych dziesięć lat
chłopiec uczył się walczyć i przetrwać. Uczył się jak być żołnierzem, co znaczy
być patriotą. Zaczął rozumieć, że pełni jakąś rolę w społeczeństwie. Jego
przeżycia sprawiły, że był w pewnym stopniu bezwzględny. Chciał wykonać
zadanie, bez względu na straty, tak długo, jak długo stwierdzał korzyść takiego
zagrania. Jednak wciąż wstrząsał nim dreszcz na wspomnienie o Egzekutorze,
który przyszedł na inspekcję akademii. Tak, Egzekutor Otto był najbardziej
przerażającą postacią z jaką młodzieniec się zetknął. Raz, przy porannej
zbiórce, po nocy ciężkich ćwiczeń w terenie, chłopak lekko wychylił się z
szeregu. Od razu otrzymał silne uderzenie w przeponę z mechanicznego ramienia
Egzekutora.
- Gdy mówię baczność, wy stoicie na
baczność. – syknął, mierząc rekruta zimnym, bezlitosnym spojrzeniem, spod
czerwonego ekranu HMD. – Bez względu na to, czy was coś boli, szczypie,
ciągnie. Nikogo to nie interesuje. Potem rośniecie tacy, pozbawieni wszelakich
zasad i przez wasze niedociągnięcia ktoś inny trafia do ziemi. Następny, który
wyłamie się z szeregu, z miejsca dostaje kulkę między oczy, jasne?
Po trzech dniach Egzekutor odszedł
równie nagle jak się pojawił, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Parę ładnych lat
temu Andrew wrócił z kolejnej misji i od tej pory słuch po nim zaginął. Tak
jakby zapadł się pod ziemię, jakby wyparował.
Oficerem nadzorującym pracę nowego
kadeta, do momentu zaprzysiężenia miał być sam admirał Connor Mustard. Sławę
zdobył w czasie jednej z walk z Aquarianami, odłamem rasy ludzkiej,
zamieszkującym wodne światy, którym uwidziało się zaatakować rubieże Imperium.
Admirał, wtedy jeszcze o randze porucznika, założył się ze swoim przełożonym,
że odwróci bieg walki, robiąc coś nieprzewidywalnego. Był wówczas w dywizji
dywersyjnej. Zapytany co ma na myśli, uderzył się w pierś i dumnie odpowiedział
„Nie na darmo nazywam się Mustard.” Faktycznie, gdy Aquarianie podesłali duży
transporter, który miał zastąpić wyczerpane jednostki nowymi, Mustard zadusił
ich w środku antycznym już gazem musztardowym. Gdy drzwi transportera otwarły się,
ze środka wysypały się ciała ledwo żywych Aquarian, w najmniejszym stopniu nie
zdolnym do walki, z tak poważnymi oparzeniami, że umierali jeden po drugim,
zwijając się z bólu. Atakujący byli tak przejęci losem swoich konających braci,
że poddali się od razu. W aquariańskich kronikach admirał otrzymał nawet
przydomek „quarra’qvert”, co znaczy „jeździec musztardy”, nazywają go także „piątym jeźdźcem”. Oba
przezwiska są jawnym nawiązaniem do ziemskiej legendy o Jeźdźcach Apokalipsy. W
kronikach jest nawet wpis na Ursa Major
stanęliśmy oko w oko ze wszystkimi jeźdźcami Apokalipsy, zwiastunami zniszczenia:
Wojną, Głodem, Zarazą i Śmiercią, oraz najstraszniejszym z nich, Musztardą. Admirałowi
tak się to spodobało, że kazał sobie nawet ten fragment wygrawerować runami w
zlocie, oprawić w marmur i w ten sposób powstałą tablicę powiesić na ścianie
nad biurkiem w swoim gabinecie. Od tego momentu zbierał też wszystkiego rodzaju
ryciny, obrazy, ilustracje na swój temat, a które przywozili aquariańscy kupcy.
Dowcipnisie z Kompanii jednak gdzie tylko się dało poprawiali M w jego nazwisku
na B. Adrien nie wiedział o co z tym chodzi, dopóki nie przeczytał tego tworu
na głos. Podobno nieoficjalnie, pod koniec roku rozliczali się z tego kto, ile
razy i gdzie wyciął taki numer, przyznając odpowiednio punkty w stosunku do
stopnia ryzyka. Jest z tym nawet związana pewna przykra i makabryczna sprawa, z
okresu kiedy Andrew dopiero zaczynał karierę Egzekutora.
Nawet teraz Adrien wchodził nieco
onieśmielony do gabinetu Mustarda.
- A, młody de Rest. – powitał go
admirał swoim charakterystycznym, skrzekliwym głosem. – Nie co dzień widzi się
tak obiecujących rekrutów. Jak zapewne wiesz, będziesz moim protegowanym, do
momentu złożenia przysięgi. Masz przed sobą obiecującą karierę, tylko nie
spieprz jej.
- Jeśli mogę zapytać – zaczął
Adrien, patrząc na duży fresk na suficie. Przedstawiał on pięciu jeźdźców:
jednego jadącego na widmowym koniu, szkieleta z płomiennym mieczem, zaraz obok
niego jechał drugi, na płomiennym ogierze, wznosząc topór. Ci dwaj jechali po
prawej stonie kawalerzysty w czarnym mundurze, wyciągającego przed siebie
końską czaszkę na kiju, od której rozchodził się żółty dym. Po jego lewej
stronie jechali wychudzony, kościsty lansjer na równie kościstej szkapie oraz
gnijący barbarzyńca na ziejącym na zielono wilku. Czarny kawalerzysta był z
nich wszystkich najbardziej wysunięty. W prawym rogu dzieła, gotyckimi literami
zapisane było „Piąty jeździec Mustard prowadzi szarżę.” – Jak wpuściliście gaz
do tego transportera?
- A to nie jest żadna tajemnica. –
odpowiedział z serdecznym uśmiechem. – Złożyły się na to dwa czynniki. Po
pierwsze od razu zaintrygowały mnie rozmiary ich pojazdów. Po drugie miałem w
okolicy rozbity transport tego cholerstwa. Trzy cysterny będąc ścisłym. Pomysł
narodził się sam, gdy akurat jedliśmy śniadanie, kiełbaski z chlebem. Kapitan
Throgg powiedział wówczas ”No, Musty, już teraz jest ciężko prowadzić tę walkę.
Ludzie są coraz bardziej wymęczeni, a i Aquarianie ściągają posiłki. A my
cholera jasna jesteśmy odcięci od wsparcia.” Jakby to było wczoraj pamiętam,
jak wgryzł się wtedy w swój kawałek kiełbasy, jak go potem z troską oglądał.
„Oj tak, jak dojadą posiłki to trzeba będzie cudu, by wygrać tę walkę.
Musztardy?” – zapytał mnie jeszcze, a moja spaczona łepetyna od razu podsunęła
mi idealny pomysł. Musztarda, tak, to było słowo klucz. „A co jeśli…”
zapytałem. Gaz miałem, wyrzutnie miałem, pompy miałem, przewody miałem.
Potrzebowałem jedynie dwóch rzeczy. Mecha, który obsłuży wyrzutnię i wystrzeli
na dach transportera końcówkę przewodu i człowieka, który zostanie wystrzelony
wraz z pompą. Ponieważ na to ostatnie nikt nie chciał się zgodzić, kapitan
łaskawie wystrzelił mnie. A potem ja wywierciłem w ich włazie po cichu otwór,
wepchnąłem tam przewód, i potrąciłem zawór. Ciśnienie na pompie od razu
skoczyło, szybko i mnie zaczęło parzyć powietrze, to se wyłączyłem wentylację w
pancerzu i przeszedłem na rezerwy tlenu. A gdy Aquarianie wydostali się z tej
dymiącej mogiły, byli w tak opłakanym stanie, że nawet mnie się ich żal
zrobiło.
- Czy ON też by tak zrobił? –
zapytał Adrien. Uśmiech zszedł z twarzy Connora. Wstał i zaczął przechadzać się
po pokoju, masując nerwowo skronie. Nie musiał być geniuszem, by wiedzieć o
kogo chodzi.
- Nie. – odparł po chwili. – Znam…
Znałem Egzekutora zbyt dobrze, by wiedzieć, że dla niego wykonanie rozkazu
liczy się ponad wszystko inne. Człowiek tak zwanej starej kadry. „Rozkaz
otrzymany świętym jest, sprzeciwić się rozkazowi jest jak podważyć prawa utrzymujące
twoją egzystencję”, jak mawiał wpis w kodeksie Gwardii Honorowej. Mam jednak
wrażenie, że na taką postawę wpłynęły szczegóły z jego służby przed Kompanią. W
jego aktach podejrzanie mało jest na ten temat… Ale – powiedział, otrząsając
się. – Za bardzo odbiegam od tematu. W każdym razie… Otrzymaliśmy rozkaz
utrzymania pozycji i odepchnięcia wroga. Zrobiłem to, wiedząc, że ich morale
znacząco osłabnie. W duchu miałem nadzieję, że postąpią tak, jak postąpili.
Egzekutor, podejrzewam, zrobiłby inaczej. On raczej rzuciłby wszystko na front,
zostawiając co nieco w odwodzie. A gdy główna masa wroga by się wylała, dopiero
zdetonowałby te cysterny. Rozpatrując to oczywiście na podstawie wiedzy, którą
ja na tamten moment miałem. Ale gdyby tak postąpił, straty byłyby ogromne,
zarówno po naszej stronie, jak i u Aquarian. Nie oszukujmy się, Aquarianie
zostaliby tam w kanionie wybici do nogi. Ale pomyśl za jaką cenę! Żeby oddać mu
sprawiedliwość dodam, że równie chętnie, jeśli nie chętniej, zamiast z bezpiecznego
miejsca w dali, Andrew odpaliłby te cysterny walcząc w pierwszej linii, na
czele pierwszego szeregu. Historia jego służby, od pierwszego przydziału, pełna
jest heroicznych czynów. Gdyby więcej rekrutów, normalnych, oczywiście, miało
takie poczucie obowiązku co on, mielibyśmy idealnie zorganizowane
społeczeństwo.
Porozmawiali sobie jeszcze, o
szczegółach pracy Cieni, o „dawnych czasach” i o nadchodzącej ceremonii. A gdy
skończyli i Adrien otworzył drzwi, by wyjść, ze zdziwieniem obejrzał mosiężną
tabliczkę na drzwiach. Mógłby przysiąc, że gdy wchodził, na tabliczce napisane
było „Admirał C. Mustard”, teraz jednak napis głosił „Admirał C. Bustard.”
Admirał dostrzegł jego konsternację. Podszedł do biurka, nacisnął przycisk przy
mikrofonie i ze spokojem powiedział.
- Emily, skarbie, mogłabyś przysłać
O’Conella na chwilę? Mam informacje na temat jego stażu i domyślam się, że
chciałby znać swoją przyszłość. Dziękuję.
- Odechce mu się durnych żartów –
powiedział z pewną zajadłością. – gdy dostanie dziesięcioletni przydział na
lodowym Hypaksie. Albo na pustyniach Venorrus. A dopilnuję, by trafił albo tu,
albo tam. A! – zawołał, gdy żądany młodzieniec stanął w drzwiach. – Choć tutaj,
mamy kilka spraw do omówienia…
W czasie ceremonii zaprzysiężenia
Adrien mimowolnie zauważył, że jeden z Egzekutorów jest nim szczególnie
zainteresowany. W ogóle nie spuszczał go z oczu, potem dyskretnie zaczepił
Mustarda i żywo o czymś debatowali półszeptem. A gdy nowo zaprzysiężony Cień
wrócił do przydzielonej mu kwatery, znalazł na podłodze krótki, acz treściwy
liścik:
Dwudziesta, w moim biurze.
Grav
Egzekutor Ezechiasz Grav znany był
przede wszystkim ze swojego wyrachowania. Poza tym za wszelką cenę chciał
wysadzić Otto z interesu. Mimo iż dysponowali takim samym szeregiem uprawnień i
działali w tej samej branży - a może nawet właśnie dlatego – Grav w stosunku do
Andrew był zazdrosny niczym piękna kobieta o inną. A zazdrościł mu dosłownie
wszystkiego. Od wyrobionego respektu i budzonego przerażenia po nienaganną
historię służby. I to było widać.
- Jak punktualnie. – rzucił
niedbale, gdy drzwi do jego gabinetu otwarły się. – Ale niczego innego nie
spodziewałbym się po absolwencie van Graafa. – zamilkł na chwilę i stanął na
tle okna, przez które rozciągał się znakomity widok na zachodzące nad
imperatorskim pałacem słońce. – Ale przejdźmy do rzeczy. Być może będę miał dla
ciebie zadanie, zanim cię przerzucą gdzieś do układu Decadence, czy innego
kosmicznego zadupia. To jest, jeśli masz jaja, by się tego podjąć.
Tak, Grav zawsze umiał zagrać na
ambicji i emocjach rozmówcy. Mimo to nie miał wcale porównywalnych nawet
osiągnięć co zawsze zimny, bezwzględny i opanowany Andrew.
- Sprawa jest prosta – kontynuował
po tej krótkiej przerwie. Teraz dopiero stanął twarzą w twarz z rozmówcą. –
komicznie prosta, rzekłbym, jednak ma kluczowe znaczenie dla Imperium. Na pewno
interesował cię powód tak nagłego zniknięcia Egzekutora Otto. Musiałeś się nad
tym zastanawiać. Jakkolwiek byś go nie cierpiał, musiałeś chcieć dowiedzieć się
dlaczego słuch po nim zaginął. Otóż, nie wchodząc w szczegóły, ty masz sprawić,
by nie wypłynął ponownie.
Powiedzieć, że Adrien był
wstrząśnięty tym co usłyszał, to naprawdę mało.
- Słucham?! – wykrztusił z siebie.
- Ludzie nie znikają ot tak. Bez
powodu. – Grav przystąpił spokojnie do wyjaśnienia, zapalając papierosa. – Nie
tak nagle. Przedstawię ci jedną teorię na ten temat, moją teorię, a gdy
poświęcisz jej chwilę na przemyślenie, dojdziesz do wniosku, że jest słuszna.
Powiedzmy, że Egzekutor zdradził.
Teraz Adrien wybuchł śmiechem.
- Już prędzej uwierzyłbym, że
Imperator koronował się w czapce Świętego Mikołaja! – powiedział, wciąż jeszcze
łapiąc oddech. Grav obserwował go spokojnie. I ten spokój zbił młodego agenta z tropu. – Przecież to nonsens! Otto jest
najbardziej zagorzałym lojalistą, jakiego świat zna. On dobro Imperium
przekłada ponad własne zdrowie! Absurd! Co by o nim nie mówić, zdrada to coś,
czego nie można mu zarzucić.
Jego mózg jednak zaczął natychmiast
podsuwać poszlaki potwierdzające tę tezę.
- Nie oczekiwałem innej niż ta
reakcji. – zauważył Egzekutor. – Faktycznie byłoby to niepokojące. Jednak
zauważ, że do tego stopnia walcząc o bezpieczeństwo Imperium, znalazł się
praktycznie poza wszelakimi podejrzeniami. To daje mu idealną przykrywkę.
Chcąc nie chcąc, Adrien musiał
przyznać mu rację. A on kontynuował.
- Długo szukaliśmy w aktach, jednak
nic nie mogliśmy znaleźć. Potem wyruszył na tą misję… - zawiesił teatralnie
głos. Aż dziw, że Adrien dał się złapać na tą starą sztuczkę.
- Misję?
- Taa… - Grav podrapał się po
karku. – Mieliśmy podejrzenia o podwójnym agencie w waszych szeregach.
Poprosiliśmy go, by zbadał sprawę. Całość wyglądała mniej więcej tak. Zaginął
jeden agent a wraz z nim spora paka akt. Andrew miał go odnaleźć i dostarczyć
akta. Nie interesowało nas, co zrobi z kretem. I tak czekałaby go tu kara
śmierci. Jednakże, gdy już wyruszył, odnaleźliśmy brakujące dokumenty, wstyd
przyznać, w naszej kwaterze. Od razu powiadomiliśmy Egzekutora o tym fakcie. O
tym, że jego cel jest niewinny. Do dziś pamiętam ten pełen nienawiści głos.
„Otrzymałem zadanie, ścierwo. Wykonam je. Otto, bez odbioru.” I faktycznie,
znaleźliśmy zmasakrowanego trupa. Tak zmasakrowanego, że dopiero zaawansowane
badania potwierdziły jego tożsamość. To nas opóźniło. Otto pojawił się w
mieście, nim zdążyliśmy cofnąć jego uprawnienia. Zabrał wszystkie akta
dotyczące tej sprawy, oraz kilku innych, co może doprowadzić do brzemiennej w
skutki katastrofy dyplomatycznej.
- Kontynuujcie, proszę.
Grav uśmiechnął się lekko i
zjadliwie. Młoda ryba chwyciła haczyk.
- Całą energię poświęciliśmy na poszukiwania
Egzekutora, jednak bez skutku. Dokładnie jakby wyparował. – mówił z przejęciem.
– Dopiero wczoraj otrzymałem namiar na jego kryjówkę. I tu wchodzisz ty. Nasi
ludzie są zajęci, a zneutralizowanie – położył nacisk na to słowo. –
zbuntowanego agenta przysporzy ci sławy w szeregach Kompanii do tego stopnia,
że nikt nigdy nie wyśle cię na pustkowia Hypaksu. Bo będą się z tobą liczyć.
- Nie trzeba. – powiedział Adrien
prężąc pierś. – Po prostu daj mi te współrzędne. Zrobię co w mojej mocy, by móc
jak najlepiej przysłużyć się Imperium. Sprawię, by Egzekutor stanął przed
obliczem sprawiedliwości.
- Doskonale. – Powiedział Grav z
radością. Podszedł do stolika, na której odbywała się zawieszona partia
szachów. Przesunął białego gońca w stronę czarnego króla. – Szach-mat Otto.
Najpóźniej za godzinę otrzymasz koordynaty. Tylko proszę cię, załatw to
najszybciej jak to tylko możliwe. I jeżeli natrafisz na jakiekolwiek dokumenty, nalegam, abyś przysłał je bezpośrednio do mnie.
Faktycznie, nieco po wpół do
dziewiątej PDA Adriena odebrało zakodowaną wiadomość z biura Egzekutora Grava.
Były tam wszystkie potrzebne informacje. Koło dziewiątej rano był już we
wskazanym miejscu. Przed nim rozciągał się stary bunkier, jeszcze z czasu walk
kolonialnych. A nowa śluza wejściowa świadczyła o tym, że był używany.
Im dłużej Adrien zastanawiał się
nad tą sprawą, tym bardziej czuł, że Egzekutor miał rację. Trzeba to było jak
najszybciej zakończyć. Wypiwszy kubek kawy, przełączył mikrofon na wbudowane w
kadłub głośniki. Wolał spróbować to załatwić pokojowo.
- Wyłaź Otto! – krzyknął do
mikrofonu, a jego głos poniósł się po wyludnionej okolicy. – W imieniu Jego
Wysokości Imperatora rozkazuję ci wyjść z ukrycia.
- Dla ciebie Egzekutorze,
chłoptasiu. – Dotarł do niego osławiony, zimny głos, o zgrozo zza pleców.
Adrien wykonał natychmiastowy zwrot, stając twarzą w twarz z Incineratorem,
osobistą maszyna Egzekutora Otto. Przełączył się na otwarty kanał. – Widzę, że
Grav znalazł sobie nową zabawkę.
- Wciąż masz szansę zakończyć to
bez rozlewu krwi. – powiedział Cień, sprawdzając zamontowane systemy
uzbrojenia. Tak, w razie czego Kompania wyposażyła go w najnowocześniejszy
sprzęt. – A w przeciwnym wypadku mam rozkaz zlikwidowania cię jako zdrajcy.
- Czyżby? – zapytał Andrew drwiąco.
– Młody jesteś, w dupie byłeś i gówno widziałeś. Krąg się zamknął, jak widzę.
Próbuj więc, bo obiecuję ci, żywcem mnie nie weźmiesz, zdradzieckie ścierwo.
- Tylko nie mów, że nie próbowałem.
– warknął Adrien, odpalając kolejno system po systemie. A potem oniemiały
patrzył jak najbardziej zabójcze promienie lasera są w całości pochłaniane
przez tarczę przeciwnika. Gdy jego maszynie brakło energii by oddać kolejny
strzał, Cień usłyszał w słuchawkach drwiący głos Andrew.
- Teraz moja kolej.
Na początku klasycznie. Lekkie
działka laserowe, co zniwelowało ostro tarczę Adriena. Potem karabiny
maszynowe, zabijające ochronne pole kinetyczne. A gdy maszyna została bez
obrony rozpoczęło się piekło. Andrew zaczął odpalać działa plazmowe, strumienie
EMP sprawiały, że sprzęt Cienia zaczął żyć własnym życiem, a deszcz rakiet
walił wokół niego. Gdy to się skończyło Cień ledwo żył.
Wybił zdewastowany właz nogą,
wypadając na spaloną wokoło maszyny trawę, ledwo łapiąc oddech. Zafundowane mu
elektrowstrząsy zablokowały na jakiś czas akcję płuc, toteż w jego organizmie
zaczęło brakować tlenu. A gdy zebrał w sobie na tyle siły, żeby wstać, usłyszał
nad głową charakterystyczne kliknięcie odbezpieczanej broni.
- A teraz – powiedział Andrew. –
Proszę ze mną.
Zaprowadził go na muszce do jednej
z kwater, urządzonej surowo, lecz bardzo praktycznie.
- Siadaj. – powiedział wskazując
pistoletem wolne krzesło naprzeciw niego. – Tylko bez numerów, bo zastrzelę jak
psa. - Sam usiadł tak, by widzieć twarz rozmówcy. – Widzę, że Grav postanowił
załatwić sprawę do końca. Dobrze. Imperium potrzebuje takich ludzi.
Zdecydowanych, wiernych. Szkoda tylko, że nie jesteś to ty. – Adrien milczał. –
Tak… Nie zastanawiało cię pewnie nigdy, co się stanie z tobą, gdy już wykonasz
zadanie. Widzę, że Grav użył na tobie swoich klasycznych metod. Oskarżenia o
zdradę, podejrzewam jeszcze zaginione dokumenty…
Cień zerwał się z krzesła.
- Łżesz! – krzyknął sięgając po
broń. Andrew był szybszy.
- Siadaj na miejsce. – wycedził
przez zęby, mierząc w stronę agenta. – Tak więc, jak się domyślasz wielu było
przed tobą. A po wyrazie twojej twarzy widzę, że zaczynasz pojmować. Wszystko w
ten sam sposób. Ktoś spartaczył akcję, trzeba było go usunąć. Dawało mu się
więc namiary na „zbuntowanego agenta”, który najprawdopodobniej nigdy w ogóle
nie istniał. A tam zamiast niego czekałem, na przykład, ja. W końcu i mnie
postanowili wrobić w ten sam sposób. Zapewne nie powiedział ci, gdzie znalazł
brakujące dokumenty, agenta Coronera. Nie? – roześmiał się chłodno. – W mojej
kwaterze. Co jeszcze ciekawsze, zanim wyruszyłem na misję, jestem PEWIEN, że
ich tam nie było. Ale cóż, teraz jest to moje słowo, przeciwko słowu Grava, w
zależności od tego komu bardziej ufasz, bo dokumenty „tajemniczym zbiegiem
okoliczności” zaginęły. Domyślam się, że to ja miałem je zabrać, czyż nie? –
mina agenta mówiła mu wszystko. – Wiedziałem.
- A po czyjej stronie leży racja? –
zapytał drwiąco młody agent.
- Racja, drogi kolego – powiedział
Egzekutor z przekąsem. – jest jak dupa, jak powiedział pewien Terranin. Każdy
ma własną. Dam ci jeszcze jedną rzecz do rozmyślań. Jako Egzekutorzy powinniśmy
być wolni od wszelkich wypaczeń. A co jeżeli system, któremu służysz jest sam w
sobie wypaczony? Gdzie to stawia ciebie, gdzie stawia ludzi takich jak ja,
którzy całe życie służyli systemowi, gdzie stawia wielu innych, którzy za
system oddali życie? Właśnie. Też byłem niepoprawnym idealistą. Dopóki pewien
skurwysyn nie odebrał mi połowy twarzy. Wtedy przejrzałem na oczy.
- Skąd taka nienawiść do świata? –
zapytał Adrien. – Co on ci zrobił?
- Świat? Zabrał mi rodziców,
dzieciństwo, pół twarzy, zdrowie, serce i duszę. – powiedział chłodno. – To tak
nie wnikając w szczegóły. A teraz chce jeszcze odebrać mi życie. Ale to
nieistotne. Są zawsze trzy prawdy. Moja, twoja i ta właściwa. Ale która jest ta
właściwa, każdy człowiek musi osądzić sam. Walczyłem z każdym wrogiem imperium,
co ślubowałem. Teraz też nie złamałem tej przysięgi. To że wróg Imperium jest
częścią Imperium nie zwalnia mnie ze złożonej przysięgi. W imieniu Jego
Wysokości będę usuwał wszystkich wrogów. I ja dotrzymałem danego słowa. A ty? –
przerwał na chwilę. - Była jedna osoba, która sprawiła, że zacząłem widzieć,
ile zła wyrządzałem. Poznaliśmy się w trakcie negocjacji pokojowych na Keplar
VII, nie słyszałeś pewnie o tym konflikcie. – twarz Cienia tylko to
potwierdzała. – Nie dziwię się. To była walka wywiadów. Coś jak zimna wojna.
Poddali się, gdy stworzyliśmy im uzasadnione ryzyko zamachu na ich ukochaną
Królową. Otrzymałem wtedy wiadomość, że ja i dwóch innych, którzy stali na
samym szczycie mamy spotkać się na jakimś placu w ich stolicy. Ja miałem iść,
jako ten, który kontaktował się z nimi. Nie byli to ludzie, raczej jedna z
humanoidalnych ras zamieszkujących przestrzeń. Ich fizjonomia przywodziła na
myśl Elfy ze starych terrańskich legend. Ale, nieważne. Zabili ją. Nie będę
wskazywać palcem, ale jeden z nas nosi mundur zabójców. – uśmiechnął się
chłodno kącikiem ust. - Tak, Cieniu, dobrze myślisz. Eliminowałem jednego po
drugim, i dopiero gdy przyszedłem zabić ostatniego z nich dostałem brakujące ogniwo. Coś
co zamiast, wydawać by się mogło, rozerwać cały łańcuch przyczynowo-skutkowy,
logicznie go połączyło. Stałem się wtedy niewygodny.
Wstał, poczym rzucił Adrienowi swój
pistolet.
- Powiem ci to samo, co on wtedy
powiedział mi. – stanął tyłem do Adriena, splótł ręce na karku. – Czyń to, co
uważasz za słuszne. Ja nie będę stawiać oporu. Od siebie dodam, tylko zrób to
szybko. I tak już nie mam po co żyć.
Uklęknął. Cień natychmiast zerwał
się z krzesła. Przyłożył, prawie że, lufę do głowy Egzekutora.
- Przekaż Ezechiaszowi moje
najserdeczniejsze pozdrowienia. – powiedział jeszcze Andrew, kątem oka
obserwując swojego zabójcę. – I że nigdy nie położy łap na tamtym raporcie. I pamiętaj, jesteśmy tylko marionetkami, w
trakcie swoistego pokazu. Póki występ trwa, bawimy, jesteśmy mile widziani. Jak
tylko się skończy jesteśmy odrzucani w cień, jak zwykłe śmieci. Moja rola
dobiegła końca. Twoja jeszcze trwa. Ale jak długo? Wykonałeś już swoje zadanie,
twój występ się kończy… Przemyśl to.
- Egzekutorze Andrew Josephie Otto.
– Cień zaczął wygłaszać wyuczoną formułkę. – Za swoje zbrodnie przeciw
Imperium, za zdradę, fałszowanie dokumentów, szpiegostwo zostajesz w imieniu
Jego Wysokości, na mocy praw nadanych Kompanii…
- Daruj sobie – wpadł mu w słowo
Egzekutor. Padł strzał. Trysnęła krew, pocisk energetyczny przeszedł na wylot
przez czaszkę, a Andrew upadł twarzą na podłogę, z podejrzanym wyrazem ulgi na
twarzy.
- … Zostajesz skazany na śmierć.
Wyrok zostanie wykonany natychmiast. – dokończył Adrien, chowając zakrwawiony
pistolet. Od razu połączył się z biurem Grava.
- Zlikwidowany. – zameldował. –
Dokumentów nie odnalazłem.
- Powiedział coś? – zapytał jeszcze
Egzekutor.
- Kazał was pozdrowić.
Tydzień
później. Sala sądowa wypełniona
była po brzegi. Cóż, nie co dzień na ławie oskarżonych zasiada agent Kompanii,
a oskarżycielem jest urząd Egzekutorski. Zwłaszcza, że oskarżony wyszedł spod
protektoratu Mustarda. W zasadzie teraz było już po wszystkim. Dowody były
jednoznaczne, proces był przesądzony. Teraz wszyscy czekali, aż Trybunał po
naradzie ogłosi wyrok, który i tak był już formalnością.
Szmery natychmiast ucichły, gdy czarne,
żeliwne, pozłacane drzwi drgnęły. A gdy przeszli przez nie sędziowie najwyżsi,
można było przysiąc, że ustały też oddechy. Sędziowie zasiedli przy stole,
przypominającym kształtem literę V, gdzie na samym czubku siedział
przewodniczący trybunału, na jej bokach dziesięciu pozostałych członków składu
sędziowskiego, a na końcówkach ramion oskarżyciel i obrońca. Pomiędzy
ramionami, w klatce, w łańcuchach siedział oskarżony. Ponury, młody człowiek, w
silnym stanie depresji.
Przewodniczący trybunału wstał,
poprawiając okulary. Reszta zebranych także wstała. Sędzia odchrząknął.
- W imieniu Jego Wysokości,
miłościwie nam panującego Imperatora Kaina – rozpoczął odczytanie wyroku. –
Trybunał Imperialny, po rozpoznaniu sprawy Adriena de Rest, z oskarżenia
Egzekutora Ezechiasza Grava, uznaje oskarżonego za winnego wymienionych w akcie
oskarżenia zbrodni szpiegostwa, fałszowania dokumentów, zdrady oraz przede
wszystkim morderstwa z zimną krwią znanego agenta Imperium, szczególnie
oddanego Jego Wysokości, szanowanego Egzekutora Andrew Josepha Otto, i zgodnie
z treścią paragrafów 15, 17, 41 oraz 76 z dekretów imperialnych o Prawie i
Sprawiedliwości, skazuje oskarżonego na śmierć przez powieszenie. Czy oskarżony
pragnie coś dodać?
Adrien zrobił te dwa kroki w stronę
mównicy, ze łzami w oczach, pokręcił jednak przecząco głową.
- Wyrok zostanie wykonany
natychmiast. Posiedzenie uważam za zamknięte.
Z kamienną twarzą odszedł z sali
rozpraw, tam rozkuto mu nogi, a ręce skuto już za plecami. Odprowadzili go na
szafot, gdzie przy akompaniamencie werbli kat założył mu pętle na szyję, a
herold, stary relikt przeszłości, obwieszczał zgromadzonemu tłumowi, co w ogóle
się dzieje. Adrien mógł przysiąc, że przez werble przebija się ten
charakterystyczny, zimny i drwiący głos Egzekutora Otto.
Jesteśmy
tylko marionetkami, w trakcie swoistego pokazu. Póki występ trwa, bawimy,
jesteśmy mile widziani. Jak tylko się skończy jesteśmy odrzucani w cień, jak
zwykłe śmieci. Moja rola dobiegła końca. Twoja jeszcze trwa. Ale jak długo?
Wykonałeś już swoje zadanie, twój występ się kończy…
- Już się skończył… - powiedział
Adrien, bezgłośnie poruszając wargami.
Kat podszedł do dźwigni. Adrien
zamknął oczy.
Werble ucichły.
W służbie Imperium
Marionetkarz
W służbie Imperium
To były ciężkie
czasy dla Imperium. Wojna z Aquarianami wisiała na włosku, Asperanie także
przestali wykazywać zainteresowanie w pokojowych relacjach. Pozostawali jeszcze
Versackowie, kałamarnico-podobne istoty człekokształtne, dla których
galaktyczne ludobójstwo stanowiło swego rodzaju hobby. Ponawiające się rajdy na
wysunięte kolonie, wieczne zagrożenie ze strony sąsiadów, a teraz jeszcze to.
Robert Kain, brat imperatora, poprzez zamach stanu przejął tron, likwidując
senat i skupiając całą władzę w swojej ręce. Nie wszystkim, jak można się
domyślić, się to podobało, a i ostatnim na czym Astreanom zależało była wojna
domowa. Zapotrzebowanie na tych, kim jestem, naturalnie więc wzrosło. Powód jest prosty - po naszej śmierci nikt nie będzie płakał, a ja szczerze mam nadzieję, że ktoś odetchnie z ulgą, wiedząc że nie wsadzę mu lufy w usta i nie pociągnę za spust.
Sam na początku
niewiele wiedziałem o całym tym wewnątrz i zewnątrz imperialnym gównie. Nie obchodzi mnie polityka, byleby zapłacono mi
zgodnie z umową. Nie przynależę do żadnego narodu, wychowała mnie kosmiczna
pustka, wykształcenie odbierałem w dziczy. A Imperium płaci dobrze. Póki więc
ktoś nie zapłaci lepiej, pozostanę lojalny Imperatorowi, i póki mi za to płacą,
będę wykonywał jego rozkazy.
Imperium bardzo się zmieniło, aż trudno uwierzyć, że
w tak krótkim czasie coś mogło zmienić się tak bardzo. Pamiętam wciąż, jakby to
było wczoraj, jak składałem przysięgę, że do ostatniej kropli krwi, do
ostatniego, najsłabszego tchu bronić będę Imperium. Odbierał ją prawowity
dziedzic Tronu Astrei, Varrus Kain. Teraz zostałem banitą, nie mogę wrócić do
mojej rodziny, pewnie nawet już nie żyją. Muszę ukrywać się jak przestępca, a
przecież pozostałem wierny danemu słowu. Obiecywałem chronić Imperium przed
wrogami i będę to robił, bez względu na to, czy mieni się jako Imperator.
Trzeba zgładzić uzurpatora, wtedy tylko Imperium odzyska dawne imię i
równowagę.
Jeżeli
kiedykolwiek istniał gwarant dobrego zatrudnienia, to jest to tylko Imperator.
Wbił się klinem w terytoria innych ras, ufortyfikował granicę i zaczął obsadzać
ludźmi. Jeśli teraz wybuchnie wojna, a wybuchnie na pewno, pytanie tylko kiedy,
to drastycznie wzrośnie zapotrzebowanie na wyszkolonych wojowników, którzy będą
w stanie brać w niej udział. Wówczas my, Czarny Legion, zgłaszamy się do jednej
ze stron, oferując nasze usługi, za odpowiednią opłatę. Tak, jesteśmy
najemnikami i sławimy imię tego, kto w danej chwili ma fundusze. Masz
pieniądze, będziesz sławny i niepokonany. Nie masz, przykro mi, twój adwersarz
na pewno nie poskąpi.
Tu jednak sprawa
miała się inaczej. To Imperium zgłosiło się do nas. Człowiek, który prowadził
negocjacje znał się na rzeczy. Van de Meer, jeśli mnie pamięć nie myli mu było. Sympatyczny młodzieniec, który tak jak i ja tułał się po
świecie, a na czarnym rynku i procedurach z tym związanych znał się tak dobrze,
jakby się na nim wychowywał. A i z charakterkiem. Pierwsze co zrobił, jak
wszedł z obstawą dziesięciu droidów bojowych, to odstrzelił naszego portiera. Cóż cena polityki otwartych drzwi.
Nie wiem nawet kiedy wyciągnął pistolet, kiedy strzelił. Gdy zorientowałem się
w tym co się dzieje, on już zatknął go za pas.
- Sytuacja jest
prosta. – powiedział. – Imperium z jakiegoś powodu widzi korzyść ze współpracy
z wami. Ja wami gardzę, ale to nie powinno wpłynąć na nasze rozmowy. Długo
usiłowaliśmy przekonać Imperatora, że zabieganie o wasze względy jest niegodne
i będzie bezowocne. Wszak zdradziliście już Imperium na Kaligula-II, czemu nie
mielibyście tego zrobić ponownie. Ale Imperator nie chciał słuchać.
- Bo to nie my
was wyruchaliśmy. – powiedziałem, już po chwili czując lufę na czole.
- Wszyscy
jesteście tacy sami. – powiedział przedłużając wyrazy. – Ale, wola Imperatora
jest jasna. Toteż, nasze warunki są oczywiste. Oferujemy wam dziesięć tysięcy
koron na każdy okręt, który udostępnicie. Versackowie stają się ostatnio coraz
bardziej aktywni. Będziecie patrolować linię Południe-Zachód, później podeślę
wam mapy. Wypłatę będziecie otrzymywać co miesiąc, do momentu zerwania umowy.
Teraz ja wracam na swój okręt, a wy macie – spojrzał na zegarek. – Godzinę na
podjęcie decyzji.
- A jeśli
odmówimy? – zapytałem. Odpowiadałem jako wysłannik mojej organizacji.
- Mamy na
orbicie cztery okręty klasy Annihilator, oraz IBS Azrael. – odpowiedział
spokojnie. – Liczę na twoją inteligencję, że zrozumiesz iż dana wam godzina nie
starczy, żeby uciec. Jesteś mądrym człowiekiem, powinieneś wiedzieć, że po tej
godzinie będziecie już tylko wspomnieniem. A tymczasem...
Odwrócił się na
pięcie i wyszedł, z pistoletem w pogotowiu. Wezwałem go po pół godziny. Tyle
starczyło mi, by porozumieć się z zarządcami i ustalić plan działania. Oferta
ta, mimo wszystko była dość atrakcyjna.
- Mamy rozpocząć
bombardowanie, czy…? – zaczął znudzonym tonem.
- Zgadzamy się
na podane warunki, stawka miesięczna jest odpowiednia, chcemy tylko, by wypłaty
były tygodniowe. – powiedziałem.
- Doskonale. –
negocjator zmrużył oczy. – Ze skarbu wciąż będzie znikać tyle samo, więc dla
Imperium nie będzie stanowiło to różnicy. Do jutra chcę mieć listę
organizacyjną jednostek i ich dowódców, załogi, kucharzy et cetera, et cetera. Żegnam
więc. Panowie. – skłonił się z gracją i odszedł.
Dobry przyjaciel powiadomił mnie, że wojna jest
nieunikniona. Imperator zaczął skrzykiwać sojuszników, a że nie ma ich za
wiele, zaczął szukać po najemnikach. Przejedzie się na tym, jak już wielu.
Terranie wyginęli, bo za bardzo zaufali Czternastemu Legionowi, niezrzeszonej
organizacji najemniczej. Jeszcze zanim Ziemię zaczęły nękać zlodowacenia, dawno,
dawno temu twierdze upadały, bo atakujący wywrzaskiwali oferty do pilnujących
bram najemników. Jeśli więc tonące Imperium chwyciło się tej brzytwy, to poharata się
do tego stopnia, że wykrwawi się, zanim ostatecznie utonie.
Ponadto agenci tyrana zaczęli robić czystki. Ginęli
w tajemniczych okolicznościach wszyscy starzy lojaliści, a potem ewentualnie
zaczęły wypływać ciała. Jeśli tak ma być zbudowana relacja między
społeczeństwem a władcą, to zrobię wszystko, by Imperatora spotkał zasłużony
los. Ja, Bartholomew Robert Beguille, kapitan Imperialnej Marynarki Wojennej,
nie spocznę, póki na ziemie Imperium nie powróci sprawiedliwość. Choćby miała
być wprowadzana ogniem i mieczem.
Nasz uprzejmy
pan van de Meer, jak się okazuje, pełni najważniejszą, poza Imperatorem,
funkcję. Posługuje się tytułem Wielkiego Mistrza Rzemiosła Wojennego, i jest
głową osławionego Ministerstwa Wojny. Jest także prawą ręką Jego Wysokości.
Dostarczyłem mu listę osobiście, dostałem też czek na pewną ciekawą,
wielozerową kwotę, „na początkowe trudności”, jak to zgrabnie ujął, nie
odrywając nawet wzroku od raportu leżącego przed nim. Wyjaśnił mi jeszcze, czym
będziemy się zajmować.
- Póki wciąż
nasi ludzie są cenniejsi od was – mówił spokojnie, przeglądając raport i
nanosząc nań swoje poprawki. – i póki wciąż są potrzebni tam gdzie są w liczbie
takiej w jakiej tam są, wy będziecie obsługiwać linię graniczną
„Północ-Zachód”, co pozwoli nam mieć pod kontrolą zarówno was, jak i Asperan,
Noverian, Versacków, Hornian i czego tam dusza zapragnie. Oprócz tego, póki to
my wam płacimy, a nie na odwrót, będziecie wykonywać bez zająknięcia wszystkie
polecenia moje, Jego Wysokości, Pierwszego Sekretarza i Egzekutorów, priorytet
w zależności od pozycji. Nadążasz? – zapytał na koniec.
- Tak jest! –
odkrzyknąłem, salutując.
- Poza tym –
kontynuował. – tak na przyszłość, nie będziesz plugawił tego miejsca obecnością
swojej parszywej osoby. Jeśli Imperator życzy sobie ciebie oglądać, nie znaczy,
ze ja też chcę. Jeśli chcę cię oglądać, i takie jest jego życzenie, ja w to nie
wnikam, może cię nawet postawić w swojej toalecie. Do mnie będziesz przysyłał
raport. Na zakodowanym kanale będę przysyłał wam instrukcję, na tym samym
kanale będziesz robić sprawozdania, kiedy cię o to poproszę. Czy wyraziłem się
dostatecznie jasno?
Zasalutowałem
ponownie.
- Tak jest!
Podniósł głowę.
- To co tu
jeszcze, do cholery, robisz?
Wyszedłem bez
pożegnania.
Nasza czujka była na kolejnym „spotkaniu” z
Imperatorem. Snuł coś o raju utraconym Terry, poczym wciągnął na mównicę kogoś
z ludu i zapytał.
- Jeżeli wtedy było wam źle – mówił z udawanym
współczuciem. – To teraz wasze życie musi być istnym piekłem, czyż nie?
Ponieważ biedak nie odpowiadał - bo i co
odpowiedzieć? Jeśli potwierdzi, będzie torturowany przez krótką resztę życia.
Jeśli zaprzeczy zlinczują go ludzie. Imperator nalegał.
- Czyż nie? – powtórzył.
- Tak jest. – wyjąkał w końcu tamten.
O dziwo gwardia Imperatora odstawiła go na ziemię.
- Jeżeli teraz przeżywacie piekło – zaczął krzyczeć,
żywo przy tym gestykulując. – to tylko dlatego, że Imperium, nie ja, nie
ministrowie, a Imperium, jako ojczyzna, tego od was wymaga! Jeżeli teraz
przeżywacie piekło, to tylko dlatego, by później pławić się w splendorze!
Imperium wysuwa się naprzód wszystkim innym, żałosnym formom organizacji
społecznych, zwących się narodami. Po nieudolnych rządach Senatu, bo Imperator
był tylko marionetką, w rękach tych obleśnych ścierw, Imperium zaczyna wstawać
z kolan! Teraz właśnie jest od was wymagany szczególny trud i wysiłek! Bo
Imperium nie umarło, jak sądzą liczni, Imperium nadal żyje i ma się świetnie!
Odkąd rozwiązaliśmy Senat, Imperium zaczęło odpierać zakusy nieprzyjaciół!
Zaczęliśmy im odpłacać! Odepchnęliśmy Versacków z powrotem za południową
rubież, a nawet dalej, zajmując nowe tereny! Teraz trud jest od was wymagany,
bo teraz macie pewność, że nie idzie na marne! Teraz wasz trud posłuży do
zbudowania międzygalaktycznej potęgi, nie do napełnienia brzuchów wiecznie
nienażartych Senatorów! Ci co twierdzą inaczej, są ślepi na prawdę, nie chcąc
jej zaakceptować, bezmyślnie odrzucają ją, wierząc, że ich nieudolne rządy były
lepsze. Ale prawda jest taka, że my mamy konkretne osiągnięcia! Odbudowaliśmy
bazę na Hadesie, utworzyliśmy silnie ufortyfikowaną linię Pascala, przez
którą już żaden plugawy Versack się nie przemknie niezauważony i nie
przemieniony na krwawą miazgę! To nie wnikając w szczegóły. A czym oni mogą się
pochwalić? Utratą Carrion-III? Splądrowaniem Vera-V? Zagładą Uranium-VI?
Ach, jak zgrabnie manipulował faktami. To był tylko
zbieg okoliczności, że flota imperium zaczęła odnosić sukcesy po obaleniu
senatu. Nie mniej jednak Imperator zebrał gromkie brawa za swoje przemówienie.
Ach, jakże łatwo jest manipulować ciemnotą, prawda panie Kain? A jedynych
rozsądnie myślących łatwiej jest rozstrzelać albo zesłać do kolonii karnej na
Hypaksie, czyż nie? Nie rozumiem tylko, czemu po tak ewidentnych kłamstwach lud
wydał naszą siatkę dywersyjną. Nie mogą być aż tak głupi, by nie widzieć
prawdy. A może propaganda Jego-Pożal-Się-Boże-Wysokości już zakryła im oczy?
Imperator jest
naprawdę zacnym człowiekiem. Dać nam tak przyjemną pracę w czasie, gdy – nie
oszukujmy się – potrzebowaliśmy jej jak powietrza, tak dobrze nam płacić za
zwykły lot z punktu A do B, zahaczając przy okazji o punkty C, D, E, F i G, ale o
to mniejsza, oraz zapewniać nam wszelkie wsparcie techniczne i informacyjne, to
rzeczywiście szczyt wspaniałomyślności. A i mówi wam coś hasło „błyskawiczna, darmowa
opieka medyczna”? Cóż, najemnicy rzadko mogą sobie pozwolić na wizytę u
lekarza. A co dopiero bezpłatną. A tu jeszcze poza kolejką. Miodzio.
Niczego złego –
o dziwo – nie można też powiedzieć o Johannie Aresie, naszym ulubionym
Ministrze Wojny. Tak, Johann Ares jest bardzo porządnym człowiekiem. Po małej,
raczej rozrywkowej, utarczce z piratami, w ramach uzupełnień podesłał nam kilka…
naście, dziesiąt? Nie pamiętam w tej chwili. – droidów bojowych Mark X,
zaprojektowanych specjalnie z myślą o rzezi w kosmosie. Raz nawet, po – teraz
znaleźć odpowiednie określenie… Tak, myślę że „rozwalenie” będzie odpowiednie.
– rozwaleniu garstki ekstremistów, przysłał mi wiadomość, podejrzewam,
gratulacyjną. „Doprawdy – powiedział. – gdybyś nie był galaktyczną dziwką, twoja
podobizna mogła by zdobić imperialne place. Taa, gdybyś tylko nie był
najemnikiem, marmur byłby idealny na pomnik. A tak mamy dla ciebie tylko kredę
i piwniczkę u jakiegoś popaprańca. Bez odbioru.”
Teraz za każdym
razem gdy spojrzę w lustro, zastanawiam się, czy ten łysy palant, chodząca góra
mięśni, ten rozorany bliznami, głównie przez własną głupotę,
zarośnięty niczym szympans moczymorda, Collin van Gregor, alias ja,
rzeczywiście mógłby być bohaterem? Czy świat potrzebuje bohaterów takich jak
ten wyszczerzony, zachlany pawian z odbicia? Pewno, że tak. Ktoś musi w końcu złamać ten
kanon świętoszków i dupodajków. O tak, pan minister wie jak podbudować czyjeś
ego.
Kroi się coś grubszego. Nie wiem jeszcze co, ale
czuję to w kościach. Byłem dzisiaj w „jamie” jak nazywamy stare magazyny, w
których spotykają się łowcy nagród. Ze wszystkich najemników, to właśnie oni są
najgorszą bandą. A za razem najlepiej ze sobą zżytą. A z nich najgorsza jest
banda, zwąca się Łowcami Głów. Malują swoje pancerze krwią i noszą przy pasie
czaszki zabitych. Kontrakt traktują jak swoistą umowę handlową: oni sprzedają
głowę, ty im płacisz. Może dlatego otrzymali list żelazny Wolnej Federacji
Handlowej. Mnie jednak niepokoi jeszcze coś innego. Od jakiegoś czasu przestaję
widywać niedobitki Czternastego. Coraz więcej z nich zaczyna na rękawie munduru
doszywać sobie logo Cieni. A to zły znak.
Próbowaliśmy przeniknąć do tej minispołeczności,
jednak bez skutku. Są ze sobą tak zżyci a za razem tak odlegli, że nigdy nie
pociągniesz nikogo za język. „Odejdź, człowieku” – powiedziała mi jedna z
Asperan, gdy zapytałem ją o relacje z Imperium. „Nie szukam z wami zwady.” Cóż,
jej wymierzony we mnie miotacz twierdził co innego. Taka subtelna aluzja.
Kupcy też są zaniepokojeni takim stanem rzeczy.
Imperium znowu zaczęło blokować transporty, przeszukiwać okręty przekraczające
ich granice, zaczęli nawet przesłuchiwać załogantów, podczas gdy okręt z
towarem czekał na rozładunek. Nie trudno sobie wyobrazić, że taka sytuacja nie
generuje zysków. Same straty raczej. I teraz kogo kupcy obwiniają o taki stan
rzeczy? NAS! Bo gdyby nie MY, Astreanie nie musieliby się posuwać do tak
drastycznych środków bezpieczeństwa, jak na przykład, naloty na magazyny
handlowe. Niewdzięczni biurokraci! Wolą usprawiedliwiać uzurpatora, bo tak im
jest łatwiej! A przecież, gdy istniał Senat, umowy między nacjami były doktryną
Imperium. Negocjacje handlowe były częścią obrad. Nie pamiętają już tego? Gdyby
istniał dalej, nie byłoby o tym mowy. Ale te cholerne krezusy nie chcą tego
zauważyć. Wolą narzekać na nas, bo za narzekanie na Imperatora dostali by kulkę
w łeb, przy następnej wizycie. Czy oni naprawdę nie widzą, że tylko my możemy
poprawić ten stan rzeczy? Że wszystkie te nieprzyjemności przestaną mieć
miejsce, gdy tylko zgładzimy tyrana? Że to właśnie Imperator, nie MY, jest
winny generowanych strat? Głupi są. I tyle.
Ze wszystkich
kosmicznych band najemników, najbardziej przerażają mnie Łowcy Głów. Jest to
najmłodsza organizacja wśród łowców nagród, a już wypracowała sobie najgorszą
reputację. Już sam widok jednego z ich członków skutecznie obniża morale
adwersarzy, czy jak się to tam nazywa w cywilizowanym świecie. Głowy wiszące
przy klamrze od pasa, bryzgi krwi i odciśnięte w niej czaszki na mundurach,
pancerzach, krwawe malunki wojenne na hełmach. I zestaw wciąż wolnych haków.
Szacun, serio.
Malutki ptaszek
wyćwierkał mi, że nasz minister poszedł układać się i z nimi. Co jeszcze
ciekawsze, to oni bali się jego. Wynajął ich kilku, do tropienia przywódców
rebeliantów. Powiedział, że z głowami mogą zrobić co im się żywnie podoba, mogą
je sobie nawet nabić na organy i nagrać filmik jak grają na nich „Odę do
radości”. On wypłacać będzie nagrodę jeżeli otrzyma coś, potwierdzającego, że
dana osoba jest już na innym świecie. Tu sprecyzował, że chodzi mu o zdjęcie
lub nagranie. Nic poza tym. Ich wynagrodzenie też jest atrakcyjne, płacone
akordem. Stawka za trupa, bo nie głowę, jest dwa tysiące koron, a jeszcze
rośnie po pięćset, za każdego zabitego przez danego Łowcę. Sprawa rzeczywiście
musi być poważna.
Ponieważ Czarny
Legion ma już ustanowioną reputację, łatwo mi było zasięgnąć języka u innych
łowców, których spotykałem po kantynach po „pracy”. Tak, nazwałem to pracą,
gdyż robimy na etaty. A skoro harujemy na etaty, to cóż to innego jak nie
praca?
Łowcy nagród to
zadziwiająca społeczność. Znają się wszyscy jak łyse konie, a że ludzie
światowi, to i wielu ciekawych rzeczy można się dowiedzieć. A i jest od kogo. W
jednej dziurze siedzą sobie razem i rozmawiają na przykład Versack z Astreanem.
Wszyscy szanują się nawzajem, bez znaczenia jaką rasę reprezentujesz. A są tu
Versackowie, Ludzie – we wszystkich odmianach, w tym także niedobitki Terran z
Czternastego Legionu – Asperanie, Hornianie i co tam jeszcze dusza zapragnie.
A, i byłbym zapomniał o najdziwniejszych z nich. Samodzielnych droidach,
najprawdziwszej SI, zwącej się Zakonem. To, podejrzewamy, zostało im po ich
antycznych konstruktorach, którzy wyginęli albo naturalnie, albo z ręki swojego
dzieła. I tak mogłeś sobie porozmawiać o tym, co w trawie piszczy, o
kontraktach… Z tego też wynikały zabawne sytuacje. Nigdy, na przykład, nie
oferuj swojej pomocy przy wykonaniu zlecenia, chyba, że zostaniesz o to
poproszony. Jest to zniewaga wyższej klasy i najczystszej wody. Wchodzisz w ten
sposób najemnikowi na ambicję i wynagrodzenie. A za to się ginie. Czasem też
bywało tak, że jeden łowca, dążąc do swojego celu, wyeliminował cel drugiego.
Świadomie bądź nie. Wówczas rozwiązywało się takie spory przy szklaneczce. „Ty
zabiłeś, ty dostaniesz nagrodę. Ciesz się, ale zrób tak jeszcze raz, a ty
będziesz następny.” Usłyszałem kiedyś od Versacka, gdy zabiłem jego cel.
Raz też było
tak, że dostałem zlecenie na eskortę pewnego konwoju. Pewien Zakonnik miał go
splądrować. Nie było sensu siłować się na rękę, bo tu niewątpliwie wygrałby on.
Bawić się w pokera też nie. Dzień przed wyruszeniem konwoju rozwiązaliśmy
problem przy partyjce w kości. Przegrałem w decydującym starciu, choć fortuna
raczej sprzyjała mi, więc nie starałem się za bardzo nie dopuścić do zrabowania
transportowanych kosztowności, tylko tyle, by nie budzić podejrzeń. Po
wszystkim, gdy od zleceniodawcy otrzymałem – zamiast wynagrodzenia – parę
gorzkich słów, w barze znalazł mnie ten Zakonnik i wręczył czek na piętnaście
patoli. Tyle, ile miałem dostać za eskortę. Pamiętam, jak uśmiałem się, gdy
powiedział „Przekonałem go, by jednak zapłacił”.
Teraz dosiadłem
się do jednej Asperanki. Te zawsze przyciągają uwagę. Często współpracujemy z
asperańskimi jednostkami. My walimy frontalnie, odciągając główną siłę wroga, a
mały asperański stateczek dobija do stacji od środka i po cichu wymordowuje
załogę, krok po kroku zbliżając się do celu. Tak, Asperanie do perfekcji
opanowali sztukę zabijania po cichu. Czasem i my potrzebowaliśmy ich pomocy.
Raz mieliśmy wziąć udział w pewnej kolosalnej bitwie. Całość sił wroga skupiona
była u ich dowódcy. Szybko stwierdziliśmy, że bez niego cała siła padnie,
jednak nikt z nas nie był w stanie się tam dostać. A gdy Asperanka wykonała
swoją cześć zadania, armia bez dowódcy runęła jak domek z kart.
- Słyszałam, że
pracujecie dla Imperium. – powiedziała, drapiąc się muszką po skroni. –
Radziłabym nie robić tego aż tak medialnie. Już pytał mnie pewien gówniarz o
imperialne zlecenia.
- Powiedziałaś
mu coś? – zapytałem nerwowo.
- Żeby spadał. –
odparła, rozpuszczając swoje kruczoczarne włosy. – Masz mnie za idiotkę, czy
co?
- A gdzie to
było? – zapytałem jeszcze, orientując się powoli co się kroi.
- Gdzieś na
Quarter3, a co?
-Taka praca. –
wyjaśniłem wymijająco. – Bardzo by ci przeszkadzało, gdybyś miała pracować dla
Imperatora?
- Zależy. –
odparła, wyłamując sobie palce. – Jak dobrze płaci…
- Dość dobrze.
Chociaż jego doradca jest trochę przerażający. Ma chyba jakiś uraz do
najemników… Ale polecę twoją kandydaturę. – wyjąłem z kieszeni kartę na pięć
tysięcy koron. – To za twój czas.
- Masz mnie za
dziwkę? – zapytała zdenerwowana. Tak, to był jeden z tych momentów, kiedy
trzeba uważać na słowa.
- Nie, po prostu
jestem wdzięczny. – zaoponowałem. – A że odwaliłaś za mnie kawał roboty, będę mógł trochę dłużej gnieść swoje leniwe dupsko w barze…
- Kochany
jesteś. – powiedziała już rozpromieniona, wstając, poczym pocałowała mnie w
policzek. – Będzie na nowy płaszcz. Tamten przepadł gdzieś w paszczy
horniańskiego handlarza niewolników…
To było dla mnie
nieważne. Od razu na zamkniętym kanale
nadałem otrzymane informacje do biura Ministra. Odpowiedź była
klasyczna: „No to w podskokach, do kurwy twojej nędzy.”
Nie mam pojęcia jak nas znaleźli. Nasza kryjówka
wydawała się idealna. Mała, pustynna planetka, na samym skraju przestrzeni
Imperium. Teraz ta właśnie planetka zamienia się w naszą mogiłę. Dziś rano z
łóżka wyrwał mnie rozpaczliwy komunikat od naszego koordynatora „Imperialni na
orbicie”. Jakichkolwiek planów na ten ranek, mający być miłym uzupełnieniem
wczorajszego wieczora, bym nie miał rzuciłem się biegiem do naszej bazy.
Okrętów faktycznie było od groma. W telewizji akurat gubernator planety mówił o
tym, że jeżeli lud nie wyda buntowników, flota rozpocznie bombardowanie. Nie
było mowy o ucieczce, flota zablokowała wszystkie porty. Nie kanałem oficjalnym.
Z raportów naszych grup naziemnych wynikało, że Imperator posłał już na
przeczesy swoich ludzi. Słowem, mamy przesrane jak stąd do Ziemi. Albo i
bardziej.
- Rob, zbierz ludzi. – rozkazałem, chwytając leżący
na ziemi karabin. – Trzeba zorganizować obronę. Alvyn, będziemy osłaniać was
tak długo, jak tylko wszyscy wyżsi się stąd nie wyniosą.
- Jak?! – odkrzyknął młodzieniec. – Wszystkie drogi
są odcięte!
Fakt, zapomniałem o tym. Wtem daje się słyszeć
dźwięk naszego komunikatora. Ktoś przysłał nam wiadomość. „Problem?” brzmiała
jej treść, a nadawcą był osławiony król piratów, Castelmann.
Piraci! Jak mogłem o nich zapomnieć. Im na pewno też
jest nie w smak, że Imperialni panoszą się tutaj.
- Połączcie się z nim, zorganizujcie transport. –
powiedziałem wychodząc.
Zaraz, zanim
wyruszyłem, otrzymałem osobisty rozkaz od Johanna. Nie ma słów, które mogłyby
opisać zaszczyt, jakim mnie obdarzył. Kazał mi wypytać moją czujkę o rysopis
tego gnojka. Sensu nie widziałem, ale cóż. Nie za mędrkowanie mi płacą, więc…
Ona też nie była
zachwycona, ale po długiej rozmowie miałem już jego kompletny obraz. Przesłałem
to do biura van de Meera, licząc na pochwałę. Długo później otrzymałem kolejną
wiadomość. „Doskonała robota.” – pisał. – „A teraz rusz swój zad na Quarter3,
tam złapiesz ptaszka i przyprowadzisz do nas. Nie obchodzi mnie, czy nie zrobi
sobie czegoś po drodze, ma być tylko w stanie odpowiadać na moje pytania.”
Nie sądzisz, że
zasłużyłem na premię, cholera jasna ciebie i twoją rodzinę?
Potem przyszła
kolejna wiadomość. „Brawo, najemniku. Zapracowałeś sobie na premię.” Kuźwa, a
on co? W myślach czyta, i jeszcze na odległość?
Czarny Legion. Ich tu jeszcze brakowało. Cała
planeta roi się od imperialnych, a oni jeszcze postanowili dolać oliwy do
ognia. Ach, zaraz. Przecież oni też są imperialni. Nie ma mowy, by angażować
się teraz w walkę. Po całej galaktyce i okolicach giną nasi ludzie. Ktoś tropi
ich niczym zwierzynę i eliminuje jednego po drugim. Teraz imperialni znaleźli
naszą kryjówkę, a Łowcy Głów rozleźli się po kosmicznej pustce i wyławiają
kolejne okręty. Mamy tak bardzo przesrane, a jednak wciąż jest nadzieja.
Właśnie dlatego nie możemy sobie pozwolić na walkę tutaj. Kapitan Castelmann
zorganizuje nam transport poza przestrzeń Imperium, może nawet będzie stanowił
wsparcie. Ale teraz trzeba było spieprzać. Ale jeszcze się spotkamy.
Mimo udanego
szturmu na kryjówkę wroga, nie udało nam się znaleźć naszego głównego celu.
Kapitan Bartholomew Robert Beguille, nasz przeciwnik uciekł niczym pies wraz z
królem piratów. Jeżeli nie zrobi nic głupiego, to pozostanie niewykrywalny.
Trzeba będzie wziąć poszukiwania w swoje ręce. Mamy już zdjęcia z archiwów
kompanii Cieni. Przerażają mnie ci goście. W ich archiwach znajdziesz prawie
każdą wzmiankę na swój temat. Od preferowanego trunku, do wybieranej pościeli.
Serio, sam znalazłem takie informacje na swój temat, o zgrozo poprawne. Patrzą
jak walczysz, patrzą jak uciekasz, patrzą jak szczasz. I wszystko notują.
Nasz zajączek ma
lat 35, jasne, miodowe, długie, proste blond włosy, zielone oczy, na które
często zakłada niebieskie soczewki. Metr siedemdziesiąt wzrostu, sześćdziesiąt
centymetrów obwód w pasie. Waga dziewięćdziesiąt siedem kilogramów,
płaskostopie. Czegoż to się można dowiedzieć. Rozesłano już jego podobizny i
dane na każdy posterunek Imperium. Teraz to już tylko kwestia czasu, zanim
wpadnie w nasze ręce. A to oznacza…
„Żadnej premii,
póki nie przywleczesz go do mnie” – powiedział bezlitosny jak zawsze minister,
niszcząc moje nadzieje. Cóż, jak to się mówi, raz na wozie, raz pod butem
Ministra Wojny. Tym razem jeszcze z twarzą w gnoju.
Trzeba nam było ustalić jakieś konkretne zasady
współistnienia z piratami. Wciąż jesteśmy lepsi od ciebie, Imperatorze. My
sprzymierzyliśmy się z krzywdzonymi przez wasz bandycki sposób bycia uczciwymi,
wolnymi ludźmi. Ty musiałeś szukać
wsparcia u kosmicznych kurew. To tylko o tobie świadczy.
Nie od dziś wiadomo, że kapitan jest nieuleczalnie
chory, na coś co kiedyś złapał w czasie swoich długich podróży.
- Dzięki wam – zaczął bez powitania. – musiałem
opuścić idealny rynek i wymarzone miejsce na odpoczynek. Skoro pomogłem wam
wynieść się z orbity, żądam od was wyjaśnienia mi, dlaczego ugania się teraz za
nami pół imperialnej floty.
- Nie masz prawa niczego od nas żądać! – krzyknął
Alvyn, młody i głupi, by zaraz paść na podłogę, z dziurą w czole, na wylot
przez czaszkę.
- Jesteście na moim okręcie, więc mam prawo żądać od
was wszystkiego, co mi się żywnie podoba. Równie dobrze, zamiast samemu
ryzykować głową, mogę wręczyć was pierwszemu napotkanemu patrolowi .To jak?
Pytam raz jeszcze. Dlaczego?
- Jesteśmy jedynymi prawdziwymi członkami Imperium.
– wyjaśniłem powoli. – I za to jesteśmy ścigani.
Zapadła cisza. Długa cisza.
- A wiesz… - powiedział nagle Castelmann. –
Moglibyście mi się przydać. Skoro ja uratowałem wasze dupy, w zamian oczekuję,
że gdy zyskacie władzę, będziecie pamiętać o tej małej wyrządzonej przysłudze,
i łaskawiej patrzeć będziecie nasze poczynania.
Cóż, wolność ogółu musi rodzić się w bólu jednostki.
Nie podobało mi się wchodzenie w układy z piratami, ale trzeba było to zrobić
dla większego dobra.
Namierzyliśmy
okręt króla piratów Castelmanna już wtedy, gdy tamten opuszczał orbitę Quarter3. Wtedy
nie zwróciliśmy na to uwagi. Teraz jednak wiemy, że ma na pokładzie naszego
zbiega. A że nie zatrzymał się na nasze wezwanie po opuszczeniu przekaźnika Javelin, trzeba było puścić za nim
połowę floty. Polowanie na zające z subtelnością a'la Ministerstwo Wojny.
Teraz Imperator spotkał się z nami osobiście.
Teraz Imperator spotkał się z nami osobiście.
- Takie osoby
jak on – powiedział, pod koniec naszej długiej i raczej przyjemnej rozmowy. – nie powinny mieć nigdy prawa
nosić imperialnych insygniów. Plugawią je tylko swoją osobą.
Ciężko mu było
nie przyznać racji. Zwłaszcza, że to on płacił.
- Jak już go
dorwiecie – powiedział odchodząc. – przekażcie go mnie. Niech wie, co to znaczy
zdradzić Imperium.
Teraz już wiem, gdzie leży nasz błąd. Działaliśmy za
szybko, zapominając, że nasz wróg, to najpodlejsza żmija, z jaką przyszło mi
się zmierzyć. Osaczyli nas przy Javelinie, czerwonym, gazowym olbrzymie. Nie
było dokąd uciekać, jedyny przekaźnik był wyłączony, a drogę dalej blokowały
pancerniki Imperium.
Kapitan wezwał mnie wtedy na mostek.
- Będziesz wykonywać moje polecenia, jeśli chcesz to
przeżyć. – powiedział, usilnie odrzucając połączenia od floty Imperium. Nasz
okręt był ciężko uszkodzony, jednak silniki działały sprawnie.
- Panowie – zwrócił się do swojej stałej załogi. – trochę
nam się oberwie. Zdejmijcie tarczę, wyłączcie wszystkie nieużywane bądź
uszkodzone systemy. Nadwyżki energii skierujcie do akumulatorów. – na chwilę
przygasło światło. – Kurs 115, odchylenie -4.
Z początku myślałem, że chce pod nimi zanurkować,
jednak szybko zdałem sobie sprawę, że lecimy prosto na kolosalnego pancernika.
- Skoryguj kurs o pół stopnia w prawo. – polecił. –
Silniki na 30 procent. Melduj odległość co dwie jednostki.
Słuchaliśmy teraz jak nawigator powoli schodził od
trzydziestu, ja nie mogąc się z nerwów ruszyć, a kapitan gibając się
harmonijnie oparty o swoją laskę. Gdy nawigator dotarł do osiemnastu, kapitan
rozkazał.
- Skoryguj odchylenie o plus pół. Silniki pełna moc.
- Nawigator i kanonier przeżegnali się, co tylko potwierdziło moje obawy. On
nie chciał wymijać tego pancernika, on chciał go staranować.- Melduj odległość
co jednostkę.
- Ty chcesz nas zabić?!
- Spójrz przed siebie. – powiedział Castelmann,
kaszlnąwszy i wypluwszy krew, podczas gdy nawigator odliczał. – Myślisz, że oni
pozwolą ci żyć? Tak mamy szanse na powodzenie. A jeżeli nie, to przynajmniej
zginiemy w walce, nie jak tchórzliwe psy.
-Siedem, sześć, pięć… - liczył nawigator.
- Osłony kinetyczne i tarcze w tryb punktowy. Na
dziób. – powiedział kapitan przymykając oczy. Trzy, dwa, jeden… I łup. Zgasło
światło, okręt zajęczał przy uderzeniu, rozrywający wizg poniósł się po mostku,
a nas walnęły gigantyczne przeciążenia. Sam poleciałem na ścianę z taką siłą,
że chyba zostawiłem tam odgniot. A potem, gdy zasilanie wróciło, na ekranie
oglądałem przepołowionego pancernika. Kapitan leżał pod mostkiem, martwy,
krwawiąc obficie. A przed nami rozciągały się eszelony Imperialnej Marynarki.
- No to jesteśmy w dupie… - skomentował kanonier,
wyłażąc spod terminala.
Patrzyłem w
osłupieniu, jak uszkodzony okręt zanurkował pod nami, prując prosto na jeden z
pancerników. Nagle, jasna, świetlista poświata zaczęła tańczyć wokół ich
dziobu, co oznaczało tylko jedno. Im mniej przewidywalnie zachowywali się na
początku, tym bardziej przewidywalni stali się na koniec.
- Podupiło cię?!
– krzyknąłem do jednego z naszych kanonierów. – Chłopaczyna ma żyć! Wal w silniki, nie po kadłubie!
Ale było za późno, by ich opóźnić. Ich okręt
przeszedł przez pancernik jak przez masło, lecz jak się okazało, do "bram raju" było im jeszcze daleko.
Znacie takie
powiedzenie „z deszczu pod rynnę”? W jego myśl oni trafili pod wodospad.
Nie było mowy, byśmy się poddali. Nie teraz, gdy
zaszliśmy tak daleko. Nasze silniki już nie istniały, nie mieliśmy nawet szans
na zmianę kursu. Dryfowaliśmy teraz w stronę kosmicznej pustki, czy raczej blokady Marynarki Wojennej.
- Teraz będą chcieli wejść na pokład. – myślałem
głośno. – Trzeba będzie się przygotować. Urządzicie stanowiska przy każdych
drzwiach. Na każdym co najmniej po trzech ludzi.
- A kim ty w ogóle jesteś, by wydawać rozkazy.
- Jestem kapitanem Imperialnej Marynarki Wojennej. –
powiedziałem. – Więc mam największe prawo do wydawania rozkazów. Znam ich
taktyki, znam ich sprzęt i metody. Znam ich ograniczenia. Wiem jak można ich
pokonać. Walczymy ramię w ramię, za Imperium. Nie imperium w formie takiej
jakiej jest, ale imperium jako państwo tolerancyjne, wolne dla wszystkich.
Walczymy o pokój w galaktyce, o spokojny byt w przestrzeni. I choćbym miał
zginąć, doprowadzę tę wizję do końca. Tak więc, za Imperium przyszłości i
tolerancji!
Nie spodziewałem się owacji. Zaskoczyli mnie.
Przyznaje,
zaskoczyła mnie wizyta naszego Ministra.
- Rozkazy macie
jasne. – powiedział, o dziwo wymieniając ze mną uścisk dłoni. – Imperator chce od was, byście przejęli zdradzieckie ścierwo imieniem Bartholomew Beguille. Żywcem. Nie wspomniał natomiast nic
na temat jego kompanów, więc jakbyście chcieli na kimś wyładować frustrację, to macie wolną rękę. – rozejrzał się. – Oddaję z bólem pod twoje dowództwo
cztery brygady po dwadzieścia droidów Mark XV. Są to jeszcze prototypy. Wyniki
laboratoryjne mają lepsze niż X-sy, chcę więc zobaczyć, jak poradzą sobie w
prawdziwej walce. A na pewno spotkacie opór. I jeszcze jedno. Swoimi działaniami
zaskarbiliście sobie wdzięczność Imperium. Będziesz miał mało czasu, jak już
wejdziesz na pokład wroga, do twojego powrotu tutaj. Jeżeli wiec sprawisz, że
będą to ich najprzykrzejsze i najboleśniejsze chwile, czeka cię poważna
premia. Powodzenia, żołnierzu. – powiedział salutując.
Czy on powiedział
to magiczne słowo? Magiczne słowo otwierające każde drzwi? Czy on powiedział…
PREMIA?
-
Słyszeliście pana ministra! – krzyknąłem do moich ludzi stojących zaraz obok
osiemdziesięciu droidów bojowych. Ich
lakier wciąż błyszczący, niezarysowany. Czułem jak rośnie mi serce, jak robi mi
się coraz cieplej. – Mamy tam wejść, wyjść i odebrać premię! Ruszać dupy,
wychodzimy!
Marionetkarz
Naprawdę,
przeglądając archiwa Kompanii Cieni, człowiek raz za razem zadaje sobie
pytanie, czy może być jeszcze gorzej. Zaczyna się niewinnie: fałszerstwa,
stalking, podsłuchy, potem, im bardziej się zagłębiasz, tym bardziej okazuje
się, że może. Na wierzch zaczynają wychodzić pobicia, tortury, szantaże,
fabrykowanie dowodów… Ale to i tak nie wszystko. Symboliczną bramę piekieł
stanowi pieczątka „Utajniono”. Nią opatrzone są wszystkie zabójstwa na
zlecenie, prowokacje wywiadowcze, intrygi, zamachy i wiele, wiele więcej. W
niższy krąg stanowią wszystkie sprawy z ustaloną datą odtajnienia, takie jak na
przykład zamach na królową Asperan, który cudem nie doszedł do skutku. Wyższe
kręgi to sprawy oznaczone jako „do wglądu za upoważnieniem”, jak choćby sprawa
Widma, pierwszego i jedynego nieśmiertelnego superżołnierza. Sam jednak rdzeń,
można rzec „czarci tron” , stanowią stojące w czarnych teczkach, za grubą,
żelazną ścianą akta z dopiskiem „Kod dostępu na poziomie równomiernym lub
wyższym niż A3”. To oznacza, że ze szczegółami zapoznani są tylko Imperator,
Pierwszy Sekretarz, Minister Wojny, i same elity Ministerstwa Wojny oraz głowy
Kompanii. Oznacza to głównie sprawy, które trafiały na biurko któregoś z
Egzekutorów. Większość spraw prowadzonych przez Andrew Josepha Otto otrzymywała
właśnie taką etykietę. Wyjątkami jest tylko kilka jego śledztw.
Sprawa
Marionetkarza wymagała ode mnie sporo poświęcenia. Nie łatwo jest zdobyć
upoważnienie na przeglądanie tego działu archiwum, jeszcze ciężej jest
wychodzić sobie upoważnienie A3, nawet na jedno użycie. Dobrze, że stary Lloyd
pamiętał, że jest mi dłużny przysługę.
To śledztwo było
najgłośniejsze w całej historii spraw prowadzonych przez egzekutora Otto.
Wszystko zaczęło się od ujęcia pewnego zbuntowanego agenta Kompanii,
podrzędnego rzezimieszka, za to pierwszorzędnego psionika, Svena Fjyrika. Sven
nie zgadzał się z otrzymywanymi przydziałami, toteż opuścił szeregi Cieni.
Zmuszony by przetrwać z tego co znalazł, zaczął dorabiać sobie na boku,
kradnąc, „oferując” ochronę, parając się mokrą robotą, załatwił sobie nawet
członkostwo w jednym z klanów, jak nazywały się podziemne organizacje
przestępcze. Fjyrik zaczął być niewygodny dla Kompanii w momencie, gdy razem ze
swoją bandą obrabowali konwój Imperialny z prototypową bronią. Nikt by ich
nawet nie namierzył, gdyby nie fakt, że krótko potem jego Klan błyskawicznie
zyskał panowanie w okolicy i wytępił do nogi inne. Fakt faktem, nawet z tak
nowoczesną, tak destruktywną bronią, nie stanowili zbyt wielkiego wyzwania dla
agentów, którzy przeprowadzili szturm na ich kwaterę. Wszyscy zostali zabici,
jak nie w czasie walki, to w ramach wyroku. Wszyscy, za wyjątkiem Svena. Fjyrika
czekała inna przyszłość, a do tego nikt nie mógł nawet podejrzewać, że on
jednak żyje. Akta, zgromadzone przez urząd egzekutorski, jednoznacznie
wskazują, że był poddawany seriom nieludzkich eksperymentów w tajnym
laboratorium. Wszystkie w białych rękawiczkach, wszystkie ku chwale Imperium.
Nie będę wchodził w szczegóły i wam też nie radzę. Sam jak to czytałem, to
dreszcz przebiegał mi po plecach, niejednokrotnie.
***
Ile już tu był?
Nie liczył już. Najpierw ciągnące się godzinami przesłuchania, potem cała seria
badań, potem narkoza. A gdy się budził, orientował się, że na ciele przybyło mu
blizn. Nie miał pojęcia czym go faszerowali. Personel w ogóle z nim nie
rozmawiał. Na pewno był tutaj już parę miesięcy. Pamiętał jeszcze, że na
początku liczył upływ czasu na podstawie zmian strażników i dostawach
pożywienia. Teraz jednak system ten przestał zdawać egzamin. Po trzecim zabiegu
powiedziano mu, że strażnicy zmieniają się niezależnie od czasu, i że jedzenie
dostarczają mu bez względu na porę dnia. I albo rzeczywiście tak było, albo sam
już całkowicie oszalał. Nie to było ważne.
Ważne było to,
że Sven musiał się stąd wyrwać. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Wiedział,
że będzie musiał zrobić to szybko. Zrezygnowany, raz jeszcze uderzył głową w
szklaną, pancerną szybę, stanowiącą drzwi do jego celi. Nie po to by ją rozbić,
raczej po to, by roztrzaskać o nią głowę. Po ostatnim zabiegu cały czas
cierpiał na silne migreny, które w połączeniu z powodowanymi przez nie
bezsennością doprowadzały go do szaleństwa.
- Ciszej X41! –
usłyszał stłumiony głos nadzorcy. – Bo jak żyję wezmę cię za wszarz i wypierdolę
do reaktora!
Był to pierwszy
uzyskany kontakt od tak długiego czasu. Sven podniósł swoje przekrwione oczy i
powiódł nimi po otoczeniu. I migrena jakby ustała, a może wciąż była, tłumiona
tylko przez rozbity łeb? Tego nie był pewien. Rzucił się na swoją koję,
przykrywając twarz dłońmi, mrucząc tylko, by głosy w jego głowie przestały
szeptać. Jako obiekt testów nie otrzymał pościeli, nie miał też prawa do
prywatności. Każdy jego ruch był monitorowany przez całą armię obiektywów i
kamer. Mógł tylko do skutku tłuc łbem o ściany, w nadziei, że któryś ze
strażników jednak w końcu go odstrzeli miast na okrągło go ogłuszać.
Wtedy zobaczył
go po drugiej stronie szyby. W białym kitlu i kominiarce, z pistoletem
laserowym w ręku. Przyszedł po niego. Znowu. Szczęknął elektroniczny zamek i
drzwi bezszelestnie wsunęły się w podłogę. Naukowiec i dwóch strażników weszło
do pomieszczenia. Tak, gdyby naukowiec był sam, były agent załatwiłby go, tak,
jak nieraz zabijał go w snach. Brutalnie, z krwią bryzgającą na prawo i lewo.
Ale naukowiec nie był głupi. Nigdzie nie ruszał się bez swoich komandosów, tak
że Sven nie mógł nawet palcem ruszyć, by ONI tego nie zauważyli.
Teraz rozprawili
się z nim jeszcze szybciej niż zazwyczaj. Nim Fjyrik zorientował się w ogóle co
się dzieje, skończył przykuty do swojej pryczy.
- Dzisiaj nie
będzie badań, obiekcie X41. – powiedział ten znienawidzony głos. Początkowo
Sven błagał go, by go wypuścili, po drugiej serii badań zorientował się jednak,
że nie ma to sensu. Teraz odwrócił tylko głowę, by nie musieć na niego patrzeć.
– Panowie – zwrócił się do swoich ochroniarzy. - Zawołam was jak skończymy. Do
tego czasu bądźcie w pogotowiu.
Goryle wyszli
bez słowa. Ten w bieli kontynuował.
- Zabawne –
powiedział, zapalając papierosa. – że po śmierci przysłużyłeś się bardziej
kompanii, niż mógłbyś kiedykolwiek zrobić to za życia. – roześmiał się. –
Chcesz? – zapytał, wyciągając ku niemu dłoń z pudełkiem, Sven milczał. – I tak
bym ci nie dał. – powiedział urażonym tonem, chowając pudełko do kieszeni. – W
każdym razie… - nachylił się nad głową Fjyrika. Ten odwrócił się.
Zostaw mnie! – krzyknął więzień, a w każdym razie tak wydawało
się naukowcowi. Był święcie przekonany, że głos obiektu, ten rozpaczliwy krzyk,
był realny. Odbijał się przecież wciąż w jego głowie, choć Sven nie poruszył
nawet ustami.
Oszołomiony
wrócił na swoje miejsce.
- Coś ty zrobił,
do cholery? – zapytał, wypuszczając dym. Teraz jednak Sven nie spuszczał go z
oczu. Te przekrwione, błękitne oczy, szkliste i cierpiące, skupione tylko na
szyi naukowca. – Nie uda ci się, psioniku. Masz skrępowane dłonie, nie jesteś w
stanie użyć na mnie tych swoich tricków. – poluzował jednak kołnierzyk, który,
jak mu się zdawało, na przekór, zaczął go uwierać. – Znam twoje akta na pamięć.
- Wypuścisz mnie
stąd. – powiedział Sven słabo.
- Nie. – odparł
naukowiec wstając. – Na tym etapie jesteś już zbyt cenny dla projektu, by móc
się ciebie tak po prostu pozbyć.
- Wypuść mnie
stąd! – powtórzył krzycząc.
- Po moim
trupie! – odkrzyknął naukowiec.
Jak wolisz. –
Znów dał się słyszeć ten okropny głos. Naukowiec rozejrzał się zdezorientowany,
ale głos ten musiał rozlegać się bezpośrednio w jego głowie. Tak jakby obiekt
nie leżał tuż przed nim, a był dokładnie w jego umyśle.
- Skończ te
czarcie sztuczki! – krzyknął naukowiec, kuląc się na skutek nagłej migreny, tak
silnej, tak przenikliwej. Odpowiedział mu śmiech, zimny i okrutny śmiech. Choć
wciąż siedzieli w ciszy on to wszystko doskonale słyszał. Chwycił się za głowę,
w okolicach walących jak młotem skroni. – WYJDŹ Z MOJEJ GŁOWY! – krzyknął
cedząc wyrazy.
- To co mówisz
jest niezwykle interesujące… - mruknął Sven. – Czyżbym był w stanie oddziaływać
na twoje myśli? Tak jak teraz?
Naukowiec wydał
z siebie przeciągły krzyk. Teraz dyszał ciężko, zwijając się na podłodze.
Wypuścisz mnie.
Podziałało. Naukowiec
wstał i chwiejnym krokiem podszedł do pryczy Obiektu.
- Nie mam
klucza. – powiedział beznamiętnym tonem. Sięgnął po pistolet. – Nie jestem
strzelcem, może boleć.
Padł strzał. Nie
bolało. Za to łańcuch kajdanek brzęknął zadowalająco.
Sven zerwał się
z łóżka, pchnięty nagłym przypływem energii. Oto los zesłał mu szansę.
Naukowiec teraz otrząsnął się. Spojrzał w szoku na pistolet.
- Co tu się
stało? – zapytał słabo i niepewnie. Spostrzegł ślad po trafieniu. – Co ja
zrobiłem?
Zobaczył Obiekt.
Uniósł pistolet, jednak silne uderzenie pchnęło go na ścianę, wytrącając
pistolet z ręki.
- I tam już
zostaniesz. – powiedział Sven. Migrena i szepty w jego głowie nasilały się.
Wykonał ruch, jakby miał pchnąć coś w kierunku naukowca. Silna energia
doprowadziła do rozszarpania skóry na ciele ofiary, bryzgnęła krew, pokrywając
całe pomieszczenie w czerwonymi kropkami. A Sven, ocierając twarz, ze
zdziwieniem zauważył, że zarówno szepty jak i migrena mu przeszła.
Podniósł
upuszczony pistolet.
Ciało, a w
zasadzie jego resztki, upadło na ziemie, gdy szklane drzwi zatrzasnęły się za
byłym agentem.
Teraz –
rozumował Sven, czując, jak budzą się w nim stare nawyki – trzeba dowiedzieć
się o swojej mocy jak najwięcej. Jak działa, jaka skuteczność, ograniczenia…
Szedł teraz
przez placówkę badawczą w samych majtkach, za to z pistoletem w ręku.
Przekradał się między aparaturą i skrzyniami, by pozostać niezauważony. I by ze
zniesmaczeniem stwierdzić, że znalazł się w punkcie wyjścia.
Niedobrze. –
pomyślał, trąc skroń muszką pistoletu. – Co z tego, że odzyskałem wolność,
skoro nie jestem w stanie znaleźć wyjścia.
Spojrzał w górę
i dostrzegł jednego z komandosów opierającego się o barierkę i patrzącego
gdzieś indziej. Idealna szansa na przepróbowanie swojej siły. Bo i co mu
szkodziło? Nic gorszego nie mogli już mu zrobić.
- Ej, spójrz na
mnie kurwi synu! – krzyknął. Komandos od razu odwrócił się, zdjął karabin z
ramienia. – I giń.
Komandos
przyłożył karabin do nogi, wyciągnął pistolet i pociągnął za spust. Huk, krew,
i ciało przeleciało przez barierkę, lecąc w dół.
Dźwięk
przeładowywanej strzelby. Chłód stali na karku.
- Tylko bez
oporu! Ręce na głowę! - krzyknął drugi komandos. Kurwa, pomyślał Sven, ja to
mam szczęście. – Ktoś ty za jeden?!
Sven wykonał
polecenie, odwrócił się powoli, patrząc na twarz swojego przeciwnika.
- Ja? –
powiedział z ironią w głosie. – Jestem
czarującą blondynką, którą sam tu zaprosiłeś. Nie pamiętasz?
Sam zdziwił się,
gdy komandos odłożył strzelbę. A jednak.
- Wybacz, Lily.
– powiedział spokojniej, z przepraszającym uśmiechem. Lily? – Niestety musisz
poczekać na zewnątrz, mamy groźnego zbiega.
- Ach tak? –
spytał Sven z udawaną słodyczą, ledwo powstrzymując się od śmiechu. – Nie będę
przeszkadzać. Tylko nie wiem czy trafię, można się tu pogubić.
- O tak, to
istny labirynt. – powiedział komandos zakłopotany, drapiąc się z tyłu głowy. –
Popatrz, tu jest korytarz A5. Idź nim prosto, aż do skrzyżowania z B3. Potem
skręć w lewo i już jesteś. Ja już muszę iść.
Komandos
odwrócił się, a Sven wyciągnął pistolet.
- Miodzio. –
powiedział, oddając strzał, wycelowawszy w głowę ofiary. Bronie laserowe mają
tę cudowną cechę, że nie zostawiają krwi, spalając wszystko wokół lecącego
pocisku. – No to idę.
Przebrał się w
ubrania zabitego. Trochę za duże, ale wciąż budzące mniejsze podejrzenia niż
same majtki.
- Pa, skarbie. –
powiedział jeszcze z przekąsem, oddając drugi strzał. – Buziaczki.
Jako Psi-Marine,
uczony był przede wszystkim jak wykorzystać każdy element otoczenia przeciwko
adwersarzowi. Prosty przykład, właz do kanałów mógł z powodzeniem zatrzymać
praktycznie każdą broń kinetyczną. Niestety z broni energetycznych tylko lasery
rozbijały się o taką tarczę, więc gdy zamierzało się stanąć oko w oko z
imperialnym pułkiem strzelców, trzeba było pomyśleć o czymś innym. A miotanie
śmietnikami, jako bronią przeciwpiechotną stało się już domeną tego typu wojsk.
Psi-Marine, oprócz podstawowego wyszkolenia wojskowego uczyli się jak
oddziaływać na otaczający ich świat siłą własnego umysłu. Im bardziej skomplikowany
manewr, tym większego skupienia i siły woli, jak to nazywano, wymagał. Znane są
też opowieści, gdy taki żołnierz na przepustce zabawiał panienki, rzucając
rzutkami do tarczy, stojąc odwrócony do niej plecami, ze skrępowanymi za sobą
dłońmi.
Sven przeszedł
zaawansowane szkolenie psioniczne oraz szkolenie specjalne Cieni. Nie miał więc
problemów z natychmiastową oceną, co może mu się przydać, a co jest tylko
stratą energii. Każdy atak Psi był męczący, a jeśli się przekroczyło pewien
próg wytrzymałości, można było doprowadzić do śmierci własnego mózgu. A tego by
nie chciał.
Wszedł do klubu
nocnego, gdzie postanowił przetestować spektrum swoich nowo nabytych
umiejętności. Ten dumnie nazwany klub stanowiła jedna większa sala z parkietem
do czegoś, co motłoch nazywał tańcem, a z tańcem miało naprawdę niewiele
wspólnego, z wysuniętymi w górę podestami, na których niczym na piedestałach
wiły się skąpo ubrane panie, za specjalną dopłatą odrzucające to i owo ze
swojego ubioru, oraz bar z wyjściem na zaplecze. Dalej, pod ścianą ciągnął się
rząd stolików, gdzie roiło się od mniejszych lub większych ćpunów oraz ich
dobroczyńców, ewentualnie przewijały się tam skąpo ubrane kelnerki, z których
prawie żadna nie miała ukończonych osiemnastu lat. Na górze jeszcze był specjalny
balkonik, skąd szef całego przybytku w towarzystwie dwóch goryli oglądał
bawiących się gości. Tam też musiała znajdować się kanciapa ochroniarzy. Tak –
pomyślał Fjyrik – to będzie idealny sprawdzian umiejętności.
Podszedł z
uśmiechem do baru, chowając za plecy pistolet plazmowy, złupiony z komandosa,
którego zabił. Uśmiech ten wziął się stąd, że bramkarzowi wmówił, iż ten
pistolet jest jego biletem wstępu, toteż bramkarz postawił na nim swoją
pieczątkę.
Barman łypnął na
niego spode łba.
- Czego sobie
życzy? – zapytał ponuro, dając jasny przekaz „won mi stąd”.
- Trochę więcej
entuzjazmu. – powiedział Sven, szczerząc zęby. – Chciałbym Chatteau de Novus
roczik 241.
- Popierdoliło
cię?!
- Nie
zrozumieliśmy się. – Fjyrik nachylił się. – Ja
proszę.
Mina barmana
uległa natychmiastowej zmianie. Na początku krzywił się, jakby dostał ataku
silnej migreny, jednak potem uśmiechnął się przyjaźnie.
- Obawiam się,
iż nie mamy na stanie. Jeśli mógłbym zaproponować asperańskie Quasi…
- Tak, będzie
dobre. – mruknął, a gdy barman podliczył go na dwadzieścia koron (aż
dwadzieścia za te szczyny?!), zauważył – Płaciłem
już.
Braman podrapał
się po głowie.
- Ach, fakt.
Woli pan w butelce, czy rozlać?
- Butelka będzie
odpowiednia. – powiedział Sven, poczym odebrał swoje Quasi. – Reszty nie trzeba.
Barman
uśmiechnął się, licząc wyimaginowane pieniądze.
- Proszę wpadać
częściej.
Sven
postawił butelkę przed jednym z ćpunów.
Quasi było zwykłym, siarkowanym sikaczem, średnich lotów, preferowanym przez
fabrycznych roboli, gdy po skończonej pracy niczego innego w zasięgu ręki nie
było. Chatteau de Novus uznawane było za najlepsze wino w całym Imperium, a
jeszcze rocznik 241. uważany był za najwyborniejszy w całym uniwersum.
- Popatrz – powiedział, gdy tamten
podniósł głowę. – Daję ci prezent. Wypijesz
to do dna. A jak to zrobisz w mniej
niż dziesięć sekund, dostaniesz drugie.
Po minie ofiary
widać było, że cierpi. Pot wystąpił mu na czoło, pobladł wyraźnie, mamrotał coś
o szatanach. W końcu jednak ucichł. Chwycił butelkę, odkorkował ją, a potem
padł, martwy. Czyli mogę w ten sposób zabić. – pomyślał Sven, zdejmując ciało
ze stołu, by nie budziło podejrzeń. Chciał zwrócić w ten sposób uwagę tylko
jednej osoby. Szefa. Nikogo więcej. Zależało mu także, by przyszło więcej osób,
niż jedna.
Nie przyszedł
nikt. Skupił się więc na całym zebranym tłumie. Tłumie jako jednej całości, nie
jako zbiorze indywiduów. Wiedział, że nie będzie w stanie kontrolować kilku
jednostek na raz, ale może jedną całość?
- Zróbcie kółko graniaste! – krzyknął, by
przebić się przez muzykę.
Reakcja była co
najmniej niespodziewana.
- Który tam taki
dowcipny?! – odkrzyknął ktoś z tłumu. Zawtórowały mu śmiechy. - Masz u mnie
piwo, chłopie!
- A wsadź se to piwo… - mruknął Sven
zdenerwowany, mając nadzieję, że dotrze to do krzykacza. Po chwili jednak coś
dziwnego zwróciło jego uwagę. Krzyki. Dzikie wrzaski wielu osób.
- Arnold, na
miłość boską, co ty robisz z tą butelką?! Arnold, nie! Nie zbliżaj się do mnie!
Wyjmij to! Natychmiast! To chociaż załóż spodnie! Nie, zapomnij, że się znamy!
Patrz, kurwa! Zrobił to! Wsadził se flachę w dupę!
Interesujące…
Teraz dopiero
zebrało mu się na śmiech. Opętańczy. Śmiał się tak długo, aż ktoś nie poklepał
go po ramieniu. Był to ochroniarz, jeden z tych, co stali na balkonie.
- Ktoś ty?
- Czekaj. –
powiedział Sven, wciąż się śmiejąc. – Ten debil wsadził sobie piwo…
- Wiem, co
zrobił. – przerwał mu ochroniarz.
- Przyprowadź szefa. A potem zamknij się z tym
drugim w toalecie. – powiedział prostując się na krześle. Po ochroniarzu
widać było, że to działa. Czyli, myślał Sven, mogę przekonać dowolną osobę, by
zrobiła cokolwiek. Ochroniarz chwycił krótkofalówkę
- Szefie, ten
nowy chce się z wami widzieć. Raczej pilne. – powiedział, poczym zwrócił się do
Svena. – Szef już idzie.
Nie musiał tego
mówić, gdyż szef darł się tak głośno, że i tak było go słychać. Ochroniarz
natychmiast się ulotnił.
- Tak –
powiedział Sven do siebie. – Potrzebuję jeszcze jakiejś ksywki, skoro chcę im
się dać we znaki. Podsumujmy. Wmówiłem komandosowi, że jestem blondynką. Bramkarzowi,
że pistolet to bilet. Barmanowi, że mu zapłaciłem, oraz, że otrzymał napiwek.
Może więc „iluzjonista”? Z drugiej jednak strony Iluzjonistą może być każdy
jarmarczny złodziejaszek. Potrzebuję czegoś, co będzie jasno o mnie mówić. Poza
tym oni wszyscy tańczą jak im zagram. Taa… sprawiłem, że komandos się
zastrzelił, że ćpun chciał wypić Quasi w mniej niż dziesięć sekund, że jakiś
Arnold wsadził sobie butelkę w tyłek… Może więc „Marionetkarz”?
- Co
„marionetkarz”? – usłyszał nad sobą głos niski i donośny. Nie podniósł nawet
głowy. Wiedział, z kim ma do czynienia. Szef. – Chciałeś się ze mną widzieć,
więc słucham.
- Będziesz tańczył kozaczoka. – mruknął
Sven. – Zaraz obok tej brunetki. Do
świtu.
Szef ruszył
natychmiast we wskazanym kierunku.
Sven wstał. Tak,
z pewnością Marionetkarz jest odpowiedni. – pomyślał wychodząc.
Zazwyczaj urząd
egzekutorski nie interesuje się sprawami typu włamanie do sklepu, nawet jeżeli
są ofiary. Teraz jednak było inaczej. Kamery bezpieczeństwa wyłączyły się same,
zaraz po tym, jak uchwyciły, wysoką, smukłą sylwetkę mężczyzny w stroju sił
specjalnych. Następnie włączyły się, by uchwycić jedynie plecy mężczyzny w
ciemnym, długim prawie do samej ziemi płaszczu. O napadzie też nie mogło być
mowy. Żadnych śladów przemocy nie znaleziono. Właściciel sklepu pamiętał
jedynie, że jakiś mężczyzna przyszedł do niego, a potem wiedział tyle, że
znalazł się pod ladą, ściskając w ręku marionetkę, która nawet nie była jego. Zaginął
cały zestaw męskiej odzieży. Płaszcz, kamizelki, koszule, spodnie, buty ze
spiczastymi czubkami, z wysoką cholewą z klamrami, buty typu wojskowego, złoty
zegarek kieszonkowy dzieła asperańskich mistrzów…
Mało tego.
Sprawą zajął się sam Egzekutor Otto. Cytując go. „Ta sprawa śmierdzi. Śmierdzi
tak bardzo, że gdyby ją zostawić kompanii czy służbom konwencjonalnym,
mielibyśmy nierozwiązany problem do końca dni naszych.” Potem dodał jeszcze
„Skoro ja przejąłem sprawę, owoce śledztwa widoczne będą już za trzy dni.” Po
trzech dniach jednak wiedzieli tyle, że sprawcą jest mężczyzna rasy białej.
Egzekutor Otto
miał wówczas praktykanta, który również starał się o tą posadę. Kadet Ezechiasz
Grav otrzymał bardzo wysokie noty na szkoleniu, toteż Andrew postanowił wziąć
go pod swoją opiekę.
Siedział teraz w
swoim biurze, pijąc kawę, zamówioną z jego zaufanej kawiarenki.
- Ciekawi mnie,
Grav – zaczął, odstawiając kubek – czy sprawa tego sklepikarza nie budzi u
ciebie jakichś skojarzeń… - Mina
praktykanta mówiła wystarczająco dużo. – Ktoś chyba chce czyścić archiwa po
nocach. Nieważne. Cała ta sprawa przypomina mi sprawę Elektry, kiedy jeszcze
miałem twarz. – uśmiechnął się kącikiem ust. – Media określały ściganą mianem
superzłoczyńcy. Pseudo „Elektra” nadali jej nasi, gdyż lubowała się w broniach
od Tesla Industries. Postanowiła raz napaść na konwój, przewożący prototypową
broń, jak już nieraz robiła. Tym razem transport był zamówiony przez
Ministerstwo Wojny, i tym razem Johann Ares postanowił do obstawy, zamiast
pułku strzelców, jak to było w zwyczaju, zaprzęgnąć cały pułk Mark X. Tak,
panie Grav. – powiedział widząc nietęgą minę praktykanta. – Tych Mark X. –
zamyślił się, łykając trochę kawy. Potem kontynuował. - Skutek był opłakany.
Mój oddział został zaciągnięty do zebrania jej szczątek. Szukaliśmy resztek jej
zmasakrowanego ciała w promieniu pół mili i wciąż nie mamy wszystkich. Minister
Wojny oczywiście zacierał ręce z radości. Dofinansował nawet badania mające na
celu maksymalne przystosowanie technologii Mark X do walk na lądzie. Zastanawia
mnie tylko… Dlaczego nasz obiekt w pierwszej kolejności napadł na sklep z modą
męską?
- Może chce
zbombardować gospodarkę Imperium – Andrew uniósł oczy ku niebu, w miarę jak
Grav mówił. – wprowadzając na rynek tanie płaszcze? Bo jak wiadomo…
- To było
pytanie retoryczne, panie Grav. – przerwał jego wywody. – Przede wszystkim
sprawdź czy działał sam. W tym celu przeanalizujesz listy jednostek specjalnych
i dane dotyczące ich obecnych operacji. Spisz wszystkich którzy zdezerterowali
bądź zaginęli. Następnie sprawdzisz czy coś ich łączy. Co znowu? – zapytał
monotonicznie, przycisnąwszy przycisk przy słuchawce, gdy usłyszał piknięcie.
- Egzekutorze,
sir! – dał się słyszeć czyjś głos na interkomie. – Czwarta Flota zgłosiła
właśnie włamanie do ich zbrojowni.
- I dlaczego
uznałeś za stosowne poinformować o tym mnie? – zapytał, oglądając odziane w
rękawicę końcówki palców u mechanicznego ramienia. – Nie mówiłem ci, że jestem
cholernie zajęty?
- Żołnierze nie
znaleźli żadnych śladów włamania, za to brakowało kilku sztuk uzbrojenia.
Andrew zerwał
się z obrotowego fotela, szybko narzucił na siebie płaszcz, nie wkładając nawet rąk w rękawy.
- Czwarta? –
Zapytał jeszcze egzekutor, będąc już gotowym do wyjścia w błyskawicznym tempie.
– Załatw transport, póki mój wciąż jest w naprawie. Natychmiast.
Żandarmeria była
zdziwiona, że sam Egzekutor postanowił zająć się tą sprawą. Otto jednak nie
udzielał żadnych informacji, co tylko wzbudzało dodatkowe zainteresowanie.
- Co zginęło? –
przeszedł do sprawy, bez powitania.
- Tak, też się
cieszymy, że pan przyjechał. – mruknął jeden z żołnierzy do siebie, splunąwszy.
- Ni cholery się
nie cieszę. – wycedził Otto przez zęby. – Staram się dlatego załatwić to jak
najszybciej. A spluniesz raz jeszcze, to wiedz, że mogę ci załatwić, iż
będziesz, do końca swojego marnego żywota, pucował kible językiem. Dotarło? –
żołnierz zamarł, już mając splunąć ponownie. Z jego miny jasno wynikało, że dotarło.
- Pytam więc jeszcze raz, co zginęło?
- Plecak
odrzutowy, pazur energetyczny, generator tarczy i ciężki pistolet plazmowy. –
powiedział prostując się. – Wszystkiego sztuk jeden. Podejrzewamy lokalne
bojówki…
- I po jasną
cholerę lokalne bojówki wchodziłyby do strzeżonego magazynu, by zabrać sprzęt
tylko dla jednej osoby. – Otto pokręcił z niedowierzaniem głową, uprzednio chowając twarz w
dłoni. – Weź ty się puknij. – powiedział jeszcze, nie wychodząc z tej pozy. –
Typ plecaka?
-
Antygrawitacyjny.
Egzekutor
zmarszczył brwi. Teraz zamiast zasłaniać twarz, gładził się po resztkach koziej
bródki.
- Ta… to by się
zgadzało… Jednak nie chce zrobić z siebie pokazu sztucznych ogni... - powiedział do siebie z lekkim rozczarowaniem, poczym zapytał. – Co ze strażnikiem?
- W szoku, ale
żyje. Znaleźliśmy go w tym lasku. – żandarm wskazał ręką drzewa zasłaniające
horyzont.
- Dajcie go tu,
mam do niego kilka pytań. – gdy spełniono prośbę egzekutora, ten zapytał. –
Opuściliście posterunek, dlaczego?
- Zgodnie z
procedurą. – wyjaśnił wezwany żołnierz. Andrew odwrócił się do niego plecami,
by móc lepiej przyjrzeć się scenie wydarzeń. – Zauważyłem w lasku jakąś postać,
wysoką, szczupłą, jakby wychudzoną, męską. Stanowczo upiorną. Krzyknąłem do
niego, że to teren wojskowy. Że w razie wtargnięcia mam obowiązek go
wyeliminować. On stał dalej…
- Z logu
terminala wynika, że to ty otworzyłeś drzwi. – przerwał mu Otto. Zapadła cisza.
- Wałkowaliśmy
już to. – uzupełnił żandarm. – Pamięta wszystko do momentu, w którym podszedł
do owego nieznajomego i od momentu, w którym znalazł się w lasku. Nic pomiędzy
tymi wydarzeniami.
- Podszedłeś do
niego. I?
- Nie wiem… -
jęknął żołnierz. – Kazał mi być sobie posłusznym, otworzyć drzwi. Ale nie on,
ktoś w mojej głowie. Potworny głos. Pamiętam nagły i silny ból głowy, w
momencie w którym się odezwał. Ciągły. Zdjąłem karabin z ramienia,
odbezpieczyłem a on ponowił polecenie. Dalej pamiętam tylko jak ocknąłem się
tam. – wskazał ręką tamten las.
Egzekutor wpisał
coś na wyciągniętym przed chwilą PDA.
- Grav, nie
sprawdzaj czy działa sam, mam pewność. – powiedział. – Nie, masz dalej szukać
powiązań i zaginionych. Tak, na dzisiaj ma być gotowa wstępna lista. Skurwiel
jest po specjalistycznym szkoleniu bojowym, to powinno zawęzić zakres. Bez
odbioru.
- Zadziwia mnie
pan. – powiedział dowódca żandarmerii. - Skąd takie wnioski?
Egzekutor
przewrócił oczami.
- Primo, działa
sam, bo wziął sprzęt tylko dla jednej osoby. – mruknął. - Secundo, po specjalistycznym szkoleniu, bo
wziął charakterystyczną broń do walki w zwarciu. Domyślnie jest więc po
szkoleniu Kompanii w jednostce specjalistycznej. Tertio, nie jest obecnie w
armii, gdyż musiał posłużyć się kimś z dostępem do broni. – poprawił płaszcz. –
Quatro, zrobiło się zimno, nie uważa pan, poruczniku?
Gdy Otto był
znów w samochodzie, w słuchawkach dał się słyszeć głos Grava.
- Egzekutorze,
sir. – zaczął, niepewnie. – Nikogo o podanych cechach nie brakuje w szeregach
imperium, zamiast tego sporządziłem listę wycofanych agentów Kompanii.
- I było to na
tyle istotne… - zaczął Andrew.
- Nie, sir.
Przed chwilą jednak zgłosiła się do mnie żandarmeria, w sprawie… - Ezechiasz
zawahał się. – jakby ucieczki z tajnego kompleksu badawczego Kompanii, Placówki
XC-334.
- Szczegóły?
- Znaleziono
trzy trupy. – Dwóch emerytowanych komandosów, obaj zastrzeleni, jeden w ramach
egzekucji, strzałem w tył głowy, drugi popełnił samobójstwo. Podejrzewaliśmy,
że jeden zastrzelił drugiego, ale nie pasują obrażenia broni.
- A trzeci?
- Zmasakrowany,
w stroju naukowca. Lokalnej ekipie nie udało się rozpoznać tożsamości, został
posłany do imperialnego instytutu DF-251, na badania DNA. Według mnie jest to
jednak Robert McRaphill, naukowiec nadzorujący badania na obiekcie X41, w jego
też celi. Cela była zamknięta.
- Naukowcy tak o
nie wchodzą do cel badanych obiektów. Zwłaszcza pustych. – zauważył Otto.
- Właśnie.
Kazałem sprawdzić, czy nie brakuje żadnego… obiektu, ale nie prowadzili
ewidencji. Jest log terminala bloku operacyjnego, ale jest zaszyfrowany.
- Znakiem czego
badania były nie do końca legalne. – skwitował Otto. – Zajmij się tym szyfrem,
ustal tożsamość tego X41, skompletuj dokumentację tego wypadku.
- Też o tym
pomyślałem, ale musiałem zrobić gdzieś błąd. – mruknął praktykant. – System
cały czas zwraca mi akta Svena Fjyrika, nieżyjącego agenta Kompanii,
psi-marine.
- Czy jest
zdjęcie Obiektu? – zapytał Otto szorstko. Grav potwierdził. – To porównaj je ze
zdjęciem Fjyrika, i zrób całą resztę. - Grav jęknął. – Ma być na wczoraj. Tak –
rzucił uprzedzając pytanie. – Też zaczynałem w ten sposób. I pozdrów Emily ode
mnie.
- Jeśli można
zapytać, skąd…? – zaczął Grav po chwili.
- Nie można. –
przerwał mu Egzekutor. – Bez odbioru.
W nocy do biura
Andrew przyszedł Grav z dokumentami. Ponieważ światło dalej się paliło, co
znaczyło, że ktoś tam był, zapukał.
- Nie śpi szef?
– zapytał niepewnie, uchylając drzwi.
- Nie, skąd. –
Ironię i kpinę można było wyżymać z tak krótkiej wypowiedzi. – Tylko lunatykuję
i mówię przez sen. Coś ważnego?
- Odszyfrowałem
log. – powiedział, kładąc na biurku plik kartek. - Wygląda, że nigdzie nie
popełniłem błędu. Tu jeszcze jest raport z analiz zdjęcia. – położył teczkę na
uprzednio położonych kartkach. Egzekutor wziął je do ręki. – Dokumentacja
dotycząca rzeczonego wypadku w XC-334. – biurko aż jęknęło, gdy teczki spadły
na blat, na zwolnione wcześniej miejsce. – Oraz dokumentacja służby i raporty
na temat Svena Fjyrika. – Gruch!
- Doskonale…
Wiadomo coś jeszcze?
- Na razie nie.
- Nie cierpisz
przypadkiem na bezsenność?
- Tak trochę… -
Grav podrapał się po karku.
- Weź raporty i
prześlij je do archiwum. Następnie zapoznasz się z dokumentacją wypadku,
wynotujesz co ciekawsze punkty zaczepienia. Na jutro. Ja w tym czasie sprawdzę
Fryrika.
Biurko jakby
odetchnęło, gdy praktykant zabrał część teczek.
- A skąd szef
wiedział? – zapytał jeszcze.
- Co? Ach,
tamto. – Egzekutor uśmiechnął się lekko. – Słyszałem jej śmiech, gdy jęknąłeś.
Z resztą nie pierwszy raz. Jeśli więc nie zmieniłeś ukochanej, to musiała być
to Emily. – wyraz pewnego zmieszania wstąpił na twarz praktykanta. – Nie, nie
mam nic przeciwko, byś się z nią widywał, to bardzo miła dziewczyna. Tak, nawet
w godzinach pracy. To wszystko wasza sprawa, nie moja. – dał mu znak by się
nachylił. Potem mówił zniżonym głosem. - Dopóki nie nawalisz. A zawalisz choć
jeden drobiazg, a zobaczysz, jak bardzo potrafię być nieprzyjemny. Tak, do tej
pory byłem miły. - Oparł się całym ciężarem o oparcie krzesła. – Wracając do
sprawy – powiedział już normalnie. – to w ten sposób będzie szybciej. Jutro
porównamy wyniki pracy. Możesz odejść.
Następnego dnia
tylko Andrew wyglądał w miarę dobrze. Grav wyglądał definitywnie jakby zarwał
nie tyle noc, ale i tydzień. Czyli jednak nie cierpi na bezsenność...
- Jesteście
chorzy, Grav? – zimny i beznamiętny głos przełożonego poderwał jego głowę z
biurka.
- Nie, sir.
Trochę się nie wyspałem, ale to nic.
- Mam nadzieję.
– powiedział powoli Otto. – Raport.
- A, tak.
Wygląda, że Obiekt X41 był obiektem, na którym testowano metody poszerzania
umiejętności psionicznych. Obiekt miał być elementem programu Tytan, jednak
ośrodek XC-334 nie dostał zezwolenia na udział w nim. Dodatkowo dowiedziałem
się, że XC-334 nie brał ludzi dobrowolnie do testów, jak na przykład CV-222,
ośrodek w którym wyhodowano Widmo, co mogło być przyczyną wykluczenia. Posłałem
pismo do Ministra Spraw Wewnętrznych w tej sprawie. Dostałem się też do nagrań
z kamerek bezpieczeństwa, potajemnie zainstalowanych w celi. Wygląda na to, że
Obiekt wymknął im się spod kontroli. Na nagraniach z monitoringu również go
widać, jak zabija drugiego komandosa. Ten pierwszy jednak zabił się sam, po
tym, jak Sven coś do niego krzyknął. Niestety kamery nie rejestrowały dźwięku.
- Bardzo dobrze
się spisałeś. Masz dzisiaj wolne, chyba że sytuacja będzie naprawdę nagła. –
powiedział Egzekutor, klepiąc praktykanta po ramieniu. – Ale zanim wyjdziesz,
posłuchaj co ja znalazłem. Po otrzymaniu raportów, przesłałem do inspektorów
milicji i żandarmerii zdjęcia Svena i kazałem niezwłocznie potwierdzić
tożsamość napastnika. Sklepikarz jest prawie pewien, że to był on, strażnik już
niestety nie. Dalej sprawdziłem operacje, w których Sven brał udział, lecz nie
było tu nic ciekawego. Ciekawsze rzeczy były dalej. Fjyrik dotkliwie pobił
swojego przełożonego. Wymagał więcej indywidualizmu w działaniach
poszczególnych komórek, a mniej procedury, ponadto chorąży-centurion Pluto
regularnie obrażał zmarłą w czasie jednej z misji niedoszłą narzeczoną agenta.
Sprzeczka o za niski żołd była przysłowiową wisienką na torcie. Po wszystkim
Sven ubiegł sąd wojskowy Kompanii i zanim o sprawie zrobiło się głośno,
wystąpił z Kompanii. Wstąpił za to do klanu Pięciu Mieczy… Nie teraz, poczekaj
aż skończę. – rzucił, gdy na interkomie ktoś zabiegał o jego uwagę. – Wstąpił
do Klanu, który za jego sprawą wyszedł na sam szczyt potęgi. Stało się to co
nieuniknione, Sven był tylko katalizatorem, ale taka aktywność nie pozostała
niezauważona. Przesłuchałem żołnierzy biorących udział w szturmie na kwatery
Klanu, w której to podobno zabito Svena. Po długiej zabawie w kotka i myszkę
dowiedziałem się, że niejaki Ramon Desperaux, naczelnik placówki XC-334 i gruba ryba Kompanii, zapłacił im za
zafałszowanie raportu i dostarczenie Fjyrika w wcześniej wymienione miejsce.
Desperaux koniecznie potrzebował psionika, by móc koniecznie sprawdzić do
jakich granic da się poszerzyć moc psi-marine. Cała piątka oczekuje teraz na
proces. Tak, teraz mów. – zwrócił się znowu do osoby na linii.
- Nareszczie. W
starej faktorii przy Placu Triumfu zabarykadował się jakiś psionik. Drugi Pułk
Strzelców chciał wykorzystać obiekt jako strzelnicę, jednak napastnik na widok
munduru przeszedł do ofensywy, nie dając nawet możliwości zbliżenia się.
- Skąd pewność,
że psionik?
- Bo jeśli to
nie mutant, to kto może rzucać kanistrami od reaktora na odległość pół
kilometra?
- Pozostań w
gotowości. – Otto przełączył linię na PDA. Dał się słyszeć głos oficera
dyżurnego. – Egzekutor Otto. Trzy zrobotyzowane pułki, Plac Triumfu 15,
najlepsze dostępne. Natychmiast. - Rozłączył się. W biegu narzucił na siebie
płaszcz i wyciągnął z szafki kask. Pamiętaj, Grav. Jedno wezwanie i jesteś na
miejscu. – powiedział wychodząc.
- Rozkaz.
Sven przeklął
swoje kulawe szczęście. Jak okraść magazyn Czwartej, to spokojnie. Jak
zamieszkać w opuszczonej fabryce, to nie. Muszą się kurwa całym pułkiem
przypałętać. Postrzelać sobie. – myślał gorączkowo. - A jak zabiłem cholernego
młodzika, to on musiał wrzeszczeć, żeby cała reszta się tu zleciała. Teraz
otoczyli mnie jak zwierzynę. A i ktoś ma dobrze w głowie, bo droidy cholernik
ściągnął. Wychylił się zza filaru, za którym siedział, by zaraz cofnąć głowę.
Marki VII jeśli nie lepsze.
Tymczasem Otto
zatrzymał swój motor trochę dalej od fabryki. Dzielący go dystans przebiegł.
- Jak sytuacja?
– zapytał, gdy dowiedział się kto tu jest dowódcą.
- A siedzi
piekielnik, co jakiś czas się wychyla, ale co łeb wystawi to go chowa, bo cały
czas nasi chłopcy obserwują i walą w to miejsce. Teren ubezpieczamy i ubezpieczać
będziem jak już swoje puszki wprowadzicie.
- Słyszeliście?
F-32, G-44, flankujecie. G-47 szturmuje. Strzelcy dają ogień zaporowy i
osłaniają wasze tyły.
Droidy ruszyły przed siebie w milczeniu.
Sven usłyszał
rumor na schodach. Jego wyostrzone zmysły podpowiedziały mu, że cokolwiek
spowodowało hałas było samo. Prawie jak idealna szansa na ucieczkę. Odczołgał
się od okna, by dotrzeć do schodów. Tam, na dole stał jeden z żołnierzy, tyłem.
Sven wywołał pazur, z zamontowanego na prawej ręce urządzenia i zwinnym ruchem
przeskoczył przez barierkę. Spadł prosto na plecy celu, zatapiając ostrze w
jego potylicy.
ZAREJESTROWANO
HAŁAS. WYKRYTO NIEPRZYJACIELA.
Huk, błysk i gdy
chmura pyłu opadła, Sven zorientował się, że ściana, za którą w ostatniej
chwili się schował była już tylko wyższym
progiem. I chyba była nośna, bo sufit niebezpiecznie zaczął giąć się ku dołowi.
CEL
POTWIERDZONY.
Agent rzucił się
do ucieczki, a rakieta, która cudem go ominęła poszerzyła tylko drzwi, przez
które przebiegł. Zrzucił
plecak odrzutowy, by być mniej obciążony. Mark XIX, cholera jasna. – pomyślał,
spadając na niższe piętro.
– Dzięki
ci, fortuno! – krzyknął z pretensją w głosie. – Teraz na pewno mam
przejebane!
Spojrzał
za siebie, by zobaczyć lufę karabinu przełożoną przez wyrwę w murze. Lufę i coś
jeszcze. Coś, czego zdjęte zaślepki prawie przyprawiły agenta o zawał.
CEL
NAMIERZONY.
Pięć rakiet jedna po
drugiej pomknęły za Svenem. Gdy wszystkie cudownie ominęły agenta,
który w ostatniej chwili padł na ziemię, wizgowi pocisków rakietowych
zawtórował monotonny trzask karabinu maszynowego. Tylko, że ten strzelał
pociskami plazmowymi. A te powodowały paskudne rany po trafieniu. Seria z
karabinu przyszpiliła Fjyrika do ziemi.
Nie miał szans.
Nie zdąży zerwać się z ziemi zanim droid
wystrzeli, a potem rakiety rozerwą go na strzępy. Zostaw mnie, kupo złomu! – krzyknął, wiedząc, że następna salwa
już go dopadnie. Zdawał sobie sprawę, że
nic mu to nie da, nie mniej jednak ten okrzyk wyrwał mu się z piersi
mimowolnie.
Droid wstał, a
zaślepki przykryły rozgrzaną wyrzutnię.
BLOKADA ZDJĘTA.
STRACONO CEL. TRYB OCZEKIWANIA.
Fjyrik nie wierzył
w swoje szczęście. Odwrócił się na plecy i leżał tak przez chwilę dysząc
ciężko. Było tak blisko. Tak, kurwa, blisko. Rzeczywiście, droid nie
zareagował, gdy Sven wstał i odszedł z miejsca walki. Wyszedł przed faktorię,
gdzie już na niego czekali. Cała szeroko zakrojona akcja. Ktoś naprawdę miał
dobrze w głowie.
Sven wykonał
ruch, jakby chciał chwycić jednego z droidów, a następnie cisnąć nim w
pozostałe. Tak też się stało. Droid skosił pozostałe w szeregu, poważnie je
uszkadzając. Agent wywołał tarczę z lewej ręki i rzucił się sprintem w stronę
kanału. Wiedział, że tylko tak wydostanie się z pętli. Gdy już minął ustawione
droidy zaczął biec tyłem. Musiał wiedzieć kiedy wystrzelą. Wszystkie uklękły,
zaślepki spadły. Teraz albo nigdy.
CEL NAMIERZONY.
Cała masa rakiet
pomknęła ku agentowi. A on przystanął i wykonał ruch zagarnięcia do siebie
pchnięcia prawą dłonią. Wszystkie rakiety zawróciły. Huknęło, walnęło, i grupa
droidów była już tylko płonącymi resztkami. Sven odwrócił się i ruszył przed
siebie, by po chwili zobaczyć kolejny uśmiech losu. Przed nim, na poboczu stał
wóz opancerzony. Tam będzie bezpieczny. Nim będzie mógł uciec.
Otto, który
widział to wszystko przez lornetę, zmełł przez zęby przekleństwo. Fjyrik był po
prostu bezczelny. Ale w tej bezczelności posunął się za daleko. Egzekutor
przełączył coś na swoim PDA, poczym przycisnął przycisk w słuchawce.
- Do wszystkich
jednostek, mówi Egzekutor Andrew Joseph Otto. Obiekt stawia opór,
zneutralizował pułk imperialny. W związku z tym otrzymujecie nowe rozkazy.
Zabić na miejscu, strzelać bez rozkazu.
- Jest tu coś ciężkiego?
– zapytał dowódcę Strzelców. – Czołgi, amfibie…?
- Jest
transporter opancerzony, którym przyjechalim, na południu, ot tam…
- Idę tam, a ty
pilnuj tutaj. Jakby co…
- Ta jest.
Odstrzelić.
- Właśnie. –
mruknął Egzekutor i ruszył we wskazanym kierunku.
Sven ledwo
zdołał wywołać tarczę, by pociski z karabinu laserowego rozbiły mu się przed
twarzą. Ten ktoś na pewno miał głowę na karku. Zmienił rozkazy. Teraz już nie
mieli go ująć. Chwycił strzelca za kark i wbił mu pazur w pierś. Plecak odrzutowy
zostawił w faktorii, gdy uciekał przed droidem. A szkoda, teraz byłby jak
znalazł. Lewą ręką dobył pistoletu i zdjął kolejnych trzech, trafiając
bezbłędnie między oczy.
Zbliżając się do
ostatniego, zapytał.
- Kto tu dowodzi?
Żołnierz
skrzywił się, padł na kolana, chwytając się za głowę. Po chwili jednak opór
zanikł.
- Komandor
Bones. – odparł spokojnie.
- Czy to on ściągnął droidy?
- Nie, droidy
ściągnął Egzekutor Otto.
Agent zatopił
pazur w szyi ofiary. Kurwa. – wyrwało mu się. Otto rzeczywiście nie należał do
łatwych przeciwników. Zimny i wyrachowany, prawie nieprzewidywalny.
Bezwzględny. Jeżeli kazał go zabić, to agent nie mógł oczekiwać żadnej łaski.
Zerwał jeszcze słuchawki z zabitego i pobiegł dalej. Transporter był tak
niedaleko.
Pocisk szrapnelowy,
który uderzył go w łopatkę, rzucił agentem o ziemię. Sven podniósł się powoli,
wiedząc, że ta rana należy do mniej groźnych, i że postrzał miał spowolnić jego
ucieczkę. Usłyszał za sobą dźwięk przeładowywanej broni.
- Na kolana,
ręce na kark. – rozkazał mu zimny i pełen pogardy głos. Aha, pomyślał Sven, a
oto i Egzekutor. Odwrócił się do niego twarzą, zamiast wykonać polecenie.
- Nie strzelisz. –
powiedział.
Andrew poczuł
silny atak migreny, jednak nie skrzywił się ani przez chwilę. Przyłożył karabin
do oka, przeładował po pojedynczym strzale.
Nie strzelisz.
Czy ten głos
rozlegał się w jego czaszce? Sven przecież nic w tej chwili nie mówił.
- Ręce na kark.
– powtórzył Egzekutor powoli, cedząc wyrazy. – Nie próbuj żadnych sztuczek.
Pozwolisz mi odejść.
Głos powodował
nasilanie się bólu. Egzekutor więc z całej siły uderzył swojego oponenta swoim
mechanicznym ramieniem. Z zadowoleniem zauważył jeszcze, że w momencie, w
którym Sven upadł, zarówno głos jak i ból znikły.
Teraz agent
wykorzystując swoje umiejętności odepchnął Egzekutora na dystans dwustu metrów.
Zerwał się z ziemi i rzucił się biegiem w stronę transportera. Wskoczył do
niego i odjechał gdzieś na zachód.
Otto podniósł
się powoli. Otarł rękawem krew płynącą mu z ust. Czuł się mniej więcej tak,
jakby właśnie potrącił go samochód ciężarowy. Splunął, poczym nacisnął przycisk
w słuchawce.
- Grav –
powiedział – załatw medyka, jak najszybciej.
Obrażenia jakie
odniósł okazały się być w większości niegroźne, a już w żadnym stopniu nie
uniemożliwiające dalszej pracy. Grav szybko namierzył częstotliwość, na której
działał zrabowany przez agenta interkom. Otto więc szybko wprowadził nowe dane
w PDA i przycisnąwszy przycisk przy słuchawce powiedział do mikrofonu.
- Zdajesz sobie
sprawę, że tylko pogorszyłeś swoją sytuację?
- Czym ty
jesteś? Demonem? – dał się słyszeć w słuchawce lekko zaszumiony głos ściganego.
- Egzekutorem,
to powinno wystarczyć. – sprostował. – Chcesz wiedzieć, jak matoły nazywają cię
w aktach, czy masz już jakąś ksywkę?
- Mam już.
- Pewnie
marionetkarz? – ciągnął Egzekutor. Zapadła cisza. – Mhm, można się było domyślić po
marionetce w rękach sklepikarza. Czyżbyś postanowił bawić się w superzłoczyńcę?
- Nie,
postanowiłem wymierzyć sprawiedliwość za moje krzywdy.
- Biedny,
pokrzywdzony i zagubiony… - Egzekutor zaśmiał się chłodno. – Zachowaj swoją
ckliwą historyjkę dla Trybunału. Kiedy wreszcie zrozumiesz, że w tym świecie, w
sposobie w jaki został urządzony, nie ma, nie było i już nie będzie miejsca na jednostki?
- I chcę to
zmienić.
- Żałosny
jesteś, TO spróbuj zmienić. Uciekasz kradzionym transporterem, a następnie odpowiadasz
na moje połączenie na kradziony zestaw komunikacyjny. – Otto pokręcił głową. – I ani przez chwilę nie przeszło ci
przez myśl, że możesz być właśnie namierzany przez satelitę bojowego? - Sven
nie odpowiedział, chociaż Egzekutorowi zdawało się, że usłyszał ciche „kurwa”. –
Jeśli twoim zdaniem to coś zmieni, możesz wylać swoje gorzkie żale w jakimś
umówionym miejscu. Z chęcią posłucham.
- Ale ja
wyznaczam miejsce i termin. - brzmiało to bardziej jak pytanie, niż postawienie żądania.
- Naprawdę
jesteś aż tak durny, czy może tylko udajesz? – Egzekutor nie pozostawiał ani
cienia złudzenia. Dopadł go i teraz to on dyktował warunki. I Fjyrik doskonale
o tym wiedział. – Twoja sytuacja jest tak dogodna, że w zasadzie możesz tylko
przyjąć bądź odrzucić moją ofertę. A jeśli będziesz zastanawiał się zbyt długo,
powiedzmy… dłużej niż dwie minuty, mój asystent naciśnie pewien mały, czerwony
przycisk. Sygnał zostanie przesłany do BS Liberator i…
Sven widział
kiedyś bombardowanie z orbity. Nie było mowy, by mógł coś takiego przeżyć. A "pewien mały, czerwony przycisk" użyty jako metafora zawsze spełniał swoje zadanie.
- Zginą niewinne
osoby. – przerwał mu, czując jak pot wstępuje mu na czoło.
- Nie przerywaj.
– powiedział Andrew i zaśmiał się. – W tej chwili jesteś w pustostanach prowincji
Południowa Varea. Oprócz ciebie zginie więc tylko spora część gangsterskiego
ścierwa, innymi słowy same wrzody na rzyci Imperatora. – przerwał na chwilę,
dając agentowi czas na przetrawienie tej informacji, poczym dodał. - A, i
została ci tylko minuta.
- Dobra. –
jęknął Sven. – Gdzie i kiedy?
- Za trzy
godziny, farma energetyczna CX-351. I teraz możesz się rozłączyć, lub też nie.
Zostałeś już namierzony, BS Liberator śledzi cię na bierząco. I pamiętaj, zegar
tyka.
Egzekutor rozłączył
się.
- Grav, załatw snajperów
w okolicy. – rozkazał – Na wypadek, gdyby chował coś w rękawie. Tylko
dyskretnie. Najlepiej droidy. Załatw też oddział marines by czekali w ukryciu aż
im go przekażę. Robert! – krzyknął za wychodzącym pracownikiem biura. – Załatw obrożę
z zagłuszaczem i soczewki blokujące, natychmiast!
- Jest pan
pewien, że chce pan tam iść? – zapytał Grav.
- Skurwiel ma
się za jedynego sprawiedliwego. – powiedział Andrew - Ktoś musi go wyprowadzić
z błędu. Bawi się w superzłoczyńcę, więc ktoś musi być superbohaterem i spuścić
mu łomot życia. A że wy wszyscy trzęsiecie portkami, to jakie jest inne wyjście?
– zamilkł na chwilę, poczym dodał warkotliwie. – Ale jeśli liczycie, że założę
jaskrawe gacie na mundur, jak w tandetnych filmach terrańskiego XXI wieku, to
się srogo mylicie.
Kiedy Andrew
przybył na miejsce zaczęło akurat padać. Deszcz szybko przekształcił się w
ulewę, toteż Egzekutor spojrzał najpierw na górujące cewki Tesli, emitujące
jednostajne buczenie i wydające złowrogie trzaski, którym nie rzadko towarzyszyły
przeskoki energii, potem na swoje prawe ramie.
- Pięknie,
kurwa. – mruknął, poprawiając rękawicę. – Po prostu genialnie.
- Też mi się to
nie podoba. – usłyszał za sobą znajomy głos. Agent pstryknął palcami, a
buczenie cewek stało się niższe i stopniowo zanikło.
- Mieszasz
ludziom w głowach, kontrolujesz obiekty, bawisz się elektroniką… Coś jeszcze? –
zapytał Egzekutor, acz bez cienia zainteresowania.
- Cieszy mnie
fakt, że jednak przyszedłeś sam. – Andrew uśmiechnął się w duchu, w miarę jak
Sven mówił. Jednak podstęp zadziałał. – Może jednak nie jest tak źle w tym
imperialnym burdelu…
- Tak, ktoś
musiał wtłuc ci do łba trochę rozumu. A że reszta jest chojrakami tylko w
obrębie własnych biurek… Dla ułatwienia rozmowy, mówmy sobie po imieniu, Sven.
Chyba, że wolisz Obiekcie X41.
Agent wydał się
poruszony.
- Czyli jednak
odkopałeś moją historię? Miło że ktoś zawracał sobie mną głowę. Dawno nikt się
tak do mnie nie zwrócił. Wiesz zatem, co Imperium mi zrobiło, Andrew Josephie
Otto.
- Mylisz
pojęcia. – powiedział Andrew z chłodnym uśmiechem. – Kompania nie stanowi
Imperium. Nigdy nie stanowiła, ale kto by się tam przejmował. Tak się składa, że niejaki Ramon Desperaux, gruba ryba Kompanii
będzie jutro odpowiadać za zdradę, torturowanie obywateli imperium, bestialskie
morderstwa na obywatelach, uprowadzenia, nadużycia et cetera, et cetera.
Myślałeś, że byłeś jedyny? Pierwszy i ostatni?
- Jak to jest,
że ktoś kto wycierpiał tyle z rąk Imperium, dalej pozostaje tak zawziętym
lojalistą?
- Gdyż, drogi
towarzyszu, umiem rozgraniczyć pewne znaczenia i definicje. Myślisz sobie „Cholera!
Facet stracił pół twarzy, oko i rękę, bo zawiódł zwiad w jego oddziale. Bo
facet poszedł sobie ze stanowiska, przeprowadziwszy niedokładne rozpoznanie!
Musi więc nienawidzić Imperium za to, co go spotkało!” Nieprawda. Nienawidziłem
tylko debila, który zawalił sprawę ze zwiadem. Posłałem go na krzesło
elektryczne, gdyż udało się udowodnić mu zdradę. Ale to dzięki mojemu
poświęceniu i niejako mojej stracie, tamta misja się powiodła. Dzięki wzajemnemu
poświęceniu i trudowi obywateli, Imperium buduje swoją potęgę. Ale nie oczekuję, że
zrozumiesz.
- Straciłem
ukochaną przez tego skurwysyna Pluto. Gdy odciąłem się od nich grubą kreską,
Imperium posłało po mnie siepaczy, by potem torturować mnie miesiącami…
- Nie oczekuj
ode mnie współczucia. – przerwał mu Egzekutor. – Wiesz co ja usłyszałem, gdy po
długiej rehabilitacji w szpitalu pozwolono mi się spotkać z ukochaną? „Spójrz w
lustro. Zobacz jak wyglądasz. Mogłabym znieść życie pod jednym dachem z
bohaterem, ale z potworem? Wynoś się z mojego życia. Wynoś się i nie wracaj.” Tak
jak i tobie, moje życie się załamało. Tylko że ja nie wyszedłem na ulicę i nie
zacząłem zabijać wszystkich naokoło. Nie wstąpiłem do żadnego gangu, klanu,
syndykatu czy czegokolwiek. Nie napadłem na sklep z modą męską ani na magazyn
broni. A wiesz czemu? Bo ja, w przeciwieństwie do ciebie, Sven, nie jestem słaby.
I jakkolwiek byś tego nie zaprzeczał, jesteś słaby i boisz się stanąć twarzą w
twarz ze swoimi słabościami. To czyni cię żałosnym pyłem, który należy
strzepnąć z ramienia istoty jaką jest Imperium, dla dobra ludu. Byś nie dawał złego przykładu innym.
- Zgiń, Egzekutorze. Wyciągnij pistolet i
zastrzel się.
Andrew sięgnął
za poły płaszcza, lecz wyciągnął stamtąd obrożę z czymś do niej przymocowanym.
- Wiedząc czego można się po tobie spodziewać, domyśliłem
się, że będziesz chciał tego spróbować. – nacisnął przycisk na urządzeniu i po
chwili powietrze wypełniło ciche, subtelne buczenie z trzaskami. Akurat o
takiej częstotliwości, żeby blokować użycie umiejętności psi. - Tak lepiej, nieprawdaż?
Rozbłysło ostrze
pazura energetycznego.
- Chcesz mnie
zabić? – Egzekutor roześmiał się pogardliwie, poczym dodał wskazując ręką. –
Tamten komin, tamten blok i tamto wzgórze. Nie musisz być geniuszem, żeby
domyślić się, że i ja coś dla ciebie przygotowałem. W ten
sposób, gdzie byś nie stanął, jesteś widoczny dla snajperów. - Sven usiłował
użyć swoich mocy, ale zagłuszacz robił swoje, otoczenie było zbyt ciche i zbyt spokojne, by zakłócać jego działanie. – Tak, Sven, pomachaj sobie
rękami.
- Miałeś
przyjść sam! - krzyknął.
- Nikt
niczego takiego nie obiecywał. - Egzekutor uśmiechnął się jadowicie.
Agent sięgnął po
pistolet, jednak Andrew był szybszy.Padł strzał i Sven wypuścił broń z ręki.
Krew pociekła po ubraniu. Fjyrik ruszył do ataku, z przygotowanym pazurem. Jednak
teraz napędzany był furią i nienawiścią do człowieka, który tak dobrze
przygotował całą scenę. Który z największą precyzją wszystko zaplanował. Miotał
się niczym szczur w potrzasku, nim nadejdzie zbawcze uderzenie prądem. Przez to
jego ciosy były łatwe do przewidzenia i sparowania. Brak styczności z walką
przez tak długi czas też zrobił swoje. W rezultacie Andrew był po prostu
lepszy. Stosunkowo szybko Marionetkarz upadł na ziemię, po kolejnym
błyskawicznym i bezbłędnym ciosie egzekutora. Andrew założył mu dźwignię na bark,
i podczas gdy jego ofiara była w ten sposób unieruchomiona, przycisnął kolanem
jego rękę do pleców i założył mu najpierw obrożę, potem soczewki, a na końcu
kajdanki. Zanim zwolnił uścisk, zabrał mu jeszcze uzbrojenie.
- Sprzęt będzie
czekać do odbioru w imperialnym depozycie. – warknął, podrywając go z ziemi za
kołnierz. – Jeżeli Trybunał uzna twoją bajkę za wiarygodną na tyle, by nie
wlepić ci kary śmierci.
Dał ręką
umówiony znak przyczajonemu oddziałowi Marines.
Każdy kto wykona choć jeden krok w tył, kto choć pomyśli o odwrocie, zostanie niezwłocznie
oskarżony o zdradę wobec Imperium i tym samym natychmiast zostanie on skazany
na śmierć. ~ Pułkownik J.W. Werter w czasie podboju Pyrea VI, rok 2101 od
założenia Imperium
- Delta 2 do Delta 5, operacja Oczyszczenie w
toku. Lokalizator nadaje sygnał. – zameldował ktoś na komunikatorze, podczas
gdy duża grupa uderzeniowa przemieszczała się w kierunku gęsto zarośniętej
dżungli. – Operacja Trident zakończona sukcesem.
- Przyjąłem. – odpowiedział Delta
5. – Do wszystkich jednostek, zatrzymujemy się tutaj. Tu ustanawiamy bazę
wypadową.
- Sir, zwiad powietrzny melduje
ogromny pożar, na południu lasu. – zgłosił się ktoś jeszcze. – Szacowana
odległość od epicentrum dwanaście do piętnastu mil.
Delta 5 zmarszczył brwi.
Faktycznie, nad lasem unosiła się gęsta chmura szarego dymu, rozświetlana przez
pomarańczową poświatę. Dziwne. Walki i pożary powinny być wiele, wiele dalej…
-
Kapitanie, oddział Specter z operacji Trident zgłaszał kod czerwony w sektorze
4A3.
Ta wiadomość nie podobała się
kapitanowi jeszcze bardziej.
- Z kiedy?! Sektor miał być czysty!
– krzyknął do mikrofonu.
- Nie mam pojęcia, sir. Centrala
odebrała komunikat dwie godziny temu. Kazano nam to sprawdzić.
Kapitan zaklął głośno, a jego pięść
wbiła się w panel kontrolny. Przełączył tryb komunikatora na komunikację
globalną.
- Delta 5, operacja Odyn, do BS
Salvador. – powiedział przez zęby, czując jak ogarnia go wściekłość. – Rozpocząć
ostrzał sektora 4A3, Oddział Specter zgłosił kod czerwony, kod upoważnienia
4453-5423. Operacja Trident.
- Przyjąłem. – odpowiedział
ochrypły głos dowódcy stacji. - Rozpoczynam bombardowanie za 3, 2, 1…
Cienkie, niebieskawe kolumny
energii, jedna po drugiej, błyskawicznie uderzały o ziemię. Drzewa zaczęły
uginać się pod wpływem niezwykle potężnej fali uderzeniowej. Po dwudziestym
uderzeniu dowódca stacji zgłosił się ponownie.
- Rozkaz wykonany. Bez odbioru.
Bombardowanie jonowe. Nie było
mowy, by cokolwiek w sektorze przetrwało ten półminutowy ostrzał.
- Omega, wasi ludzie sprawdzą las.
Aerial, będziecie ich ubezpieczać i naprowadzać. Sprawdźcie co wywołało
cholerny pożar. – rozkazał, otwierając kabinę swojego QuadWalkera. – Co do
reszty, zarządzam postój. Póki ogień nie zgaśnie, nie możemy tamtędy przejść.
Grupka piętnastu Walkerów i
sześćdziesięciu piechociarzy ruszyła w kierunku lasu, w luźnym szyku liniowym.
Za nimi, na pułapie nieco niższym niż standardowym poszybowały samoloty grupy
Aerial. Szli tak dość długo, póki nie przekroczyli płomiennego pierścienia,
pożerającego kolejne drzewa. Potem zwolnili tempo sprawdzając każdy co grubszy
pień, każdy kawałek skały jaki znaleźli oraz wszystko to co nie zostało
spopielone.
- Tu Aerial 3, jesteście około pół
mili od prawdopodobnego epicentrum.
- Omega 7, przyjąłem. – odparł
mężczyzna w QuadWalkerze.
Gdy dotarli na miejsce, pilot
pobladł.
W jeden z wielu sterczących w
ziemi, niczym kły jakiejś mitycznej bestii, odłamów skalnych wbity był lekki
szturmowy Walker. Zdewastowany i zniszczony, rozbity, rozlatujący się, ze
stopionym pancerzem. Wciąż jeszcze płomień buchał z jego środka. Wokół wszystko
było zwęglone i spopielone, a spalona ziemia wirowała na wietrze. Wyglądało to
tak, jakby rozpędzona maszyna wbiła się na skałę.
- Jasna… - wymamrotał pilot.
Przełączył tryb wizjera na lornetę i dostrzegł przez zniszczony przedni ekran,
że wśród szalejącego w kokpicie rozbitej maszyny pożaru wciąż znajduje się
pilot. – Omega 7 do reszty oddziału! – krzyknął, odpinając pasy w fotelu. – W
maszynie wciąż znajduje się pilot! Rozetnijcie burtę!
Wyskoczył ze swojej maszyny, w
momencie, gdy promień lasera odciął bok wraku. Gdy blacha odpadła, gęsty czarny
dym ulotnił się z kokpitu, zawisając niczym mroczny upiór nad maszyną. Omega 7
natychmiast pośpieszył z pomocą. Ledwo poruszając wargami zaklął w momencie, w
którym zobaczył stan wewnątrz kokpitu.
- Nie martw się, bracie,
wyciągniemy cię stąd.
Do wraku podbiegł jeszcze jeden
piechociarz w pancerzu bojowym. Razem wyciągnęli nieprzytomnego pilota. Krew
wciąż wyciekała z jego rozbitej i potwornie oparzonej głowy.
- Medyk! – krzyknął dowódca
oddziału Omega, widząc bezwładne ciało, które spoczęło na ramionach jego ludzi.
– Medyk!
- Spokojnie bracie, już po
wszystkim. – mówił Omega 7. – Już po wszystkim.
Zauważył niespaloną jeszcze
naszywkę na ramieniu ocalonego. Czarna rozwiana peleryna, ze świecącymi na
czerwono spod kaptura oczami. Dłonie o długich, kościstych palcach spoczywały
na szerokim mieczu.
- Specter. – przeczytał szeptem
napis na dolnej krawędzi naszywki. Przypomniał sobie, co mówił dowódca
operacji, zanim kazał im sprawdzić las. Pod naszywką oddziału Specter
znajdowała się jeszcze jedna, nadpalona. Na czerwonym tle widniała biała
podobizna głowicy trójzębu. – Trident.
***
Najpierw czuł tylko ból, tępy,
narastający, silny. Tak silny, że zdawało mu się, że każda komórka jego ciała
daje o sobie znać. Potem wyczuł ich obecność. Czuł, że ktoś uważnie mu się
przygląda. Słyszał przytłumione dźwięki ich rozmowy, w czasie gdy w jego głowie
znów rozgorzało piekło. To samo piekło, z którego cudem uszedł z życiem. Płomienie, krzyki, krew. Strzały. Potem już
słyszał wyraźnie, gdy widmo opuściło jego umysł. Wyraźna wizja piekła.
Odwrócił głowę, w stronę, z której
dochodziły dźwięki. Pomieszane, pourywane. Usiłował otworzyć oczy, ale nie
mógł. A może miał je otwarte?
- Obudził się. – powiedział ktoś
wstając. Przesuwane krzesło skrzypnęło o podłogę.
- Moja głowa… Dlaczego nic nie
widzę? – zapytał mężczyzna na łóżku.
- Spokojnie, przeszedł pan bardzo
skomplikowaną operację. – wyjaśnił ktoś
z boku, z czyjej obecności mężczyzna do tej pory nie zdawał sobie sprawy.
Formalny ton, troska w głosie… Wszystko wskazywało na lekarza. – Implanty nie
zdążyły się jeszcze asymilować, ale to, podejrzewam, kwestia dni, może godzin…
- Czemu nic nie widzę? – powtórzył
pacjent słabym głosem.
- Odniósł pan bardzo ciężkie rany.
Pana organizm nie jest w stanie chwilowo normalnie funkcjonować. – wyjaśnił
ktoś inny, który przed momentem wszedł.
- Co się stało? – zapytał pacjent
unosząc głowę. Jego twarz wyglądała fatalnie, z resztą, połowa przykryta była
grubą warstwą bandaży. Wodził teraz nieobecnym spojrzeniem, jego oko patrzyło,
ale nie widziało.
Mężczyźni w pomieszczeniu wymienili
szybkie spojrzenia. Faktycznie, mogło być z nim aż tak źle?
- Cóż… Nastąpiła eksplozja… -
zaczął jeden.
- Wiem co stało się w kokpicie! –
krzyknął pacjent uderzając jedyną ręką o wzmocnioną szyną nogę. Twarz wykrzywił
mu grymas bólu. Takiej reakcji nikt się nie spodziewał, toteż przez jakiś
jeszcze czas w pokoju panowała cisza. W końcu jeden z nich, o niskim,
chrapliwym głosie, przepuszczonym przez syntezator (prawdopodobnie stracił
szczękę, może krtań) powiedział.
- Weszliście w pułapkę. Ale to nie
była wasza wina.
-
Specter 4! Specter 4, odbiór!
Siedem
maszyn kroczących, nazywanych Walkerami, szło w kierunku wąwozu.
-
Specter 4 do Specter Lead. – dał się słyszeć przebijający się przez szum
niedoskonałego urządzenia głos pilota jednej z nich. – Są problemy z
łącznością, Zwiad twierdzi, że to kwestia topografii terenu.
-
Utrata sygnału?
-
Nieznaczna, jakieś dziesięć procent.
Specter
Lead uśmiechnął się szeroko. To będzie dłuuuugi dzień – pomyślał, z nudów
przełączając między trybami strzału głównego działa zamontowanego na jego
maszynie.
-
Specter 1 i 2, macie najwyższą siłę ognia, najmocniejszy silnik. – powiedział,
rozglądając się w około. – Idźcie przodem. Wchodzenie w to gardło całą masą to
samobójstwo.
-
Tak jest, sir. – odpowiedzieli piloci niemal jednocześnie.
-
Zaraz za wami idzie Specter 5, będzie stanowił wsparcie ogniowe. W razie
kontaktu natychmiast się wycofać. Zameldować siłę i pozycję. Nie chcę ŻADNEJ
brawury. – powiedział jeszcze, gładząc się po długiej, koziej bródce,
zaplecionej w dwa cienkie warkocze.
Poczekał,
aż trzy maszyny wysuną się na przód.
-
Reszta wyłączyć silniki, ich radary nie mogą nas wykryć. Nikt ma nie wiedzieć,
że tu jesteśmy.
Kropki
powoli zaczęły znikać z radaru. Po dwóch godzinach na komunikatorze zabrzmiała
wiadomość.
-
Specter 1, teren czysty.
Specter
Lead natychmiast podniósł głowę, wcześniej pogrążony w półśnie.
-
Oddział Specter, meldować się! – krzyknął, przysuwając bliżej mikrofon hełmu. –
Specter Lead, gotowy.
Kropki
na radarze zaczęły pojawiać się jedna po drugiej.
-
Specter 1, zgłaszam się, Specter 2, w porządku, Specter 3, na rozkaz… -
meldowali się po kolei. – Specter 6, na pozycji. Oddział gotowy.
-
Formacja klina. Wchodzimy. – rozkazał Specter Lead, popychając przed siebie
drążek sterowniczy. – Specter 1, 2 i 5, czekajcie na nas na końcu wąwozu.
-
Rozkaz, sir.
Idąc
jedna za drugą, maszyny wtoczyły się w wąską gardziel.
Wizja zniknęła, gdy silny promień
światła poraził wzrok mężczyzny. Z całej siły zacisnął powieki, odwracając
twarz od jego źródła, którym okazało się okno. Zamrugał jeszcze kilka razy, aż
obraz ustabilizował mu się przed oczami.
- Mogę… Prosić lustro? – zapytał
słabo.
Mężczyźni w mundurach wymienili
znaczące spojrzenia, spojrzeli w kierunku lekarza. On nieznacznie skinął głową.
Podał im lustrzaną tacę, stojącą na stoliku.
- Zalecenie było, by tego nie
robić, póki sam nie poprosi. – wyjaśnił wymijająco.
Pacjent ujął tacę i spojrzał w
swoje odbicie. Głowa opadła mu ciężko na poduszki.
- Kurwa… - jęknął cicho.
To co zobaczył było dla niego
szokiem. Spod niesamowitej ilości bandaży i opatrunków wciąż wychodziła
czerwona tkanka bliznowa. Czoło rozcięte miał od brwi, po jedynym ocalałym oku,
aż do dolnej części kości policzkowej. Jego włosy zostały zgolone,
najprawdopodobniej do operacji. A z prawego ramienia nie sterczał nawet kikut.
Pierwszy
odezwał się Specter Lead.
-
Co do chu… - zapytał cicho. – Specter 1, słyszysz mnie?! – odpowiedzi nie było.
– Specter 1, odbiór! – ponowił próbę. Znów nie doczekał się odpowiedzi. –
Specter 2! – krzyknął do mikrofonu. Znów bez skutku. – Specter 2, odbiór, kurwa
twoja mać!
-
To pułapka! – odezwał się nagle Specter 5. – Wycofajcie się, oni na nas
czekają!
-
Specter 5, melduj!
-
Jedynka i Dwójka nie żyją. Moduł osłony został zniszczony. Wróg ma broń ciężką.
Powtarzam, wróg ma bro… - krzyk, eksplozja, poczym sygnał urwał się na dobre.
-
Do wszystkich jednostek! – krzyknął Specter Lead. – Wycofać się na pozycję 4B4!
To rozkaz!
Już
po chwili padł strzał, przewracając jedną z maszyn. Płomień natychmiast objął
Walkera, buchając spod przetopionego pancerza. Na szczycie skał zamajaczyła
złowroga sylwetka, przypominająca czteronożnego pająka. QuadWalker. Nastąpiła
pełna kolorów eksplozja, i z wyświetlanej na HUD-zie maszyn pozycja 04
zniknęła.
Od
wąwozu zaczęło nadchodzić więcej wrogów. Rakiety świszczały, ciężkie karabiny
trzaskały, a ciężkie działa waliły jedno po drugim rytmicznymi salwami.
-
Wywiad zawiódł! – krzyknął pilot jednostki Specter 3. – Oni tu czekali.
-
Do wszystkich ocalałych. – Krzyczał charkotliwie ich dowódca, Specter Lead. –
Zapomnijcie o zadaniu. Wycofać się na 4B4, to roz…- Kolejna eksplozja, i
komunikator dowódcy zamilkł na zawsze.
-
Tu Specter 3, z misji Trident. Kod czerwony w sektorze 4A3! Powtarzam, kod
czerwony w sektorze 4A3! – pilot usiłował wezwać wsparcie. Zaraz potem
radiostacja zgasła. „Brak sygnału” – powtarzał automat w równych przerwach.
Następna
salwa rakietowa wymierzona była w niego.
„Brak
Sygnału”.
Pilot rozejrzał się wokoło, z obłędem na
twarzy.
„Brak
sygnału”.
Rozpaczliwie
usiłował ruszyć maszynę, ale ta reagowała za wolno.
„Brak
sygnału”.
Rakiety uderzyły w ziemię zaraz obok niego,
ciskając maszynę na skalistą ścianę. W kokpicie wybuchł pożar, wokół wszystko
zaczęło się topić.
„Brak
sygnału”.
Mężczyzna otworzył oczy raz
jeszcze, gdy wizja rozmyła się, niczym poranna mgła.
- Co z Collinsem? – Zapytał.
Odpowiedziało mu milczenie. – A Rogers? – to samo. – Meyers? – zebrani powoli
spuścili głowę. - Porucznik O’Hara? –
pokręcili smutno spuszczonymi w dół głowami. – Clinton? Verenor? – zamknął
oczy, czując jak robią się wilgotne. – Czy naprawdę nikt…? – głos mu się
załamał. Odpowiedzi nie było. Na żadne z tych pytań. Nie musiało być. Znał je
wszystkie.
„Brak
sygnału”.
Cudem
tylko pilot otworzył oczy. Czuł, jak krew spływa mu po twarzy, czuł, jak jego
bujne, długie włosy są nią nasiąknięte. Automat powtarzał w kółko swój
komunikat. Zadanie. Ten oddział miał wykonać powierzone im zadanie. A on niósł
jeden z lokalizatorów, jedyny, którego jeszcze nie odpalono. Ostatni dzielący
misję od powodzenia. Na ostatnią przewidzianą w założeniach bazę
nieprzyjaciela. To nie mogło się tak skończyć. Nie tu, nie teraz.
„Brak
sygnału”.
Poderwał
maszynę walcząc z narastającym bólem. Nie czuł prawej ręki, więc obsługiwał
całą maszynę lewą. Zobaczył przed sobą, przez rozbity ekran kokpitu
znienawidzoną sylwetkę wrogiego Walkera. Palec sam poszedł na spust. Po chwili
rozpędzona maszyna wyminęła jaskrawo-pomarańczową eksplozję barw. Nie zdawał
sobie sprawy z tego co się dzieje. Mknął z prędkością bliską stu mil na
godzinę, podczas gdy na całej jego maszynie szalał pożar. W momencie, w którym
poderwał maszynę do biegu, otrzymał pseudonim Ognisty Demon. Wielu rebeliantów
wierzy, że rzeczywiście siły nadnaturalne wzięły aktywny udział w tej walce.
Ale on o tym nie wiedział. Miał zadanie. Musiał je wykonać.
Na
horyzoncie zamajaczyła we mgle czarna sylwetka murów. Wieże strażnicze wybijały
się w górę, niczym memento dla zabłąkanego zbója. Ale on nie był zbłąkany. On
miał cel. A ten leżał za murami kompleksu.
Pozostawała
odległość. Jaka mogła być? Trzysta, pięćset, mila, dwie? Obraz wirował i
tańczył mu przed oczami niczym na karuzeli na jarmarku. A czy to ważne? W razie
czego podejdzie bliżej. Płomienie tańczyły w kokpicie, kable strzelały jeden po
drugim. Za chwile siądzie zasilanie. Pilot pociągnął drążek sterowniczy,
odpowiadający za kontrolę ukrytej wyrzutni. Nacisnął spust, a długi, przypominający
zwinięty rulon gazet pocisk opuścił maszynę z sykiem. Przeleciał przez mur i
zniknął mężczyźnie z oczu. Specter 3 wykonał zwrot w lewo, odbijając kurs
maszyny o dziewięćdziesiąt stopni. W tym momencie kolejna fala płomieni
buchnęła spod blachy, kolejna eksplozja zatrzęsła Walkerem rozlegając się spod
rozbitego, rozlatującego się od temperatury pancerza. Mężczyzna zaczął dławić
się rozgrzanym powietrzem, wypełnionym gryzącym dymem z płonących obwodów oraz
charakterystycznym, żelazistym zapachem krwi. Zaczął się dusić, aż w końcu
głowa opadła mu na zdewastowany panel kontrolny.
Rozległ
się głuchy, dudniący dźwięk wielokrotnej eksplozji. Ale nie z wewnątrz maszyny.
Zza niej.
„Brak
sygnału” – zakomunikował system po raz ostatni.
Stłumił w sobie ogarniającą go
rozpacz. Otworzył oczy raz jeszcze, by stanąć twarzą w twarz z tym, co zesłał
mu los.
- Co się tam stało? – zapytał
prawie nieobecnym głosem.
- Nasi technicy sprawdzili stan
maszyny, w której cię znaleźliśmy. – wyjaśnił ten w czarnym mundurze. – Wystrzeliłeś
lokalizator, by oznaczyć miejsce ostrzału dla okrętów stacjonujących na orbicie
Gallea IV. Wykonałeś powierzone zadanie.
- Oni tam na nas czekali… -
powiedział mężczyzna cicho, przerywając mu. – Wiedzieli, że tam będziemy… Czy
jest to możliwe…? Czy zwiad mógł zawieść… Umyślnie?
Mężczyźni w mundurach wymienili
znaczące spojrzenia. Spojrzeli na lekarza, który tym razem pokręcił przecząco
głową. Toteż mężczyzna w czarnym kontynuował.
- Potem najprawdopodobniej twoja
maszyna wbiła się na sterczący z ziemi kolec skalny. – mówił, unikając
odpowiedzi na zadane pytanie. - Tam znaleźli cię członkowie operacji Odyn.
Dowódca operacji, odebrawszy z centrali zgłoszony kod czerwony, zlecił BS Salvador
bombardowanie orbitalne sektora. Dzięki tobie jednak ostatnia baza buntowników
na Gallea IV przestała istnieć. Jesteś bohaterem.
- Bohaterem? – zapytał cicho i
zaśmiał się chrapliwie, z oczu pociekły mu łzy. – To nie jest sen, prawda? Nie
obudzę się za chwilę? – Zaklął cicho, w nieznanym im języku. – Jestem
bohaterem…
Uniósł głowę na chwilę, jakby miał
jeszcze o coś zapytać. Jego ciało jednak natychmiast zwiotczało, zamknął oczy,
a głowa opadła mu na poduszki.
- Jasna cholera! – krzyknął lekarz,
wybiegając z pokoju. – Znów stracił przytomność! – krzyknął do kogoś na
korytarzu.
A tym czasem w głowie mężczyzny
całe piekło jakie przeżył zaczęło rozlegać się na nowo.
Dwa tygodnie później był już
gotowy, by wyjść, ze szpitala, chociaż lekarze wciąż byli innego zdania.
Połamane nogi zrosły się już, choć lewa wciąż była wzmacniana tytanowym
szkieletem. Na stałe. Mechaniczne prawe ramię spisywało się doskonale.
Dokładnie tak, jak powinno jego naturalne ramię. Przeszczep skóry głowy przyjął
się bardzo dobrze, więc włosy zaczynały mu powoli odrastać. Wszczepione
implanty mające wspomagać jedyne ocalałe oko też działały bez zarzutu, mimo iż
czasem traciły ostrość. Ale lekarze powiedzieli, że to kwestia dni, gdyż mózg
mężczyzny musi się przyzwyczaić do wspomagania.
Któregoś dnia poznał jedną z
żołnierek ze Śnieżnej Gwardii, która trafiła do tego szpitala, po tym, jak
gigantyczny odłam lodu przygniótł ją na Hypaksie. Była podobno w opłakanym
stanie. Jej skafander ochronny podobno strzelił w kilku miejscach, przez co nabawiła
się wielu szpetnych odmrożeń. Wracała z patrolu, w momencie, gdy rebelianci
rozpoczęli ostrzał. Pocisk rakietowy uderzył w lodowiec, coś chrupnęło, i
cztery tony lodu w postaci lawiny runęły w dół. Jeden z odłamków wbił jej ciało
w śnieg, skafander także zamortyzował część uderzenia. Ale złamania były.
Podobno nie miała kończyny, która nie byłaby złamana co najmniej dwukrotnie.
Jak łatwo się domyślić jej skafander nie wytrzymał.
A ona współczuła mu odniesionych
obrażeń. Cóż, fakt. Ona była cała.
Widział, jak ją przywozili. Cała
sina, majaczyła coś, podczas gdy jej łoże mknęło do specjalnej komory
adaptacyjnej. Musiała więc wykonywać służbę na jednym ze światów o skrajnych
klimatach. Nigdy jednak by nie przypuszczał, że mogła przeżyć lodowe piekło na
Hypaksie, kiedy jedyny twój przyjaciel, HES - specjalny skafander adaptacyjny
do ekstremalnie niebezpiecznych środowisk - powoli się rozlatuje na kawałki w
tej swoistej lodowej mogile.
Przez parę dni rzucał w jej stronę
zachęcające spojrzenia, ona jednak z tęsknotą patrzyła za okno, w ogóle nie
odnotowując tego co się wokół niej dzieje. Któregoś dnia postanowił jednak
spróbować swojego szczęścia. Przed wspólnym śniadaniu na stołówce podszedł do
niej i chciał rozpocząć normalnie rozmowę. Ona odwróciła się i gdy tylko go
zobaczyła wydała z siebie okrzyk przerażenia. Talerz ze śniadaniem upadł na
podłogę pomiędzy nimi.
- Wiem, głupi pomysł. – mruknął
mężczyzna, schylając się od razu. Od razu też jego dziwny, ochrypły głos rzucił
się kobiecie w uszy. Jakby miał całe gardło zdarte. – Przepraszam. Nie
powinienem…
- To ja przepraszam. – żołnierka
kucnęła obok niego, pomagając mu zbierać resztki jedzenia z podłogi. – Nie
powinnam była krzyczeć…
- Nic nie szkodzi. – mężczyzna zbył
tę uwagę machnięciem ręki. – Czego innego można się było spodziewać? Wyglądam
koszmarnie, nie da się tego ukryć.
- I tak nie powinnam. – powiedziała
z lekkim uśmiechem. W sumie uśmiechnęła się pierwszy raz od momentu pojawienia
się w szpitalu.
- Służyłaś na Hypaksie?
Kobieta na chwilę zamilkła. W końcu
jednak uśmiechnęła się ponownie.
- Tak, czwarty pułk Śnieżnej
Gwardii. Skąd wiedziałeś?
- Domyśliłem się. Po stanie, w
jakim cię przywieźli można się było spodziewać albo Hypaksu albo Poseidona.
Gwardzistka odsłoniła w uśmiechu
perłowo białe zęby. Z jakiegoś powodu wymienienie wodnego Poseidona sprawiło
jej radość. Oboje wstali.
- A ty? – zapytała. – Miałeś
przydział na Pyrei?
Ton, jakim to powiedziała,
wskazywał, że zgaduje.
- Nie, na pokrytej gęstą dżunglą
Gallei IV. – odparł mężczyzna.
– To co się stało z twoją twarzą? – zapytała
ze zdziwieniem. – Mogłabym przysiąc, że…
Mężczyzna dotknął czoła mechaniczną
ręką. Odjął ją w końcu od głowy.
- Sam nie wiem. Pocisk
przeciwpancerny, salwa rakietowa? Cokolwiek to było miałem ogromne szczęście. A
potem pożar w kabinie. – zamilkł na chwilę, poczym dodał. - Ach, zapomniałem. Jestem Andrew Joseph Otto,
chorąży. – przedstawił się, z teatralnym skłonem. Gwardzistka zachichotała.
- Karen Veronica Graad, kapral. –
powiedziała, wciąż jeszcze się śmiejąc. Potem tory rozmowy zeszły na inne
tematy.
Zaprzyjaźnili się. Czasami
wieczorami spotykali się na korytarzu i rozmawiali na różne tematy, dzielili
się wrażeniami, opowiadali sobie o dawnych przydziałach, szkoleniach,
werbownikach, najgorszych zleceniach jakie przyszło im wykonać. Karen raz
dostała nawet proste instrukcje – przeżyj. A tam, gdzie ją posyłali była
sieczka. Nie było nocy, by wróg nie organizował całą masą wypadów na wysuniętą
bazę Gwardii. Po paru miesiącach Imperium przysłało do pomocy trzy brygady
pancerne i nowiuśki pułk droidów Mark X, to i ataki się jakoś skończyły.
Ciekawostka, prawda?
Andrew dowiedział się, że Karen
jest wypisywana następnego dnia, tak jak i on sam. I tak jak on miał się
zobaczyć z ukochaną, ona czekała, by wreszcie zobaczyć się z narzeczonym –
zdaje się, że tego słowa użyła. Wieczorem urządziła nawet małe przyjęcie, gdyż
do Andrew przyszło małe, prostokątne, złote pudełko, z herbem Imperium na
wieku. W środku był list napisany ręcznie przez Ministra Wojny z podpisem samego
Imperatora. W liście gratulowali mu męstwa, bezprzykładnego bohaterstwa i
wyrażali gorącą nadzieję, by jego historia i odwaga stały się wzorem do
naśladowania dla innych. W pudełeczku znajdował się także order w kształcie
dwóch skrzyżowanych ze sobą gwiazd czteroramiennych. Jednej złotej, większej,
przysłaniającą srebrną, mniejszą. Obie przykrywały szeroki miecz. Pośrodku
złotej gwiazdy znajdował się wysadzany rubinami złoty, dwugłowy orzeł
rozpościerający skrzydła, w czarnym polu, na trójkątnej tarczy – herb Imperium.
Order Gwiazdy Imperium, najwyższy i najważniejszy order, jaki Imperium mogło
przyznać. Był też wyznaczony termin uroczystego odznaczenia, z całą oficjalną,
ceremonialną otoczką – salwy, defilada, przemówienia...
I w końcu nadszedł ten dzień.
Lekarz przyszedł na inspekcję, sprawdził stan pacjenta, odnotował coś, poczym z
uśmiechem życzył mu powodzenia i szczęśliwego powrotu do życia. Andrew czuł
jednak pewien smutek. Leżał tu prawie miesiąc, zdążył poznać i polubić wiele
osób. Z drugiej strony w końcu miał okazję spotkać się z ukochaną Kate.
Na teren szpitala nie wpuszczano
nikogo z zewnątrz. Głównie dlatego, że szpital był całkowicie wojskowy. Środki
bezpieczeństwa, te sprawy. Zdarzało się przecież, że rebelianci próbowali już
zabijać niewygodnych rannych żołnierzy, którzy trafiali do podobnych placówek.
Wyszło więc globalne zarządzenie z góry i od tej pory personel szpitala nie
wydawał żadnych przepustek ani nie wpuszczał nikogo z zewnątrz.
Otto zdołał spakować wszystkie
swoje rzeczy w jedną torbę na ramię. Bo i nie miał tego dużo. Oprócz złotego
pudełeczka z orderem miał jedną parę ubrań z przydziału, piżamę, kilka opakowań
leków przeciwbólowych, jakąś maść i stabilizator na prawe kolano. Lewe było
wspomagane permanentnym tytanowym szkieletem.
Rozległo się pukanie. To była
Karen. Też już spakowana, tryskająca szczęściem, energią i uśmiechem niczym
jakiś mega pozytywny wulkan. Był to obraz tak daleki od jej pierwszych dni
tutaj.
- Denerwujesz się? – zapytała,
widząc nikły uśmiech na niezabliźnionej części twarzy. Jego ruchy też były
niespokojne, nerwowe.
- Trochę. – wyjął z kieszeni dowód
osobisty, wchodzący w skład jego legitymacji wojskowej. Jego dziwny,
zachrypnięty głos emanował pewnym niepokojem. Na zdjęciu był młody,
uśmiechnięty mężczyzna, nieco po dwudziestym roku życia. Jego twarz promieniała
szczęściem, ozdobiona pokaźnym, acz nie za szerokim uśmiechem, a insygnia
chorążego zdobiły jego ciemnozielony, galowy mundur. Z szaro-błękitnych oczu
emanowała duma i radość. Długie ciemnoblond włosy z lewej strony opadały mu na
ramię, z prawej były starannie zaczesane za ucho. – Nie zawsze tak wyglądałem,
nie miałem tego – wykonał dłonią okalający ruch wokół twarzy. – ani tego. –
wskazał na mechaniczne ramię, które odziane było w skórzaną rękawicę
jeździecką. – Nie wiem, ale… Co będzie… Co będzie jak…
- Jak cię nie pozna? – wpadła mu w
słowo Gwardzistka. – Jeśli tylko kocha cię tak bardzo jak ty ją, to pozna cię
na pewno.
Andrew uśmiechnął się lekko
kącikiem ust.
- Masz rację. – zapiął torbę i
zeskoczył z łóżka. – Niepotrzebnie się martwię. Dzięki.
Gdy wychodził ze szpitala, na
chwilę oślepiło go słońce. Kolejny minus niezasymilowanych implantów, jak
ostrzegali go lekarze. Ale za kilka dni miało już być dobrze, więc…
Gdy odzyskał wzrok, śledził nim
jeszcze wychodzącą drugimi drzwiami Karen. Tak – przeszło mu przez myśl. – Ten
mężczyzna musi być szczęściarzem. Potem zobaczył ją.
Kate Lancester, jego ukochana, szła
od postoju taksówek w stronę wejścia do szpitala. Uniósł rękę, by jej pomachać.
Ona zatrzymała się na chwilę i odmachała mu.
Teraz jego uwagę przykuła znów
Karen. Czy nie mówiła, że czeka na ukochanego? A teraz spoczywała w uścisku
innej, nieco młodszej na oko, kobiety. Pocałowały się. Czyli to była
narzeczona. W takim razie jest szczęściarą. Uśmiechnął się lekko, wracając
wzrokiem do Kate. Ta znów zatrzymała się na chwilę. Uśmiech zszedł jej z
twarzy. Po chwili jednak zastąpił go inny, jednak sprawiał wrażenie
wymuszonego. Podeszła do niego.
- Cześć. – powiedział Andrew
radośnie, usiłując objąć ukochaną ramieniem i pocałować ją. Silny siarczysty
policzek sprawił, że na chwilę go zamroczyło.
- Bez takich. – powiedziała
chłodno, wciąż jeszcze z tym chłodnym, wymuszonym uśmiechem. – Coś ty z sobą
zrobił?
Andrew nie wiedział co
odpowiedzieć. Kątem oka wyłowił wciąż całujące się Karen z narzeczoną.
- Ja… - zaczął cicho. Nie wiedział
w ogóle co powiedzieć.
- Ja! Ja! – przedrzeźniała go Kate.
– Spojrzałeś w ogóle w lustro? Widziałeś się w nim? Wiesz w ogóle jak
wyglądasz? Pomyślałeś chociaż o mnie?!
- Ale Kate…
Kolejne uderzenie, tym razem w
drugi, zabliźniony policzek. Zabolało potwornie, jednak w większości bolała
płacząca dusza. Dobiegł go śmiech, radosny śmiech Karen.
- Nie! Mogłabym znieść życie pod
jednym dachem z bohaterem! Tak, mogłabym! Ale z potworem?! – wzięła głęboki
oddech, uspokoiła się nieco. – Nie. Wynoś się z mojego życia. Wynoś się i nie
wracaj. Jutro zwrócę ci klucze do twojego mieszkania. Do jutra mnie tam nie
będzie.
Odwróciła się na pięcie.
- I jeszcze jedno. – powiedziała. –
Nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Zrobisz to dla mnie?!
Andrew został bez słowa. Przez
chwilę patrzył przez łzy, w ślad za oddalającą się kobietą, w końcu spuścił
głowę, a jego ramionami wstrząsnął szloch. Jeśli
tylko kocha cię tak samo jak ty ją, to pozna cię na pewno. Nie tego, że nie
pozna, powinien się obawiać. Tylko tego, czy kocha.
Chciał za nią wołać, pobiec, jednak
jakaś siła zatrzymała go w miejscu, odebrała mu głos. Był w stanie tylko
patrzeć, jak całe jego życie powoli rozpada się na kawałki. Stał tak jeszcze
przez jakiś czas pogrążony w rozpaczy, aż poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.
Podniósł głowę i zobaczył zatroskaną twarz Karen. Jej ukochana stała obok.
- Pomyślałyśmy… - zaczęła. –
Pomyślałyśmy, że może…
Strącił jej dłoń z ramienia.
- Dzięki. – powiedział łamiącym się
głosem. – Dam sobie radę sam... Jakoś muszę. Potrzebuję teraz… spokoju. Ale
dzięki. To dla mnie wiele znaczy.
Uśmiechnął się lekko, pożegnał je,
obie zatroskane, krótkim machnięciem ręki, poczym ruszył smętnie w tylko sobie
znanym kierunku, ściskając w ręku wyjętą z kieszeni nadpaloną naszywkę z
wizerunkiem głowicy trójzębu.
Bohater
Widząc rozmach imperialnych
ceremonii, człowiek mógłby się zacząć zastanawiać, dlaczego? Gdy człowiek
patrzy na te wszystkie defilady, pokazy, salwy, przemówienia, zaczyna szukać
sensu, którego początkowo odnaleźć nie sposób. To wszystko po to, by wręczyć
jeden medal. Dla jednego żołnierza. Dopiero po dłuższym zastanowieniu się,
dochodzi się do wniosku, że całe to działanie ma tylko dwa cele. Po pierwsze,
chodzi o swoistą prezentację siły. Imperium przecież ma wówczas okazję, by
pokazać światu nowe pułki droidów, doskonałe umiejętności swoich pilotów,
żelazną dyscyplinę i koordynację w armii. Po drugie, chodzi o to, by oderwać
umysły ludu od nieprzyjemnych spraw. Takie pokazy nie tylko dają poczucie
wspaniałości Imperium, ale podnoszą znacznie morale, zarówno sił
konwencjonalnych jak i obrony cywilnej. Wszakże nie od dziś wiadomo, że ludzie
z większą chęcią biegną ku śmierci z uśmiechem na twarzach.
Tak też było i tym razem. Podczas
gdy w całej stolicy lał rzęsisty deszcz i pioruny waliły na prawo i lewo, nad
pałacem imperialnym słońce – w zasadzie dwa słońca, gdyż stolica Imperium
znajdowała się na planecie krążącej wokół dwóch pożerających się wzajemnie
gwiazd, mniejszej srebrnej i większej złotej- grzało niemiłosiernie, a na
niebie nie było ani jednej chmurki. Nad głowami zebranych huczały silniki
myśliwców, a ludzie tłoczyli się przy placu defilad, patrząc na najnowsze,
maszerujące z potworną dokładnością i precyzją, droidy bojowe modelu Mark XVII,
które, po prawdzie, tylko do defilad się nadawały, a tak swoim poprzednikom,
Mark XV czy nawet balansujących już powoli na granicy przestarzałości Mark X,
ustępowały pola pod każdym innym względem. Były piękne, fakt. Ale nic poza tym.
W końcu ciężkie, złocone drzwi
otwarły się, i w eskorcie imperatorskiej gwardii wyszły te trzy osoby. Minister
Wojny, Pierwszy Sekretarz, oraz promowany, którego nazwiskiem nikt nie chciał
sobie zaprzątać głowy. Na razie. Potem, każdy będzie chciał się pochwalić, że
widział i że wie kto otrzymał Order Gwiazdy Imperium.
Pomruk niezadowolenia rozległ się,
gdy słońce oświetliło twarz promowanego. Potężna narośl z tkanki bliznowej
szpeciła jego oblicze wystarczająco skutecznie, by jednak miał spokój po
ceremonii.
Szedł dość sztywno, jakby bez
przekonania, mimo iż z całej jego postury czuć było bijącą dumę, nie z tego
nawet, że zostanie odznaczony, ale z samego faktu, że nosi mundur. Jego twarz,
ponura lecz opanowana, była tylko idealnym dopełnieniem.
- Bohater idzie. – dało się słyszeć
od strony zgromadzonego tłumu. To krótkie stwierdzenie starczyło, by nagle
nastała tam całkowita cisza. Nie starczyło natomiast, by zakończyć przepychanki
w kierunku barierek.
Gwardziści ustawiali się jeden po
drugim w dwóch szeregach, po obu stronach promenady. Powstałym tunelem szli w
milczeniu ku mównicy Minister Wojny, Pierwszy Sekretarz oraz oszpecony
mężczyzna. Gdzieś w tle rozlegały się werble.
Mężczyzna zobaczył w tłumie znajomą
twarz. Nawet dwie. Uśmiechnął się nieznacznie. Niczego innego by się po nich
nie spodziewał. Więc jednak przyszły…
Nie wiedział czemu, ale ta myśl
sprawiła, że poczuł się lepiej.
- Chorąży Andrew Joseph Otto.
Wyprężył pierś, gdy Minister Wojny
wyczytał jego imię. I mógłby przysiąc, że obie kobiety wstrzymały swój oddech
na chwilę.
- Za twe zasługi dla Imperium, za twe
bezprzykładne poświęcenie dla sprawy Imperatora, za bezinteresowną służbę dla
obywateli – minister czytał treść uzasadnienia. – Jego Wysokość Imperator
Robert Kain zadecydował, by odznaczyć was Orderem Gwiazdy Imperium.
Herold, który nawet nie bardzo
wiadomo skąd się wziął, wręczył otwarte złote pudełko Ministrowi Wojny. Ten
wyjął zeń medal i przypiął go do ciemnozielonego, galowego munduru chorążego.
- Order Gwiazdy Imperium –
kontynuował już po wszystkim – przyznawany jest tylko w wyjątkowych sytuacjach.
Wierzymy, że sytuacja na Gallea IV była właśnie taka. Chorąży Otto był jednym z
pilotów biorących udział w operacji Trident, mającej na celu wypchnięcie
rebeliantów z układu Terminus. Jego oddział znalazł się w okrążeniu, wróg nie
dał im najmniejszych szans. On jednak nie poddał się. Poderwał zniszczoną
maszynę i dokończył tak brutalnie przerwane zadanie. Daje to tylko świadectwo
niezwykłego hartu ducha.
Rozległy się oklaski i gwizdy, a
Andrew po raz pierwszy zaczął zastanawiać się, ilu klakierów Ministerstwo
opłaciło. Gdy już owacje ucichły, Pierwszy Sekretarz wywołał chorążego do
mównicy.
- Powiedz coś od siebie. – szepnął
mu do ucha.
Andrew teraz stanął twarzą w twarz
z rozentuzjazmowanym tłumem. Lewą rękę położył na blacie, prawą założył za
plecy. Przełknął ślinę.
- Na Gallei – powiedział, a jego
ochrypły głos poniósł się po okolicy. – zginęło wielu wspaniałych ludzi. Wiele
wspanialszych niż ja. Wielu z nich pozostawiło rodziny, wiele dzieci budzi się
w nocy z płaczem, bo ich ojciec albo matka nie wrócą już do domu. Porucznik
Morgan O’Hara, Guiseppe Collins, Lysander Rogers, Lavender Meyers, Sean
Verenor, Kurt Clinton… Oni wszyscy już nie wrócą. To nie oni powinni tam
zostać. Dlatego prosiłbym… - zamilkł na chwilę. Przymknął oko, by nie widać
było, jak targa nim rozpacz na samo wspomnienie tamtego dnia. – Prosiłbym, by
uczcić ich pamięć minutą ciszy. Tyle możemy dla nich zrobić. – zwiesił głowę,
kątem oka widząc, jak Minister i Sekretarz wymienili znaczące spojrzenia. – Dziękuję.
Potem rozległy się oklaski. Tak
jakby nikt nie przypuszczał, że tak ceremonia się zakończy. Andrew zajął
wyznaczone miejsce, wzruszony. Po raz pierwszy od tak dawna poczuł w sobie
delikatną nutkę szczęścia.
Ale to było dawno.
Mężczyzna podniósł butelkę do ust.
Z butelki było łatwiej pić. I szybciej. Nie trzeba było przelewać do kufla. I
które to już było? Piąte, szóste? Nie liczył już. Może miał aż tak mocną głowę,
może się już przyzwyczaił, a może to wszczepione implanty? Pociągnął solidny
łyk. Jeden, drugi… Taa, najpierw skrajny lojalizm, potem pracoholizm, teraz
alkoholizm. – pomyślał, ciągnąc jeszcze trzeci. – Brawo, panie chorąży. Oby tak
dalej. I brniemy dalej w izmy.
Spojrzał w kierunku baru. A miła
pani zza lady spojrzała na niego. Jakoś tak smutno. Czyżby było jej go żal?
Uśmiechnął się krzywo, patrząc na poziom jasnozłotego trunku w butelce przed
nim. I na stosik pustych butelek przed nim. Miesiąc temu o tej porze wciąż
byłby na patrolu. Wraz z drugą zmianą. Tamci nawet śmiali się z niego, że śpi w
marszu. A może coś w tym było? Wszakże był na patrolu od rana do… rana. A
dosypiał w przerwach. Tak, to powinno się leczyć. Ale co innego miał do roboty?
Gigantyczny apartament złożony z dwóch mieszkań, którego był właścicielem,
przytłaczał go swoimi rozmiarami, zwłaszcza, że wciąż było tam dużo JEJ zdjęć.
Opróżnił butelkę do dna.
Tak, a od NIEJ wszystko się
zaczęło. Zamknął oczy, westchnąwszy, a jego umysł od razu przywołał tamtą
scenę. Zadawał sobie teraz pytanie, jak on wcześniej chciał z nią spędzić
resztę swojego życia?
Z zamyślenia wyrwał go luby brzęk
szkła. Aha, znaczy kelnerka zabrała właśnie puste butelki. To dobrze, można
będzie zamówić coś kolejnego.
Nawet mu się tu podobało. W tym
kącie, nie w tym pubie. Ten kąt był jedynym, do którego dźwięki tego, co
nazywają dzisiaj muzyką nie docierały aż tak głośne. Poza tym było tu
przyjemnie ciemno. Z dala od tych wszystkich migających,
jaskrawo-tęczowo-kolorowych świateł. Tu mógł spokojnie przemyśleć wiele spraw,
nie będąc zaczepianym przez całą tą dzicz wokoło.
- Jeszcze jedno poproszę. –
powiedział, gdy kelnerka miała odchodzić. Rzuciła mu zmartwione spojrzenie, ale
poszła. Ciekawe, pomyślał, czym ona się tak martwi? Tym, że ja chleję, czy tym,
że żołnierz chleje?
Brzdęk! Kolejna butelka stanęła
przed nim. Podziękował, poczym upił kolejny łyk. Wodził teraz oczami, od
dziewczyny do dziewczyny, zastanawiając się, ile trzeba będzie, by jedna z
drugą zostawiły swoich ukochanych. U niego starczyło niewiele. Ot, okazanie
męstwa i proszę.
Westchnął ciężko. I jak niewiele
starczyło, by odsunąć go od jakiejkolwiek aktywnej służby. Jeden wypadek z
ropiejącą twarzą i jazda do papierów. Tu jest twoje biurko, tu jest archiwum,
tu jest biblioteczka, tam jest zegar. I niech no cię tylko zobaczę w miejscu
innym niż za biurkiem zanim upłynie odpowiedni czas. To nie była praca dla
niego. Był człowiekiem czynu, nie księgowym. No, ale powiedz słowo sprzeciwu
największemu, popapranemu sadyście w stolicy. Przecież te patrole były całym
moim życiem. – pomyślał z goryczą. - Nie, wstecz. Czyżbym mówił już o kimś w
ten sposób. Ach, tak. Kate. A niech ją cholera.
- Można się dosiąść? – usłyszał nad
sobą czyjś głos. Czyżby ten ktoś był tak wysoki, czy on już praktycznie leżał
na stole?
- A broni ktoś? – odpowiedział
pytaniem na pytanie, ze szczerym zamiarem wysłania przybyłego do diabła. Łyknął
jeszcze raz.
- Zdaje mi się, że ma pan poważny
problem. – tamten nie dawał za wygraną.
Mężczyzna uniósł głowę. Jego
rozmówca, jeśli można to było nazwać rozmową, nosił nienagannie uprasowaną
niebieską koszulę i czarną marynarkę. Spod kołnierza wystawała biała koloratka.
Aha, ksiądz, cudownie. – pomyślał żołnierz. – Tego tu jeszcze brakowało.
- Nie twój interes. – usiłował zbyć
rozmowę.
- Przepraszam, jeśli wydaję się
natrętny, ale nie ma sytuacji bez wyjścia. – ciągnął tamten.
- Owszem, tu są dwa. – powiedział
mężczyzna, dziwiąc się sam sobie. – Tam są drzwi, a tam jest okno.
- Twoja ironia stawia
nieprzeniknioną barierę między tobą, a kimś, kto tylko chce pomóc. A przecież,
choć mrok wydaje się nieprzenikniony, zawsze jest światło w tej zapaści.
Czyżby usiłował go ewangelizować?
- Bez tekstów o miłości Pana, ok? –
zapytał chłodno, podnosząc wzrok. A ten mówił jasno „won mi stąd”.
- Ach, chyba pana skądś znam… -
zawołał ksiądz. – Czy to nie pan przypadkiem był tym…
- Byłem. – przerwał mu mężczyzna. –
Zwróć uwagę na użyty czas przeszły. Byłem, no i? Czy to czyni ze mnie gwiazdę
jakiegoś chorego reality-show?
- Nie chciałem urazić. – ksiądz
natychmiast się wycofał. – Jeśli w jakiś sposób to zrobiłem, to proszę o wybaczenie,
gdyż nie zrobiłem tego umyślnie.
Coś podejrzanie łatwo dało się go
zagiąć. Czyżby…?
- Nie uraził pan. Więcej trzeba,
mimo wszystko. – Pociągnął kilka solidnych łyków. – Chce pan?
- Nie, dziękuję. – zaoponował. –
Nie piję.
- I mądrze. Też nie powinienem, ale
tak wyszło. Pierwszy raz w stolicy? – zapytał jeszcze, patrząc na coś ponad
ramieniem rozmówcy.
- Tak, przed chwilą opuściłem wahadłowiec.
– odpowiedział ksiądz.
- Widać. Ale jeszcze tydzień, może
dwa i minie cały ten entuzjazm, ta chęć pomocy. Będzie pan chciał stąd jak
najszybciej wyjechać…
Mężczyzna przyglądał mu się
uważnie.
- Rozumiem pańską reakcję. –
powiedział w końcu. – Historia Terry wystawiła bardzo negatywne świadectwo
wierze, którą reprezentuję. – Ciężko było nie przyznać mu racji. – Zdaję sobie
sprawę, że na naszym przykładzie prowadzi się wykłady „Jak nie zdobywać
poparcia”. Bo i jaką rację bytu ma religia oparta na miłosierdziu, siłą
wmuszana w ludzi. Dlatego staram się to zmienić. Zobaczyłem pana i pomyślałem,
że może będę mógł pomóc.
- Szlachetne. – odparł żołnierz
sucho. – Zabawne, pomyślałem to samo, jak zobaczyłem ogłoszenie o werbunku. O,
zaciągnę się, może będę w stanie pomóc. Niestety, nie jest pan w stanie pomóc.
To leży wiele głębiej niż kilka głębszych. Po prawdzie leży u samych podstaw.
- Nie chcę pana zmuszać –
powiedział ksiądz. – ale rozmowa z kimś jest najlepszym sposobem na poradzenie
sobie z problemami życia codziennego. A jak rozmawiać, to wypada najpierw się
przedstawić. Jestem Jon. Jon Brighman.
Mężczyzna spojrzał na wysuniętą ku
sobie dłoń. Ujął ją w uścisku.
- Andrew Joseph Otto. – przedstawił
się, potrząsając nią. – Chorąży.
- Miło mi. – Jon uśmiechnął się
lekko. – Wracając do rozmowy, nie powinno się tłumić wszystkiego w sobie. To
jest niezdrowe zarówno dla umysłu jak i dla duszy. Ludzie stopniowo popadają w
obłęd…
- Och, więc mam wybiec na ulicę i
wrzeszczeć, by ktoś mnie w końcu usłyszał? – zapytał Andrew drwiąco.
- Nie, ale na pewno jest ktoś, z
kim możesz…
- Tak się składa, że był ktoś. B Y
Ł. – przerwał na chwilę, by opróżnić butelkę. – Przed tym. – wskazał swoją
twarz. Teraz tak się składa, że i z wojska mnie odsuwają. Już teraz przerzucili
mnie do papierków. I za co? Za ropiejącą facjatę. Bo ktoś wpływowy zobaczył i
się porzygał. Jakby jeszcze to moja wina była, że skurwiel miał słaby żołądek.
I nie straszyć mi ludzi w godzinach pracy!
- Przykro mi. – Albo Andrew
zaczynał mieć majaki, albo księdzu faktycznie było przykro. Może są jednak
dobrzy księża na tym świecie? – Może chciałbyś o tym porozmawiać?
- A chcesz posłuchać? – roześmiał
się głośno. – To słuchaj.
- Wiele wycierpiałeś, Andrew. –
powiedział Jon, gdy Andrew skończył opowiadać mu o swoim dzieciństwie i służbie
w wojsku.
- A to wciąż nie wszystko. – Jeśli
ksiądz miał jakiekolwiek wątpliwości, Andrew rozwiał je. – Po Gallei wychodzę
ze szpitala, myślę sobie, że nie będzie źle, mam dla kogo żyć, ja kocham ją,
ona kocha mnie. I łup! Ani się obejrzałem, a już zarobiłem dwa policzki w
przedziale krótszym niż dwie minuty. I za co? „Spójrz w lustro” suka ci powie.
Wiesz jak to się nazywa? Nóż w plecy. W najgorszym możliwym momencie. –
roześmiał się nagle. – Wiesz co jest zabawne? Znajoma mówiła mi, że jeżeli
kocha, to pozna. Poznała, ale nie kochała.
- Jeśli los się od ciebie odwrócił,
to wiedz, że…
- Prosiłem, bez bełkotu o miłości
Pana. – warknął Andrew. Ksiądz zamilkł w pół słowa.
- A, tak, przepraszam. Może
porozmawiaj z tą znajomą. Wiesz, ona zna ciebie lepiej niż ja… I może…
- Odpada. Ona ma własne życie,
własne zajęcia, własne problemy. – odparł chłodno. – Poza tym, żadne może. Nie
wspominałem przypadkiem, że jest lesbijką? – przerwał, by odstawić pustą już
butelkę. Kolejną. - Ale wiesz co? – powiedział jeszcze po chwili. –
Rzeczywiście, jakoś mi ulżyło. Wygląda, że powinienem ci podziękować.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. –
Jon uśmiechnął się szeroko. – I zapamiętaj radę od serca. Świat nie kończy się
na porażce. Zawsze można osiągnąć sukces. – odchrząknął. - Albowiem ten kto
wystarczająco długo wpatruje się w mrok, pierwszy dojrzy w nim promyk światła.
- Tego nie ma zapisanego w żadnym
waszym piśmie? – zauważył Andrew niepewnie.
- Owszem. Ja jednak uważam, że
pismo spisane tysiące lat temu dawno straciło swą wartość. Bez znaczenia jak
święte. Nie może być jedyną wykładnią postępowania, gdyż realia zmieniły się
zbyt drastycznie. Trzeba tworzyć nowe zasady, które pomogą dopasować dawne
ideały do współczesnych nam realiów. Gdyż jak człowiek, będący istotą
ograniczoną, może stworzyć coś ponadczasowego? Wciąż jednak pismo zawiera wiele
cennych wskazówek. Jak na przykład podręcznik dla szkutników. Ot opis Arki
Noego. Pięćset łokci długa, sto pięćdziesiąt szeroka i każdego zwierza po dwie
sztuki pomieścisz. Kupcy w dzisiejszych czasach wiele by dali za receptę na
taką ładownię. Poszerzona odpowiednio dla dzisiejszych standardów i masz profit
życia na transakcji. – roześmiał się wesoło. Andrew sam nie wiedział czemu, ale
ten żart wydał mu się rzeczywiście bardzo zabawny. – Jest jeszcze kilka, ale to
na inną okazję.
- Ile się należy? – zapytał Andrew,
gdy kelnerka podeszła ponownie. Zaśmiał się bezgłośnie, gdy usłyszał kwotę.
Wyciągnął kartę.
Gdy już zapłacił, narzucił na
siebie swój płaszcz, do tej pory przerzucony przez oparcie.
- Jakbyś czuł potrzebę rozmowy –
powiedział jeszcze Jon. – Możesz mnie znaleźć w New Temple, w katedrze.
- Zobaczymy. – powiedział Otto i
wyszedł. – Miej się. – rzucił na pożegnanie.
Gdy wyszedł poczuł na twarzy
orzeźwiające, acz przygnębiające krople nocnego deszczu. A zacinało ostro.
Rozejrzał się w około i ruszył przed siebie.
Rozmowa z Jonem, mimo iż z pozoru lekka
i przyjemna, dała mu sporo materiału do rozmyślań. Ciężkich i niewesołych.
Szedł teraz, sam nie wiedząc czemu, przez największe slumsy w stolicy. Cóż,
każdy blask rzuca cień. A im blask mocniejszy, tym cień bardziej wyrazisty.
Śmiechy, szepty za jego plecami,
pokazywanie palcami. W jego głowie wciąż brzmiały szydercze słowa Kate. I miał
wrażenie, że każdy śmiech i każdy szept tylko je powiela. Szedł zdecydowanie,
choć raczej chwiejnie, a im dalej zaszedł, tym śmiechy się nasilały. W końcu
nałożył kaptur na głowę i skręcił w jedną z ciemniejszych uliczek, by uciec od
napastliwych szeptów.
Grupka ludzi pojawiła się przed
nim. Jakkolwiek pijany by nie był, ocenił, że są sporym potencjalnym
zagrożeniem. Banda ośmiu mężczyzn, każdy ma coś przy sobie. Jakąś pałkę czy
kij. Tak. Gangi były codziennym problemem stolicy. Nie było dnia, by ktoś nie
został pobity, okradziony, zgwałcony czy zabity. To należało zmienić, ale
ludzie z natury są konformistami. Tak jest, to tak będzie. Sam i tak nic nie
zdziałam, myślą sobie. A tym czasem, jak takich niemogących zebrać do kupy, to
tworzy się całkiem pokaźna siła. No ale najpierw – pomyślał Andrew z goryczą. –
trzeba by było się wziąć i zebrać.
Oprócz walki, która zawsze jest
opcją, pozostawało tylko jedno rozwiązanie. Nie mógł pójść wstecz, ponieważ już
go zauważyli. A okazując im strach tylko ich zachęcasz. Musiał więc przejść
obok, starając się przykuwać jak najmniej uwagi. Poprawił płaszcz, by upewnić
się, że żadna ze srebrnych odznak bądź szlifów nie będzie widoczna. Bo to
wiadomo, co pomyśli jeden z drugim, gdy coś im zabłyśnie metalicznie? Coś
takiego jak pagon?
Walkę założył jako plan awaryjny. W
korpusie wpajano mu do głowy swoisty dekalog, zbiór zasad bardziej lub mniej
użytecznych. Do jednej z nich Andrew stosował się zawsze. Gdziekolwiek idziesz,
weź ze sobą nóż.
Gdy zbliżał się ku nim, czuł
dosłownie ich spojrzenia, przenikliwe, wrogie, dokładnie lustrujące jego
dobytek. Cóż, poza butami typu wojskowego, z wysoką cholewą i klamrami po
bokach, prostymi spodniami i długim, przeciwdeszczowym płaszczem, nie widać
było niczego, co można by było wziąć. A już tym bardziej zrabować.
Grupka wybuchła śmiechem. Złośliwym
i bezczelnym. Otoczyli go. Śmiali się jeszcze długo, aż któryś zdarł kaptur z
głowy mężczyzny. A gdy kaptur odsłonił jego twarz, śmiechy ucichły.
- Te, przybłędo! – krzyknął jeden z
nich. – To jest teren Imperium.
Andrew ocenił zagrożenie. Ośmiu,
uzbrojonych w „narzędzia tępe”, jak określiliby to eksperci. Pijani. Będzie
ciężko.
- Kosmici tacy jak ty płacą za
przejście przez teren Imperium.
- Nie jestem kosmitą. – usiłował
wyjaśnić Andrew, ale na próżno.
- Nie? Człowiekiem też nie jesteś.
Ludzie tak nie wyglądają. – kontynuował bandzior. Czy to co miał w ręku, to był
krzywo ucięty znak drogowy? – Ludzie mają twarze.
- Oczywiście. – Andrew wypił jednak
o te kilka za dużo, więc ironia sama cisnęła mu się na język. A potem było już
za późno. Co się powiedziało, to się powiedziało i nic już tego nie zmieni. –
Są także wielcy, tłuści, łysi i mają wielkiego ropnia na nosie.
Opisany przez niego bandyta
zawarczał wściekle.
- Panowie, ten obcy jest bezczelny.
– zauważył inny, stojący za plecami Andrew.
- Nie jestem obcy.
- Tym bardziej dostaniesz wpierdol.
Jesteś bezczelny i nie chcesz płacić.
I gdy ten ze znakiem miał się
zamachnąć, jego czaszka dosłownie eksplodowała. Od południa dał się słyszeć
niski, modulowany, pojedynczy dźwięk. Charakterystyczny tylko dla jednego typu
broni – karabinów magnetycznych. Karabin snajperski? Gaussian Industries? - myśli przelatywały szybko przez głowę
żołnierza. – Ciekawe.
Postanowił wykorzystać szansę,
którą zesłał mu los. Bandyci byli zdezorientowani. I gdy dźwięk ten rozległ się
ponownie, i kolejny bandzior upadł na ziemię z krwawym frędzlem zamiast czaszki
(amunicja najprawdopodobniej modyfikowana na wzór myśliwskich), Otto wbił swoje
mechaniczne ramię w głowę trzeciego. Chrupnęło, i bandyta upadł na ziemię ze
zdeformowanym bokiem głowy. Po chwili czwarty padł od kolejnego strzału, a
piąty skończył z rozciętym gardłem. Szósty zwijał się już na ziemi, trzymając
się za krwawiące obficie udo, a siódmy pożegnał się z życiem z wgniecioną w
czoło stalową pięścią Otto.
Ósmy rozejrzał się niepewnie i
rzucił się do ucieczki. Odbił się od pustej przestrzeni przed sobą i upadł na
ziemię. Po chwili w tamtym miejscu zmaterializował się wysoki, barczysty łysy
mężczyzna. Czarny tatuaż, inspirowany ludowymi wzorami, piął się po prawej
stronie jego szyi i zawijał się dopiero za uchem. Jego czarna, kozia broda
zapleciona była w dwa warkoczyki. Chorąży miał wrażenie, że powinien znać tą
gębę.
Ten autentyczny wyraz przerażenia
na twarzy bandyty, gdy rozpaczliwie cofał się tyłem na rękach, wciąż leżąc na
ziemi, dał Andrew wiele do myślenia. A potem ten łysy wbił mu podkuty obcas w
samo czoło. Chrupnęło, trysnęło krwią, i ostatni bandyta przestał się ruszać.
- Wystarczyło strzelić. – mruknął
Otto.
- Masz szczęście, obcy. –
powiedział tamten chłodno, idąc przed siebie, nie patrząc nawet na zmasakrowane
zwłoki, które zostawił. Karabin snajperski wisiał mu na ramieniu, na plecach
zaczepiony był krótki karabinek szturmowy. U pasa, oprócz kolekcji noży o
różnej wielkości ostrzach, do różnych z resztą celów, haków, podobnych do tych,
które noszą Łowcy Głów, wisiał jeszcze pęk granatów. – Ale uważaj następnym
razem. Bo następnym razem może mnie tu nie być.
- Dzięki. – odparł Andrew równie
chłodno. Ten pokaz brutalności był w jego opinii bezcelowy i zupełnie
niepotrzebny. – Ale nie jestem obcym.
Łysy zatrzymał się, jego spojrzenie
wyrażało zdziwienie, chociaż jego twarz pozostawała wciąż tak samo
niewzruszona.
- Tym gorzej dla ciebie. Bo nie
wyglądasz. – powiedział, wznawiając marsz i rozpływając się znów w powietrzu.
Urządzenie maskujące wyższej klasy. Skubaniec…
Otto poprawił kaptur i ruszył przed
siebie.
Gdy dotarł do swojego mieszkania,
gdy wreszcie zamknął drzwi i zdawać by się mogło, mógł odetchnąć, zobaczył na
podłodze list, najpewniej wsunięty przez drzwi, gdy nie było go w domu.
Podniósł go, obejrzał ze wszystkich stron. Był ze sztabu, co oznaczało, że
komisja zdecydowała coś w jego sprawie. Otworzył go i przeczytał.
- Kurwa… - powiedział bezgłośnie
poruszając wargami.
Zmiął go i cisnął w kąt. A więc
przyznano mu rentę i odsunięto od wojska w ogóle. Cudownie, po prostu cudownie.
Postanowił wziąć prysznic. I gdy
woda się tak lała, on miał ochotę po prostu zniknąć. We włączonym radiu akurat
leciała nocna audycja. Spiker mówił coś o nowych przebojach jakiegoś tam
autora, o platynowych płytach, koncertach, korkach na A43, przypominał o
imieninach i generalnie plótł co mu ślina na język przynosiła. Ale Andrew to
nie obchodziło. Starał się spłukać z siebie cały miniony dzień. Stał tak z
zamkniętymi oczami pod prysznicem, podczas gdy woda spadała mu na głowę i
ramiona, a spiker ględził i ględził. I jeszcze ten łysy. Za kogo on się miał,
za strażnika sprawiedliwości, obrońcę uciśnionych? Umysł Otto wciąż i wciąż
odtwarzał scenę, w której łysy wykończył ostatniego z bandytów.
- … I przerywamy nasz program, by
nadać wiadomości z ostatniej chwili. – pan od wiadomości? O tej porze? Otto
otworzył oczy i zaczął nasłuchiwać. – Rebelianci przeprowadzili kolejny zamach.
Tym razem ofiarą padły zakłady Tesla Industries, które były głównym dostawcą
broni dla droidów Mark X i późniejszych. W zamachu zginęło dwadzieścia osób,
piętnaście jest rannych. Wśród nich są kobiety i dzieci, nie tylko personel
fabryki. Zarząd fabryki twierdzi jednak, że nie dojdzie do znacznych opóźnień
związanych z produkcją uzbrojenia. Jak podaje nasz reporter…
Andrew uderzył pięścią w ścianę.
Ogarnęła go bezsilna wściekłość, na samą myśl o tym, że rebelia panoszy się w najlepsze,
a nikt nie chce nawet kiwnąć palcem w tej sprawie. To piętnasty zamach w tym
roku, trzeci z ofiarami śmiertelnymi, a drugi, którego ofiarą padły dzieci.
Ktoś naprawdę powinien zrobić porządek z tą hałastrą.
Wyszedł z kabiny. Włożył T-Shirt
polo i zwykłe bojówki i poszedł na wyższe piętro, gdzie znajdował się taras i
jego pokój. Usiadł przy biurku i chwycił pióro. Ktoś kiedyś poradził mu, by
pisał pamiętnik. Nie pamiętał w jakim celu, ale weszło mu to w nawyk. Tylko, że
teraz nie umiał go znaleźć.
Otworzył szufladę, w której
znajdował się pistolet laserowy, leżący obok oprawionego w skórę grubego
brulionu.
- A, tu jesteś. – powiedział,
sięgając po zeszyt. Teraz jednak jego wzrok padł na coś innego. Na małe,
sześcienne, niebieskie pudełeczko, wciśnięte pod samą ściankę szuflady.
Wyciągnął je i otworzył. W środku znajdował się piękny, złoty pierścionek z
diamentową główką.
Ogarnęła go rozpacz. Ten
pierścionek był dla niej. Chciał się jej oświadczyć, po powrocie z misji. Wyjął
go z pudełeczka i obejrzał go pod światło księżyca. Ach, jak te diamenty
pięknie się mieniły. A on w każdym widział jej twarz. I ten wymuszony, chłodny
uśmiech.
Schował go do pudełka, podczas gdy
Kate wciąż powtarzała te słowa w jego głowie, niczym zdarta płyta. Cisnął
pudełeczkiem o ścianę i schował twarz w dłoniach. Chciało mu się wyć. Jego
wzrok mimowolnie pobiegł ku otwartej szufladzie, w której wciąż leżał pistolet.
Księżyc oświetlał jeszcze jego delikatne, gładkie kształty, promienie światła
odbijały się w zagięciach. Andrew chwycił go i położył na blacie.
Stary, wysłużony i niejednokrotnie
naprawiany szczęśliwy pistolet jego pierwszego dowódcy. Otrzymał go od niego w
czasie obrony placówki na Pyrea VI. Kapitan został postrzelony w udo, jednak
pocisk minął tętnicę udową. Potem w szpitalu ktoś wbił mu nóż w pierś.
- A może to twoja wina? – zapytał
sam siebie. – Gdziekolwiek się nie pojawisz, tam coś musi się spierdolić…
Ktoś zapukał do drzwi. Andrew
błyskawicznym ruchem zatrzasnął szufladę i schował broń za plecami. Ale nie
zszedł na dół. Pukanie powtarzało się, a w tle słychać było jakiegoś
domorosłego fachowca, wypowiadającego się o najnowszym zamachu.
W końcu usłyszał, jak drzwi otwarły
się.
- Andrew, jesteś tam? – usłyszał
znajomy głos. Trzymając rękę z bronią za plecami zszedł powoli na dół. – To ja,
Lynn. Pamiętasz mnie? Narzeczona Karen.
Pamiętał. Miła,
dwudziestojednoletnia rudowłosa dziewczyna, z zawodu prawnik. Odwiedził je
kiedyś w jej kancelarii w New Temple.
- Ach, wejdź. – powiedział
poniewczasie. – Przepraszam za drobny bałagan. Nie miałem czasu tego ogarnąć.
- Karen powiedziała, że o tej porze
powinieneś kończyć patrol. Chciałam z tobą porozmawiać.
- O czym? – zapytał. W jego głosie
czuć było zdradziecką nutę zobojętnienia. – Poza tym nie byłem na patrolu. Mam…
wolne.
- Chciałam porozmawiać o tobie.
Martwimy się z Karen o ciebie.
- Zupełnie niepotrzebnie. Nic mi
nie jest, mam się wspaniale. – rzucił niedbale, choć wszystko wokoło świadczyło
wręcz przeciwnie. – Dziś nawet poznałem nowych ludzi. Miła banda, jutro będą urzędować
sześć stóp pod ziemią. Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty, wody, soku? Pytanie
co jest na stanie. – błyskawicznie w miarę obrotu przełożył rękę z bronią do
przodu, by kobieta nie widziała pistoletu.
- A co tam u was? – zawołał z
kuchni. – Mam tylko sok lub wodę.
- Może być woda. – odpowiedziała
kobieta. – Dobrze. Karen wypoczywa po Hypaksie… - powiedziała nieco zbita z
tropu.
- Cieszę się. – powiedział. – U
mnie też wszystko świetnie, zaczęło mi się układać… – Brzęk tłuczonego szkła.
Potem nastała cisza. Na chwilę. – Nie, nie układa mi się! – krzyknął
zrozpaczony. – Kogo ja chcę oszukać?! Widziałaś pismo, jakie leży na stole?
Nie? To zobacz.
Wynurzył się z kuchni niosąc
szklankę z wodą. Postawił ją na stole, przed kobietą.
- Ale jak to, oddalony ze służby? –
kobieta również wyglądała na wstrząśniętą.
- Tak o! Bo mogli, bo w obecnym
stanie nie nadaję się do pełnienia obowiązków żołnierza! Bo występujące zaburzenia
psychiczne stwarzają uzasadnione ryzyko zagrożenia dla niego i osób w jego
otoczeniu, jak zgrabnie to ujęli. Dzisiaj jakaś banda ekstremistów chciała mnie
zabić tylko dlatego, że wyglądam jak jakiś zmutowany jaszczur! Wracam do domu,
co zastaję?! To! Włączam radio, posłucham sobie trochę muzyki na pocieszenie!
Figa, rebelianci przeprowadzili kolejny zamach! A wiesz co jest w tym
najlepsze?! Że wszyscy ubolewają nad ofiarami, płaczą, jakaż to ogromna strata,
jakiż niewybaczalny akt agresji. Ale nikt nie ruszy nawet zawszonym palcem w
rozlatującym się bucie! Wytłumacz mi. Czy to ze mną jest coś nie tak, czy ze
światem?!
- Proszę cię, tylko nie rób nic
głupiego. – powiedziała nalegająco.
- Co? A nie, ja już nie zamierzam
nic robić. Zupełnie nic. Cała ta popieprzona rzeczywistość wygrała. Powoli acz
skutecznie zabiła mnie od środka. Teraz to już jest pusta skorupa. Wypalona
łuska! Ja już mam tego wszystkiego dosyć!
Przyłożył pistolet do oparzonej
skroni. Lynn krzyknęła.
- Żegnaj. Pozdrów ode mnie Karen.
Wszystkiego najlepszego.
-Nie!
Strzał. Błysnęło na czerwono,
rozległ się charakterystyczny wysoki, ostry dźwięk, powietrze napełniła
charakterystyczna, żelazista woń. Na twarzy Andrew wykwitł uśmiech ulgi, w
momencie, jak zamknęło się jego jedyne oko. Całe jego ciało zwiotczało. Upadł
najpierw na kolana, potem na plecy, a z rozerwanej rany na głowie zaczęła
wylewać się krew.
Kobieta upadła na kolana, w kałużę
krwi. Płacząc wołała o pomoc.
Asylum
Z
pamiętników Iana O’Connela, osadzonego w Asylum Astrum Imperia, oraz fragmentów
książki „Mrok w iskrze światła – autoryzowana biografia Lorda Alastora hrabiego
Blackwood” autorstwa Markusa Waltera.
… Nadeszła
sobota. Określenie to było równie trafne co błędne. Trafne wobec uczuć, z tymże
dniem tygodnia związanymi, błędne wobec wszystkich przyjętych nowych systemów
datowania. W sumie, sobota nadchodziła regularnie, w zasadzie co tydzień. Ta
jednak była z nich wszystkich wyjątkowa. Od dziś zaczynały się procesy dawnych
Cieni, którzy, po rozwiązaniu Kompanii postanowili nie dawać za wygraną.
Wyłapano – bodaj – wszystkich. O tyle wszystkich, o ile wszystkich
wychylających się nadmiernie.
Początkiem
sądzono wszystkich, których zarzuty i zbrodnie były jednoznaczne. Sędziowie
przekrzykiwali się w propozycjach kar i słychać ich było nawet zza zamkniętych
drzwi trybunału. Osądzeni rzadko kiedy nie stanowili widowiska dla zebranego
ludu. Na moje oko, takie krwawe widowiska zaspokajały żądze ludu, co powodowało
mniejsze niepokoje.
Potem
sprawy zaczęły robić się delikatne, a dla powszechnego zjadacza chleba dwoiste
moralnie. To mogło wprowadzić zamęt w tej sztucznie utrzymywanej harmonii. Ktoś
mógł zatracić granice między dobrem a złem. Znaczy tymi „uniwersalnymi”
znaczeniami tych słów. Tymi znaczeniami, którymi politycy wycierają sobie gęby
po kolejnym wciskaniu kitu.
Przykład?
Po odniesieniu kilku wrednych ran w czasie bitwy o Nową Pandorę, zostałem
czasowo odsunięty od czynnej służby. Przypisali mnie do plutonu, z garnizonem w
Pałacu Trybunału. Co miałem robić, i co to za pluton, chyba nie muszę
wspominać. Starczy napomknąć, że pomagaliśmy rozstać się z tym światem
Vreithowi i Var’ii.
Też była
to sobota, jedna z tych ponurych, deszczowych sobót. Sobota pracująca.
Przychodzi do mnie chłopak, na oko wciąż kadet, uczący się jak się odzywać i do
kogo. Nie bardzo wiedział, kto dowodzi całym tym burdelem, toteż zapytał mnie,
czy nie wiem, gdzie mogę zastać siebie. Mniejsza z formalnościami. Chodziło o
wyrok. Sprawa jeszcze się nie rozpoczęła, ale już było wiadomo, że będę
potrzebny przy Ołowianym Murze, jak nazywaliśmy miejsce egzekucji przez
rozstrzelanie. Tożsamość skazywanego jednak pozostawała tajemnicą. Dowiedziałem
się, że jest oskarżony o – między innymi, mniej lub bardziej ważnymi –
szpiegostwo, sabotaże, maruderstwo, zdradę stanu, kilka przewrotów – w tym paru
na tle religijnym – wymuszenia, haracze, włamania, rabunki, morderstwa i długo
by jeszcze wymieniać. Samo odczytanie oskarżenia musiało zająć połowę rozprawy.
…
O tym,
kogo będziemy „żegnać”, dowiedziałem się tamtego dnia. Był to wtorek. Cholera
jedna wie, co miało zeń wyniknąć, chyba tylko środa, tudzież kac moralny i
depresja. Ciemno było i ponuro, ale deszcz nie padał, była może lekka mgła, ale
nie uniemożliwiająca, ba, nie utrudniająca nawet naszej pracy.
Herold
odczytał zebranemu tłumowi, po co ich tu zebrano, co w ogóle się ma wydarzyć.
Potem kto, za co, i przez kogo skazany został, skrupulatnie jednak pomijał jak
osądzony się nazywa. Czytać tego gryzipiórek nie musiał. Wszyscy dokładnie
wiedzieli co robi się przy Ołowianym Murze. A mur po prawdzie był stalowy.
Przed nim
stały trzy stojące równo pale, do przywiązywania skazanych, jak są w „mniejszej
liczbie”. Zazwyczaj krępuje im się nadgarstki, z tyłu pala. Czasem też dla
pewności przywiązują także kostki.
Jednak
nazwisko skazanego wciąż pozostawało tajemnicą. Do teraz.
Teraz
jednak do palików prowadzili chodzącą legendę tych ziem. Fausta.
Faust był
głównym dowódcą armii na Nowej Pandorze. Był moim dowódcą. Nie mogłem uwierzyć,
że przyjdzie nam rozstać się w takich okolicznościach. Zawsze oddany swoim
żołnierzom, zawsze wierny swoim ideom. Zapewne pozdrowiłby nas salutem, jak
miał w zwyczaju, gdyby nie skute za plecami ręce. Tak, jadowity grymas, mający
być uśmiechem, musiał wystarczyć. Lud też zamilkł, niepewny co dalej.
Generała
Fausta sposób na nieśmiertelność. W swojej karierze rozstrzeliwującego
widywałem wiele pomysłów, jak urozmaicić rozstrzeliwanie. Ktoś chciał stanąć
tyłem, inny prosił o opaskę. Generał nie prosił o nic. Patrzył przed siebie,
pustym wzrokiem, prawie oskarżycielsko. Z trudem przez gardło przeszła mi
komenda zajęcia pozycji. Pierwsza z trzech. Potem druga – cel. O wiele łatwiej
przychodziło mi przywołanie z pamięci wszystkich tych sytuacji, w której
poświęcenie Fausta ratowało nam zadki, a często też życie. Jak tu teraz wydać
trzecią?
Uniosłem
rękę. Potem nogi mi się ugięły. Padłem na kolana. Nie mogłem. Prawdopodobnie
także poryczałem się jak baba.
Generał
pozostał chłodny. I pełen jadu. Pewnie takim go zapamiętam.
- Na nogi,
żołnierzu! – huknął na mnie skazaniec. – I odsuń się, stoisz na linii ognia!
Oniemiały
wykonałem polecenie.
- Z powodu
niedyspozycji waszego dowódcy, jako najstarszy rangą przejmuję dowodzenie! –
krzyknął do mojego plutonu. – Ruszać się, a żwawo!
Nikt nie
wiedział o co mu chodzi. Zaczęli pojawiać się gwardziści. Ale oni też nie
bardzo wiedzieli co dalej. Pluton rozsypał się po placu.
- Na
pozycje! – zakomenderował, a pluton, równie ogłupiały jak i cała reszta
spełniał jego rozkazy. – Cel! Na mój rozkaz- Ognia!
Okrzyk
ostatniej komendy zamarł mu na ustach, gdy pociski przebiły mu pierś.
-
Spocznij. – stęknął jeszcze, osuwając się wzdłuż pala, niewyraźny uśmiech… triumfu,
ulgi?... zarysował mu się na twarzy.
Nie było
innego wyjścia. Musiałem się napić.
…
Zadania
które można otrzymać będąc w specforce dzielą się na następujące kategorie.
Chwalebne, niegodziwe i nieudane. Ja byłem dobry. Cholernie dobry. Toteż moje
zadania trafiały do kategorii czwartej. Tych, o których nikt nigdy nie powinien
się dowiedzieć. Bez względu na wynik, zawsze trzeba było zacierać ślady, bo
nawet własny rząd w razie wpadki posłałby mnie na krzesło. Tutaj po zapewnieniu
odpowiedniego wsparcia technicznego pozostawiany jesteś samemu sobie. Nie można
oczekiwać pomocy. Nie można oczekiwać poklasku.
…
Po
nieszczęsnej egzekucji, Sztab wystawił mi stosowną opinię. Rozstrój nerwowy,
nieznaczna depresja, nic co mogłoby przeszkadzać w dalszej służbie. Co ciekawe,
w opinii jest zawarty zapis „po spotkaniu i rozpoznaniu”, a ja jako żywo nie
pamiętam żadnego spotkania. Ale mniejsza z tym, może tak im każą procedury.
Odesłano mnie na przymusowy urlop, i kazano oczekiwać na nowy przydział. Jak
już pisałem, jestem cholernie dobry. Nie musiałem długo czekać.
…
Wysyłali
mnie na Argon, lokalni mieli kilka szpetnych podejrzeń, odnośnie lokalnej
gildii – jak nazywali większość zgrupowań państwowych. Ugrupowanie, które
miałem sprawdzić nazywało się Gildią Złodziei, a zajmowało się podsłuchami,
wymuszeniami i wszystkim tym, czym Imperialna Kompania się chlubi. Nazwa
podobno wywodzi się z dawnych czasów, gdy Gildia organizowała różne wypady na
terytorium Novusa. Wszystko pod osłoną nocy. Pod znakiem wytrychów i kamfory.
Wielu noveriańskich oligarchów w zadziwiających okolicznościach żegnało się
wówczas z majątkiem. Teraz wiemy dlaczego. Skubańcy dobrzy są w swoim fachu.
Struktura
tej Gildii była do bólu hierarchiczna. Mało tego, była cholernie dobrze
zintegrowana. Nie było mowy, by ktokolwiek dostał się tam z zewnątrz, bez
wprowadzenia przez zaufanego jej członka. Dlatego też, oraz w ramach wzajemnej
kontroli, przydzielili mi koordynatora z wewnątrz. W tym układzie koordynator
patrzył na moje działania w powierzonym mi zakresie, a ja oceniałem jej pracę
jako agenta imperialnego. Rzecz jasna, nawet ona nie wiedziała, po co naprawdę
tu jestem, moja legenda bowiem przedstawiała mnie jako inspektora Jego
Wysokości. Jakkolwiek by nie było, to zawsze budzi mniejsze podejrzenia, niż
tajny agent specforce’u.
Poznałem
się na niej już pierwszego dnia. Od rana do wieczora formalistka jakich mało,
ale od wieczora do rana najlepsza przyjaciółka pod słońcem. Stara się za
wszelką cenę wyrobić sobie obraz surowej i bezkompromisowej, ale czujne oko
wychwyci fałsz od razu. I chyba w tym ich matriarchalnym społeczeństwie nie
widują za dużo mężczyzn, bo patrzyła się we mnie jak w obrazek święty, z prawie
że otwartymi ustami. A może miała inne wyobrażenie o Imperialnym Inspektoracie?
Jeśli tak, to nie była daleka od prawdy.
W
poniedziałek, drugi dzień mojego pobytu tam, zostałem zaakceptowany jako
członek tejże gildii. Moja koordynator okazuje się, pełni jedną z bardzo
ważnych – życiowych można powiedzieć – funkcji w Gildii. Zarządza siatką
obserwatorów, zwanych Oczami. Każde Oko obserwowało uważnie życie w mieście i
zgłaszało jej swoje obserwacje. A ona, jak jej się coś nie podobało to posyłała
słowo wyżej. Mistrz gildii wówczas rozważał wszystkie za i przeciw, i
ewentualnie posyłał Ostrza, by zaistniały problem rozwiązały.
…
Dnia
siódmego agent odpoczywał… Nie, dnia siódmego agent nie odpoczywał. Akurat
musiałem pracować tak ciężko, że czułem jak mi dupa odpada. Śledziłem jedno z
Ostrzy. Wysokiego, bladego, obdarzonego jakąś zarazą, bo jego twarz wygląda jak
po spotkaniu z miotaczem ognia. A skurczybyk był dobry. Naście razy mi znikał z
oczu, ginął zupełnie… Ale ja jestem lepszy. Nigdy go nie zgubiłem.
…
Gdy
otworzyłem oczy po mrugnięciu, byłem u siebie w kwaterze. Nie mam pojęcia co
się stało, ale wyglądało, że jestem cały i zdrowy, mimo iż jeszcze ułamek
sekundy wcześniej byłem na mieście, śledząc Ostrze. W łeb też nie zebrałem, bo
nie bolał. Potem przychodzi moja koordynatorka i mówi „Ostrze, które miałeś
śledzić nie żyje.” W tym momencie na usta cisnęło mi się jakieś sześćset
jedenaście pytań. Ale zadałem tylko jedno – Jak to „nie żyje”?
Po jakimś
czasie go zobaczyłem. Leżał gdzieś w rowie, z bardzo szerokim uśmiechem. Na
gardle. Serio, szyję miał tak rozchlastaną, że naprawdę można było myśleć, że
się uśmiecha. A śladu zabójcy brak. Za wyjątkiem sprężynowego noża, bez żadnych
odcisków czy poszlak, który potem znalazłem w kanale, pięć kroków od ciała.
Potem
przyszły rozkazy z dowództwa i od Mistrza. Moi zwierzchnicy chcieli bym
rozwikłał sprawę, by zyskać zaufanie Gildii, Mistrz chciał, by znaleźć winnego
i usunąć zagrożenie. Jak by nie patrzeć, dupa zawsze z tyłu.
…
Profesjonalista.
Nienawidzę tropić profesjonalistów.
…
Po
tygodniu pracy, tak ciężkiej jak to tylko możliwe (pracowałbym lżej, o wiele
lżej, wygodniej i bardziej po swojemu, gdyby nie dama patrząca przez ramię i
rozkaz cotygodniowego raportu), stanąłem przed najwyższymi z najwyższych w
Gildii, by zaprezentować im wyniki śledztwa. Wyników oczywiście nie było
żadnych, zupełnie jakby skurwysyn rozpłynął się w powietrzu. Nikt nic nie
widział, nikt nic nie słyszał, nikt o niczym nie wie, a Ostrze jest dalej tak
samo martwe jak przed tygodniem, chyba tylko uśmiecha się szerzej. Powiedziałem
im to. Byli bardzo niezadowoleni. Wrzeszczeli coś, ale nie bardzo pamiętam co.
Coś na temat mojej kompetencji, chyba.
…
Był to
poniedziałek, dokładnie dwa dni po tym, jak opieprzali mnie mistrzowie. Godzina
trzecia pięćdziesiąt i siedem nad ranem. I nagle drzwi od mojego apartamentu
wyleciały w powietrze. Wpada do środka nastu komandosów, krzyczą coś po
ichniemu i po chwili już leżę z twarzą przyciśniętą butem do podłogi. W moim
własnym domu. Oskarżyli mnie jeszcze o masowe morderstwo, zamach stanu i kilka
innych dziwnych rzeczy, poczym wywlekli jak pierwsze lepsze krawężnikowe
ścierwo.
Potem, na
przesłuchaniu, próbowałem im tłumaczyć, że jak padłem w niedzielę wieczorem,
tak dopiero oni mnie obudzili. Dostałem za to parę razy w gębę. Raz w brzuch.
Potem torturowali, a ja powtarzałem im wciąż w kółko to samo. Potem była zmiana
warty. Przyszła koordynatorka, zgodnie z regułami zabawy w dobrego glinę i
złego glinę. Pytała dlaczego zrobiłem to co zrobiłem. Co zrobiłem? Spałem za
głośno? U was jest to przestępstwo?
…
Wyjaśniła
mi, że Gildia przestała istnieć, i że wymordowałem wszystkich jej członków,
którzy przebywali w mieście. Co do jednego. A że wypadało spotkanie
organizacyjno-integracyjne, to z całej Gildii, poza oczywiście zdezorganizowanymi
w ten sposób siatkami informatorów, ocalało tylu, że można ich wyliczać na
palcach jednej ręki, nawet jak brakuje dwóch. Pokazywała potem znalezione u
mnie pocięte ubrania ze śladami walki na nich, zakrwawione noże, dwa pistolety,
z których ktoś ewidentnie robił niedawno użytek, krótki miecz energetyczny…
Mówiła nawet, że dysponuje nagraniem z owej nocnej masakry. Oczywiście
zażądałem, by mi je pokazała.
Wiecie,
kiedy człowiek przeżywa horror? Ja przeżyłem go właśnie w momencie, gdy
zobaczyłem owe nagranie. Nie jest to ani nic lekkiego ani tym bardziej
przyjemnego, gdy się widzi, że robiło się coś, co się wie, że się nie robiło.
…
Patrzyłem
na to bezradnie, jak znajoma sylwetka wychodzi z cienia, jak w milczeniu
morduje każdego kogo napotkała. Nagranie posiadało dźwięki, więc słyszałem
jeszcze płacz, jęki, krzyki, błagania… Ktoś nawet żałował za grzechy. Wierzcie
lub nie, byłem przerażony.
Aż nagle,
niczym znak z niebios, pojawiło się światełko w tej czarnej dupie, w jaką
zostałem wsadzony.
-Kim jesteś?!
– krzyknęła jedna z kobiet przez łzy, kuląc się w kącie. Była ostatnią żywą w
tym pomieszczeniu. Rany na jej ciele, cięcia na skafandrze, ślady po pociskach
świadczyły, że stoczyła bardzo ciężką walkę, której samą końcówkę
zarejestrowały kamery.
Mężczyzna
podniósł pistolet, wymierzył jej w głowę.
- Jestem
Mefisto. – powiedział i strzelił. Potem odwrócił się i wyszedł równym,
spokojnym krokiem. Jednak jego głos zapadł mi w pamięci, czasem wciąż słyszę to
zdanie gdzieś na krańcu mojej świadomości. Był niemal syntetyczny, zimny i
ochrypnięty, mocny i nienawistny.
- To nie
ja! – wykrzyknąłem, gdy nagranie się skończyło. – To nie był mój głos!
Koordynatorka
i śledczy spojrzeli po sobie, niepewni. Wiedzieli, że mam rację.
…
Potem
oczywiście katowali mnie, bym wciąż na różne sposoby powtarzał „Jestem
Mefisto”, ale nie udało im się ze mnie wydobyć głosu ani odrobinę
podobnego. Bili mnie, przypalali kończyny, potem zaś próbowali łagodnie.
Gdy już
jednak i dla nich stało się jasne, że nie mogłem to być ja, zaczęli
przepraszać, przerażeni perspektywą bezpodstawnego katowania działacza
Imperium. Pytali oczywiście, czy nie mam podejrzeń, któż to może być ten
Mefisto. Żadnych. Ha, a nawet gdybym miał jakiekolwiek, to nie podzieliłbym się
nimi z obcymi. Nie wypada prać prywatnych brudów publicznie. A zwłaszcza przed
nimi.
…
Sformułowałem
oczywiście odpowiedni raport i niezwłocznie wysłałem do dowództwa. Nawet jeżeli
mieli jakiekolwiek podstawy by przypuszczać, że jestem winny, to tortury wobec
przedstawiciela Imperium są niedozwolone. A gdy wracałem do dowództwa, to
niemal płakali żegnając mnie.
…
Dlaczego
oni mieli mi wierzyć, skoro nawet własne dowództwo tego nie robi? Zaraz jak
postawiłem stopę na imperialnej ziemi (czy raczej na imperialnym stopie
tytanu), złożyli mi najserdeczniejsze gratulacje. Zostałem bohaterem, bo
wyeliminowałem zagrożenie ze strony argońskich Gildii. Tłumaczyłem im, że to
nie ja, że ktoś mnie wrabia, ale nie słuchali. Do wieczora przysłali nawet
medal.
…
Po Argonie
posłali mnie na BS Eviscerator, który kontrolował ruchy flot nadzorujących pięć
ostatnich planet należących do Asperan. Taki swoisty rezerwat. A że wszystko
nadzorowane jest przez automat, wystarczy jeden sygnał z Evisceratora, a
powierzchnia tych planet stanie się jednolitą, wypaloną, masową mogiłą. Dla
milionów, czasem dla miliardów istnień. A przerzucili mnie tam dla uspokojenia
skołatanych nerwów.
Jednak ten
Mefisto nie dawał mi spokoju i im bardziej pragnąłem o nim zapomnieć tym
bardziej on mi się przypominał. Kazałem obsłudze BS dostarczyć mi akta mojej
rodziny, i wszystkie dokumenty, w których występuje nazwa Mefisto. W odpowiedzi
zostałem poinformowany, że nieznaczna część pierwszych i lwia drugich zostały
utajnione z rozkazu samego Ministra Wojny, z upoważnienia Jego Wysokości.
Oczywiście
dalej, tym bardziej nawet, chciałem zobaczyć resztę.
…
Znalazłem
sporo ciekawych informacji na temat swojej rodziny. Podobno miałem brata
bliźniaka, który umarł przy porodzie. Tylko dlaczego matka nic mi nigdy nie
wspominała? Słyszało się oczywiście legendy, o tym jak przedstawiciele
specforce-u niejako kradną dzieci „do wyższych celów”. Czyżby więc mój brat
miał być do nich wykorzystywany?
Jeśli
chodzi o samo Mefisto to nie dowiedziałem się wiele. Było kilku mniejszych
złoczyńców o takim pseudo, jeden agent biura egzekutorskiego, dwie korporacje o
takiej nazwie, jedna produkująca broń, a druga zajmująca się badaniami mającymi
na celu poprawienie oprogramowania imperialnych droidów.
Jeszcze
dowiedziałem się, że mój ojciec służył w misji o kryptonimie Mefisto. Podają
także, że zginął na służbie. Jednak akta tejże misji zostały utajnione na
poziomie A3 i wyżej. Co oznacza, że tylko elita wśród elit mogła się starać o
wgląd do nich.
Ale on
zginął zanim ja się nawet urodziłem.
Nie, to
nie ma sensu.
…
Stanąłem
przed lustrem, wreszcie wróciwszy do domu, patrząc na swoją opuchniętą,
zmęczoną twarz. Uśmiechnąłem się krzywo do odbicia. A więc tak wygląda
ludobójca.
…
Ostatni
tydzień spędziłem w domu, nie odzywając się i nie wychodząc do nikogo.
Wcześniej miesiąc spędziłem w areszcie śledczym. Oskarżony o ludobójstwo.
Świadkowie twierdzą, że gdy wyszedłem na mostek BS Eviscerator, to niczym demon
mnie opętał. Jeden z członków załogi twierdzi nawet, że szczególnie zareagowałem
na wzmiankę o rebelii w układzie. Grożąc pistoletem kazałem rzekomo odsunąć się
im od kontrolek, potem wyznaczałem osoby by nadawały odpowiednie sygnały.
Skutkiem tego trzy imperialne i dwie asperańskie kolonie przestały istnieć,
wraz z dziesiątkami miliardów istnień. Poznałem też nawigatora, któremu
odstrzeliłem rękę, gdy ten usiłował mnie powstrzymywać.
A ja jako
żywo nic nie pamiętałem. Ba, wiedziałem, że na pewno ja tego nie zrobiłem.
Śledczy ustalili, że to co pamiętam kończy się dosłownie na godzinę przed
krytycznymi wydarzeniami. Pani inspektor uniosła brwi, wymieniła znaczące
spojrzenia z partnerką, zanotowała coś u siebie, poczym obie wyszły.
Potem
recytowałem jakąś przesadzoną przysięgę wierności, którą miałem niby wygłosić
bezpośrednio przed wydaniem sygnału do ataku, a każdy mój oddech rejestrowały
bardzo czułe urządzenia. Potem jeszcze usłyszałem tą właśnie przysięgę, przy
odtwarzaniu czarnych skrzynek BS.
Serce
podeszło mi do gardła. To był ten głos.
Mefisto.
…
Druzgocząca
jednak była diagnoza systemu. Komputer stwierdził, że istnieje prawie pewność,
że ja i Mefisto to ta sama osoba, mimo iż nasze głosy, tonacja i takie tam inne
kwestie znacząco się od siebie różnią. Nie obwieścił tego w ten sposób,
wyświetlił po prostu całą serię zmiennych i przyporządkowanych im liczb.
Interpretacją zajęli się specjaliści.
…
Potem
skierowali mnie na kolejne badania, gdzie lekarz stwierdził, że
najprawdopodobniej mam schizofrenię, co jest normalne dla agenta służb
specjalnych pracującego w „takich” warunkach. Wystawił mi stosowną opinię i
odesłał z kwitkiem. Kwitkiem, który miałem dostarczyć do sztabu, a który
oznaczał zawieszenie mnie jako agenta.
…
Tak więc
wróciłem do domu, po miesiącu ciężkiego śledztwa, całkowicie odrzucony, niczym
wrak człowieka. Teraz, po tygodniu, po raz kolejny patrzę w lustro,
zastanawiając się, czy w ogóle jestem człowiekiem. Wszyscy moi przyjaciele,
znajomi odwrócili się ode mnie. Nikt nie chce mieć ze mną nic wspólnego.
Sąsiedzi się nawet powyprowadzali.
Patrzę w
lustro i myślę, kto spogląda na mnie po drugiej stronie. Nie byłem to ja,
człowiek z ambicjami, ceniony agent Imperium. Bo gdybym to był ja, to czy
wytrzymałbym patrząc na wrak, wypaloną łuskę, którą się stałem? W tamtym czasie
było mi ciężko nawet myśleć o sobie.
Ale nie
mógł to być nikt obcy. Bo czemu nie odwróciłby się, jak wszyscy inni w moim
otoczeniu. A on nie. Patrzył na mnie smutnymi, acz czujnymi oczami. Lecz wciąż
uśmiechał się lekko, kącikiem ust, jakby nie przyjmując do siebie całej tej
żałości, która go otaczała.
- Kim
jesteś? – zapytałem sam siebie, czy raczej to odbicie, które wydawało się tak
obce. Ułamek sekundy potem, dosłownie po czasie, jaki zajmuje mrugnięcie, za
moimi plecami stała znana mi postać. Uśmiechała się lekko kącikiem ust, z pewną
dozą jadu. Tak podobna do mnie samego. Twarz zsiekana bliznami, surowa i
bezlitosna. Na pytanie odpowiedział mi znajomy już głos.
- Jestem
Mefisto. – powiedział zabójca wychodząc z półmroku.
(...) Cała ta
sprawa śmierdziała, ale początkowo nie było w niej nic nadzwyczajnego, ani
interesującego. Nic, czym wyższe urzędy powinny się zajmować. Rozwój tego
wszystkiego zacząłem śledzić, gdy zaczęli ginąć ludzie… Nie zrozum mnie, źle.
Oczywiście, że ludzie ginęli przez cały czas. Ich ciała czasem wypływały,
czasem nie, ale ginęli. Ale w pewnym momencie zaczęły ginąć w ilościach
hurtowych. Tu zginęło dziesięciu, tam dwie setki, gdzie indziej tysiąc
siedemset dwadzieścia i cztery. Większość zamachy bombowe, czasem snajper,
czasem inny skrytobójca. Interesowała jednak nie tylko niezwykła brutalność
zabójcy, ale i przede wszystkim powtarzalność. Wszystko było inne, ale według
pewnego schematu. Wszystko do siebie pasowało.
Kazałem
więc moim ludziom dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej. Dla mnie było
oczywiste, że wszystkie te śmierci są ze sobą powiązane. Mało tego, od samego
początku było oczywiste, że są sprawą tej samej osoby. Te sprawy łączyło jednak
coś więcej niż tylko brutalność, sprawca działał w ten sam sposób. Nie rozumiem
jednak, dlaczego tylko dla mnie było to oczywiste. Inni woleli uwierzyć, że
mają do czynienia z religijną sektą, która zabija, bo zabija. Bo tak było
łatwiej. Zawsze łatwiej jest ustalić jedną rzecz z góry, a potem naginać do
niej dowody, dopasowywać do tejże teorii tok śledztwa, a wszystko co podważa tą
teorię odrzucać i potępiać wszystkich tych, którzy śmieją twierdzić przeciwnie.
Tak po prostu jest łatwiej. Tak więc dali zabójcy idealne pole do popisu. Bo
mógł spokojnie zabijać dalej, wiedząc, że wszystko co zrobi, będzie przypisane
innej, fikcyjnej organizacji. A było to o tyle niebezpieczne, że inni pomyleńcy
mogliby się zacząć z nią utożsamiać.
(…)
Co
ciekawe, mimo jednak całej brutalności zamachów, nie ginęły nigdy osoby, które
nie figurowały w żadnym imperialnym rejestrze kryminalnym. A w każdym razie nie
były bezpośredni zamierzoną ofiarą. Ktoś po prostu eliminował ścierwo z ulic
Imperium, nie bacząc na otoczenie. Osobiście znam kilka osób, które parają się
tego typu porządkami. Jego motywacja była jednak niejasna. Po kolejnym zamachu
postanowiłem zająć się nim osobiście. Początkowo sprawiał wrażenie niegroźnego.
Tak, dobrze usłyszałeś. Niegroźnego, bo nie ginął żaden praworządny obywatel, czy
taki który był do końca szczery w stosunku do Imperium. Przy okazji też
wypływały przekłamania urzędnicze. A reszta… Cóż, cytując jedną z ksiąg
religijnych antycznej Terry – sami na siebie tę śmierć ściągnęli.
Gdy jednak
znaleźliśmy ciała siedmiu wysokich oficerów Kerberos, sprawa przestała być tak
oczywista. Teraz trzeba było nareszcie zadać sobie pytanie – kim do cholery
jest Mefisto?
(…)
Jako
Egzekutor mam dostęp na życzenie do wszystkich dokumentów w imperialnych
archiwach. Niestety, nie były one żadną pomocą. Gdyby Mefisto odnosiło się do
jakiejkolwiek operacji, była by ona dawno zakończona. Gdyby był agentem, dawno
by nie żył. A przynależność do korporacji o takiej nazwie mogłem od razu
wykluczyć. Kim więc jesteś Mefisto? Tak, to pytanie prawie pozbawiło mnie snu.
Tak, prawie. Bo w krótkim czasie odpowiedź sama się nasunęła.
Początkowo
wiadomo, czułem się zaniepokojony. Oto i sam zabójca przyszedł do mnie. Z
drugiej strony jednak, nie miałem już nic do stracenia. Ani przyjaciół, ani
rodziny. Zaoferowałem mu herbatę. Bądź co bądź przyszedł mnie odwiedzić.
To
jednak, co powiedział potem, zaczęło logicznie układać się w całość.
- Jestem
twoim bratem. – powiedział, sięgając po postawiony przed nim kubek, po chwili
rozmowy wstępnej. Nie chwycił go jednak.
Miałem
brata. – przyznałem w myślach, wtedy jeszcze odrzucając wszystko to co mówił. –
Ale on umarł w czasie porodu. Z drugiej strony, gdyby przeżył, to mogło by
wyjaśnić podobieństwo Mefisto do mnie. Ale jaki mieliby cel?
-
Rozdzielili nas jeszcze przy urodzeniu. – odpowiedział na niezadane pytanie,
tak jakby odgadł ciąg moich myśli. – Napisali, że umarłem, bo potrzebowali
ducha. Kogoś, kto nie istnieje. Kogoś, po którego stracie nikt nie będzie
zadawał pytań.
Wyjaśnił
jeszcze kilka spraw, czasem potwierdzając, czasem obalając moje obawy co do
nielegalnych praktyk Imperium.
Jego
tłumaczenia wydawały się logiczne.
…
W tym
momencie miałem pewność. Mefisto był moim bratem. Rzeczywiście, w dokumentacji
medycznej było kilka nieścisłości, jak to wyjaśnił, z tego powodu, że akt
pisany był na szybko. Ale nie to jest ważne.
Jest mu
przykro, że przypisali mi jego akcje. Czuje się winny tego, że niemal wmówili
mu winę. Nie wiedział, że mieszkanie, do którego wrzucił zniszczone ubrania
jest moje. Nie wiedział, że po Argonie przydzielili mnie na BS Eviscerator.
Ale to
nic. Najważniejsze, że jest.
…
Twierdzi,
że Imperium dawno przestało być posłuszne Imperatorowi. Stworzyli całą masę
papierków, by móc sformalizować oszukiwanie Jego Wysokości. Masę papierków
wypełnianych nieprawidłowo, bądź fałszywie. Naumyślnie lub nie. Twierdzi, że
należy z tym walczyć wszelkimi możliwymi sposobami.
Ma rację.
Z tym trzeba walczyć.
…
Raz
wyszedłem na miasto. Po godzinie znalazł mnie Mefisto, wepchnął do jakiejś
kawiarenki. Wskazał losową kobietę z tłumu i kazał mi ją zabić. Mówił, że ona i
jej koleżanki pracują dla jednego z syndykatów w podziemiu. A że ona na co
dzień jest pracownikiem bazy wojskowej, jej życie stanowi zagrożenie dla
Imperium. Początkowo kłóciłem się z nim, nie mogłem zabijać tak o, bo ktoś ma
nieuzasadnione podejrzenia.
Ustaliliśmy,
że będziemy ją obserwować, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Po tygodniu spotkała
się z kimś, przekazała mu dysk.
Przechwyciliśmy
ją, ale jej kontakt rozpłynął się. A potem, gdy ją o to pytałem, twierdziła, że
nie wie o co chodzi.
Mefisto
miał rację. Trzeba było ją zlikwidować.
…
Poprosił
mnie, bym działał pod jego imieniem. Tak by w razie czego, to on odpowiedział
za coś, do czego mnie wciągnął. Nalegał żebym się zgodził. Mefisto twierdzi, że
odniósł bardzo ciężką ranę na jednej z misji, przez co nie jest już w stanie
biegać za ludźmi. Zapewniał jednak, że jego umysł wciąż działa sprawnie. Został
więc koordynatorem moich działań.
Znałem
wielu psychopatów, ale Mefisto jest z nich najgorszy. W swojej karierze
widziałem wielu skurwysynów, ale najgorszym z nich jest on. Zimny i nieprzewidywalny,
za to dobrze kalkulujący i przewidujący. Na jego polecenie zabijałem mężczyzn,
kobiety, czasem dzieci. Ale to wszystko było dla dobra Imperium. Poza tym wciąż
to brat.
…
W końcu
wpadliśmy na trop większej afery. Mefisto znalazł mnie na mieście. Zaciągnął w
ciemny zaułek.
-
Wpadliśmy. – powiedział. – Kilku skorumpowanych agentów Kerberos wie o naszych
działaniach. Nie możemy dopuścić, by informacje te zostały komukolwiek
przekazane.
Wiedziałem
doskonale, co to oznacza. Skorumpowani agenci zawsze usuną przeszkodę z drogi,
nie cofną się przed niczym. Musieliśmy być pierwsi.
Okazało
się, że odpowiedzi powinniśmy szukać gdzie indziej. Gdy z braku lepszego
zajęcia przeglądałem raporty z przesłuchań aresztowanych natknąłem się na
rozpaczliwe zeznania niejakiego Iana O’Connela. Były agent specforce uparcie
twierdził, że ktoś wrabia go w morderstwo setki ponad osób na Argonie. I jakie
wymienia nazwisko? Mefisto.
(…)
Sprawdziliśmy
tego ptaszka. Zbyt szczęśliwy to on nie jest. Najpierw w ramach misji
specforce-u wsparcie dla akcji dywersyjnych w czasie kampanii przeciw rebelii,
potem przeniesiony do plutonu egzekucyjnego, w którym stracił swojego dawnego
dowódcę. Po tejże egzekucji po zdiagnozowaniu rozstroju nerwowego odesłali go
na Argon, gdzie doszło do masakry. Nie wiem co za imbecyle pozwolili mu jechać
na kluczową dla imperialnych struktur na Argonie misję, będąc w takim stanie
psychicznym. Posłałem do inspektoratu prośbę o rozpatrzenie tej sprawy,
spodziewam się, że spadną głowy.
(…)
Formuła
działania specforce-u, a zwłaszcza komórki, w której Ian działał, nie
pozostawiała złudzeń. O’Connel pracował w skrajnych warunkach obciążenia
fizycznego i psychicznego, pozostawiony sam sobie. Gdy doszło na Argonie do
masakry, wybronił się od zarzutów, wskazując, że postać na nagraniu to nie on.
Poznał to po głosie. Technologia na Argonie jest wciąż zbyt prymitywna, by była
w stanie zwalczyć tak skonstruowaną linię obrony. Pewnie nawet nie użyli do
tego komputera. A że chcieli mieć to jak najszybciej z głowy, to puścili go od
domu.
(…)
W sumie,
to cała ta afera wyszła Imperium na korzyść. Możemy teraz luki w ich
organizacji wypełnić naszymi ludźmi.
(…)
Nie
budziło jednak żadnych wątpliwości, że po Argonie, Ian nie powinien dostać
żadnego nowego przydziału. Ten człowiek był niebezpieczny. Dla siebie, dla
innych, dla Imperium. Nie, oni wiedzieli lepiej. Wręczyli mu jakieś medale,
pogratulowali mu, i posłali na BS Eviscerator, stacjonujący nad największą
asperańską kolonią na terenie Imperium. Po co? By zregenerował siły. Kazałem
już nawet rozpocząć śledztwo w ich sprawie.
I co? I
miałem rację. Z dnia na dzień dziesiątki miliardów Asperan, i nie tylko
Asperan, przestały istnieć, a kolonie uzupełniły pasmo asteroid. A raczej ich
resztki. Ten skurwiel odpalił całe dobrodziejstwo broni Evisceratora i
zsynchronizowanych z nim flot. Co zrobili potem? Nic. Odesłali go do lekarzy,
którzy stwierdzili, że cierpi na rozdwojenie jaźni. I już. Pozostawili go
samemu sobie. Znowu.
Jutro
pierwsi z nich będą mieli rozprawę.
(…)
Wiedząc
kogo mam szukać, kazałem agentom przetrząsnąć jego mieszkanie. Ale już go tam
nie było. Znaleźliśmy jego notatki, które natychmiast kazałem utajnić. Odtajnię
je, jak tylko urząd zakończy śledztwo. W każdym razie z nich wynikało, że
sytuacja jest jeszcze gorsza, niż na początku przypuszczaliśmy. Nie wnikając w
szczegóły, wynikało z nich, że uznał swoje alter ego za swojego nienarodzonego
brata, i teraz widzi go jako drugiego człowieka, z którym rozmawia, kłóci się i
tak dalej. Nie wykluczone, że ktoś mógłby się podeń podszywać, bo to mało było
przypadków, gdy chirurgia lub charakteryzacja tworzyły sobowtóry? Jednak nie
widziałem wtedy i teraz też nie widzę sensu takiego działania. Rozstawiłem
agentów na pozycjach, mając nadzieję, że przechwycą go, zanim zabije kogoś
jeszcze.
Ale
skurwiel był dobry. Na nieszczęście faktycznie tak dobry, jak mówiły o nim jego
akta. Trzeba to było załatwić inaczej.
Czterech
czekało pod moim mieszkaniem. Krótkie przesłuchanie wyjawiło, że pracują dla
Lorda Egzekutora. Mefisto spochmurniał gdy to usłyszał. Sieć, którą nas
oplątali jest kompletna, i nasza służba dla dobra Imperium jest odbierana jako
działanie na niekorzyść. Gdy pozbyliśmy się ich ciał, postanowiliśmy, że
poślemy Blackwoodowi wiadomość, wyjaśniającą nasze pobudki. Brat był
sceptyczny, ale w końcu dał się przekonać.
…
Wysłaliśmy
im wiadomość wideo, na której wyjaśniliśmy nasze pobudki. Dlaczego robimy to,
co robimy. Przedstawiłem także mojego brata. Liczyliśmy, że zyskamy w ten
sposób aprobatę. Że może uda się uciec z tej błędnej pętli. Myliliśmy się.
…
Pukanie do
drzwi. Za nimi stoi sam Lord Egzekutor Blackwood, z obstawą czterech droidów
nieznanego mi typu. Przyparł
mnie do ściany, przyłożył niemalże pistolet do czoła. Wyrecytował oskarżenie i
przysługujące mi prawa. Mefisto nie reagował.
- Co jest,
Mefisto?! Czemu nie reagujesz?! – krzyknął odbezpieczając broń. – Zrób coś,
zaraz mu łeb odstrzelę!
Mefisto
nie reagował, stał na środku mieszkania, patrząc na tą scenę pustym spojrzeniem.
- Bo nie
istniejesz, Mefisto. – powiedział Lord Blackwood, gdy mnie zabierali. Mefisto
pozostał sam.
Otrzymaliśmy
zgłoszenie z jednej z kawiarenek, w której Ian się pojawił. Było to krótko
potem, jak znaleźliśmy ciało jednej z funkcjonariuszek Orthosa. Kierownik był
przerażony, bo na tydzień przed odnalezieniem zwłok, co ciekawe u siebie w
lokalu, widział ich oboje. Twierdził nawet, że ze sobą flirtowali. I bywali w
tej kawiarence dzień w dzień. Zawsze on wchodził za nią. I potem nagle
przyszedł tylko on. Facet twierdzi, że Ian musiał być pijany, bo gadał do
siebie. I pewno naoglądał się staroterrańskich spektakli, bo używał dziwnych
nazw. Oczywiście, facet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważny dla Urzędu
jest ten klient. Poprosiliśmy go o wykaz z monitoringu na cały tamten miesiąc.
Powiedziałem mu, że proforma.
(…)
Utrafiliśmy
w samo sedno. Na jednym z nagrań wyraźnie widać, jak patrzy w stronę denatki, a
potem wrzeszczy i awanturuje się z… No właśnie, z nikim. Wrzeszczał, machał
pięściami, groził palcem, raz wyjął nawet broń, ale rozmówcy nie było. Kłócił
się z Mefisto, a raczej z pustym miejscem naprzeciw siebie.
Wciąż
niewykluczone było, że rozmawiał z nim za pomocą jakiegoś implantu, czy
słuchawki, ja jednak zacząłem mieć pewne podejrzenia i pchnąłem śledztwo w
stronę, która mogła je zweryfikować.
(…)
Krótko
potem moi ludzie wypłynęli na powierzchnię. A konkretniej ich ciała zatrzymały
się na kracie ściekowej. Pozwalał sobie na za dużo. Trzeba było złożyć mu
wizytę. Z dobrą obstawą. Najlepiej droidów. Tak się szczęśliwie złożyło, że
zakłady Tesla Labs wyprodukowały wówczas nowy typ droidów bojowych. Behemoty.
Dwukrotnie większe od Marków, znacznie szersze i cięższe, zdolne rozrywać
pancerze czołgów. Z niepokornym agentem doskonale by sobie poradziły. Kazałem
od razu zamówić dwadzieścia dla urzędu. Ale póki ich nie otrzymaliśmy
musieliśmy czekać.
(…)
Nie wiem
kim on myśli że jest, ale otrzymałem od niego film. Jedno tylko co z tego
wynikło było dobre. W tym momencie miałem już co do niego pewność. Mefisto
nigdy nie istniał. Był wytworem jedynie jego chorego umysłu. Na tym filmie Ian
przedstawiał nam puste siedzenie obok siebie. Czasem też milkł, tak jakby ta
pustka miała coś mówić. A najlepsze jest to, że miał się za obrońcę interesów
Imperium.
(…)
Przyszła
pierwsza partia Behemotów. Pierwsza z pięciu. Nie mogliśmy jednak czekać
dłużej. Ten człowiek z każdą chwilą robił się coraz bardziej niebezpieczny.
Osobiście go aresztowałem i dałem do zrozumienia, że Mefisto jest jedynie
wytworem jego wyobraźni. Ale to chyba nie dało rezultatu. Do czasu procesu
przebywał pod ochroną nowych zabawek urzędu.
Sam Lord
Blackwood robił za oskarżenie. Wrzeszczał coś, a każdy wywód chyba kończył
wyrazem „śmierć”. Oskarżył mnie o masakrę na Argonie, o ludobójstwo na
Asperanach, o wielokrotne morderstwa na obywatelach Imperium, aż w końcu o
morderstwa na imperialnych agentach. Wskazywał jakieś dowody, które miały
posłać mnie na krzesło.
Mefisto
nie pojawił się na procesie. Nie sądzili go o nic. Pewnie zabili go na miejscu.
Sieć była
zbyt dobrze utkana. Powinienem był to wiedzieć.
…
Trybunał
uznał mnie za niepoczytalnego. Dostałem dożywocie w Asylum. W czasie
odczytywania werdyktu, Lord Egzekutor opuścił salę wyraźnie wściekły, a drzwi
zamknęły się za nim z trzaskiem. W tym momencie nawet sędziowie przerwali,
niepewni co dalej. Ale potem kontynuowali odczytanie postanowień i oświadczeń
końcowych. Wyrok nie podlegał apelacjom.
Sędziowie trybunalscy
musieli być niespełna rozumu. Wydawało mi się, że wystarczająco wyraźnie
wskazałem, że dla wszystkich w Imperium, nawet dla niego samego, będzie lepiej,
jak zostanie stracony. Wykazałem im, że żyje w innym świecie,
posłużyłem się nagraniami, zarówno tym otrzymanym od niego, jak i tym z
kawiarenki i nagraniami z przesłuchań oraz notatkami znalezionymi u niego w
domu. Ale nie. Zaczęli robić pod siebie, jak pomyśleli, czy aby wypada,
skazywać na śmierć człowieka nie w pełni poczytalnego.
Dzień
siedemnasty mojego pobytu w Asylum. Mefisto dalej się nie odezwał. Z resztą,
nawet gdyby się odezwał, na pewno bym się o tym nie dowiedział. Zostałem tu
pozostawiony, by umrzeć. Pewnie jego też zabili, bądź wrzucili gdzieś i
zapomnieli. Może… Może Lord Blackwood miał rację. Tak śmierć przyszłaby szybko.
A tutaj moje życie jest sztucznie podtrzymywane.
…
Przyszedł
do mnie na wieczór. Zadziwiające, że mam jeszcze poczucie czasu. Służba w
specforce zostaje we krwi. Okazało się, że jednak Lord Blackwood wcale nie jest
po złej stronie barykady.
W ramach
ochrony postawił dwa Marki. Strażnik szpitalny lekko zniesmaczony oznajmił, że
i tak będzie tu co jakiś czas zaglądał, po czym wreszcie zostawił nas samych.
-
Sędziowie spieprzyli sprawę. – powiedział po krótkiej wymianie „uprzejmości”. –
Z celi śmierci o wiele łatwiej jest zgubić więźnia. Wszystkim byłoby lepiej.
- Zgubić?
– zapytałem. – Nie masz na myśli „stracić”?
-
Bynajmniej. Z Asylum nie można wyjść, jeżeli nie skończy się odsiadka. –
wyjaśnił, z lekkim uśmiechem. – Ty otrzymałeś dożywocie. Czysto hipotetycznie
więc, żeby opuścić te mury musiałbyś przestać żyć. A do celi śmierci można, na
przykład nie dotrzeć. W ten sposób podrzuciłoby się im ciało, ciebie by się
zabrało, rachunek by się zgadzał.
- Dlaczego
miałbym dać się „zabrać”? Czemu mam ci ufać? – zapytałem. Tłumaczenie było dość
mgliste. – Czyż to nie ty twierdziłeś, że dla mojego dobra trzeba mnie zabić?
Lord
rozejrzał się dyskretnie. Dopiero wtedy zauważyłem, że czeka, aż lekarz sobie
pójdzie. A gdy znowu zostaliśmy sami roześmiał się chłodno.
- Coś
trzeba było powiedzieć tym debilom, by wlepili ci to krzesło. – odpowiedział,
przewracając oczami. – Wydawało mi się, że jak wykażę im, że nawet ty
odetchniesz wtedy z ulgą, to łatwiej na to przystaną, i nie trzeba będzie się
nadmiernie męczyć. Ale weź tu i ufaj, że ci imbecyle zrobią cokolwiek dobrze…
Wyciągnął
spod płaszcza małą strzykawkę z przezroczystą, niebieskawą cieczą. Położył ją
na stoliku.
- Mefisto
przesyła wraz z pozdrowieniami. – powiedział.
Więc
jednak żyje. Natychmiast zabrałem strzykawkę i schowałem za kaftan.
- Co to
jest? – zapytałem.
- Serum
pozwalające ci umrzeć. – wyjaśnił spokojnie Blackwood. – Przez pewien czas
będziesz kompletnie martwy. Potem, gdy czas działania minie, odzyskasz pełną
sprawność. Do tego czasu będziesz już poza całym tym kompleksem. Cały, zdrowy i
wolny. I z czystą kartoteką.
W tym
momencie naszły mnie wątpliwości.
- Dlaczego
nie mógł przekazać tego osobiście? – zapytałem.
- Domyśl
się. – odparł Lord Egzekutor. – Mefisto musiał zniknąć. W tym momencie
koordynuje działania Kerberus na terenie Novusa, tam nie będzie budził
podejrzeń. Poza tym, jak by to wyglądało, przychodzi twój sobowtór do ciebie w
odwiedziny. Trochę głupio, nieprawdaż?
Miał
rację. Uśmiechnąłem się.
-
Strzykawka zawiera jedną dawkę. – powiedział wstając. – Więc nie zmarnuj jej. I
do zobaczenia wkrótce, żołnierzu. Imperium potrzebuje ludzi lojalnych. Ludzi
takich jak wy. Będzie zaszczytem pracować z wami.
-
Dziękuję, sir. – odpowiedziałem, czując łzy napływające do oczu.
Wyszedł, a
ja poczułem, że nie wszystko jest stracone. Mój brat żyje, dalej będziemy mogli
służyć Imperium. Byłem szczęśliwy. Już niedługo się zobaczymy, Mefisto.
Asylum.
Dostał dożywocie w Asylum. Nie czekałem do końca odczytywania orzeczenia.
Wyszedłem w trakcie. Zleciłem też sprawdzenie przebiegu procesu pod kątem
nadużyć. Ten człowiek dla własnego dobra powinien rozstać się z
życiem. Ale oni nie byli w stanie tego dostrzec. Trzeba było to zrobić
inaczej.
(…)
Uśmiercenie
go to jedno. Zasługiwał na śmierć bardziej niż ktokolwiek inny, kiedykolwiek do
tej pory skazany. Ale osadzenie go w Asylum? Sędziowie trybunalscy musieli
postradać zmysły. Dlaczego niby obywatele Imperium mają łożyć na utrzymanie
kogoś, kto w zasadzie już i tak nie żyje? Trzeba tylko było tą śmierć
urzeczywistnić.
(…)
Okłamałem
go. Nie jego pierwszego i nie ostatniego. Strzykawka którą mu podałem zawierała
najczystszą truciznę, a dawka którą mu podałem mogłaby zabić i tuzin osób.
Mefisto nie istnieje i nie istniał. Nigdy.
Tak,
możesz to tak nazwać. Zdradziłem człowieka, który mi zaufał. Tak trzeba było.
Jednostka nie znaczy nic, gdy w grę wchodzi dobro ogółu. Jest to święty
obowiązek jednostki, by dla tego ogółu wówczas się poświęcić. A ten człowiek
nie powinien żyć. Był niebezpieczny dla siebie i innych.
(…)
Wiedziałem,
że mi nie uwierzy. Ba, początkowo nawet nie chciał ze mną rozmawiać.
Opowiedziałem mu o debilizmie sędziów, nie musiałem za bardzo nawet naginać
faktów. Potem, gdy już nawiązaliśmy konwersację, posłużyłem się wyssaną z palca
historyjką, układaną na poczekaniu, gdy przydzielali mi widzenie. Powiedziałem
mu, że Mefisto przesyła mu tą strzykawkę, że sam nie może, bo jest na akcji
daleko stąd. Łyknął to. Zaczął patrzyć we mnie jak w obrazek. Wiedziałem, że
teraz na pewno zażyje tą truciznę. A kiedy mógłby się zorientować, byłoby już
za późno. Bo byłby już martwy.
Umierał
wierząc, że powróci do życia. Nawet najzacniejsi Terranie, mimo swoich dziwnych
ksiąg, które rzekomo dokumentowały takie przypadki, nie byli wstanie przywracać
odebranego życia. A jemu to życie miałoby być wrócone. Jakaż szkoda… Na koniec
rzuciłem jeszcze kilka zapewnień, niczym ochłapy dla psa i wyszedłem.
(...)
A nazajutrz z pewną satysfakcją przeczytałem
w gazetach, że Ian O’Connel popełnił samobójstwo, wstrzykując sobie w żyły
truciznę. I dziwi mnie jedno. Że też imbecyli nigdy nie zastanowiło, skąd on
wziął tą strzykawkę. Cóż, widać myślenie nie jest już w Imperium w modzie.
Upiory
Fragmenty
nagrania znalezionego w ziemi przez ekipę badawczą na planecie Solestia VII,
sektor Starego Imperium, datowane na pięć lat wstecz.
Nazywam się Johann de Veer, z
wysuniętej bazy wojskowej Eden4. Wiem, że w końcu nadszedł i mój czas. Zbyt
wielu dobrych ludzi zginęło już zamiast mnie, i teraz słyszę ich wołających do
mnie z zaświatów, pełzających w ciemności, czających się w cieniu za moimi
plecami. Są gdzieś tam, na horyzoncie moich myśli, na samym skraju świadomości,
nie pozwalając mi popaść w słodkie zapomnienie. Nerwowy śmiech. Nie tylko oni. Są jeszcze tamci. Upiory.
Przyczajeni, czujni, rządni krwi. Sam już nie wiem, czy już postradałem zmysły,
czy jeszcze mi do tego brakuje. A wszystko przez ten cholerny okręt.
Dostawaliśmy wiadomości o tym, że w
okolicy wiele, wiele lat temu rozbił się okręt. Wciąż jednak byliśmy ogromnie
zaskoczeni, kiedy w końcu go znaleźliśmy. Ogromny, skurwiel, nie do uwierzenia.
Z rozbitego kadłuba wyrastało coś, co swoimi dziwnymi mackami łapało i zżerało
nieuważne ptactwo i inną powietrzną faunę, kiedy te tylko zbliżyły się za
bardzo. Nawet z tej odległości, w której stałem, a była to spora odległość,
pomimo jako-takiej mgły dało się wyraźnie dostrzec litery „INBS Azrael”. Alfabet
łaciński! Możecie sobie wyobrazić to podekscytowanie. Ten okręt musiał należeć
do ludzi. Tylko do kogo?
Ja byłem łowcą, nie posiadałem
niezbędnych uprawnień, by samemu zbadać miejsce katastrofy. Jedyną rzeczą jaką
mogłem zrobić od ręki, było zgłosić ten fakt komu trzeba i wrócić do
wykonywania moich obowiązków. Gdyby nie praca moja i moich kolegów, cała baza
zginęłaby z głodu, gdyż nie mieliby niczego zdatnego do jedzenia. Później,
jeszcze tego samego ranka, z dowództwa przyszły nowe rozkazy. Szef chciał,
byśmy sprawdzili wrak i okolice w poszukiwaniu ocalałych. Szczerze nie
sądziłem, że uda nam się kogokolwiek znaleźć, zważywszy zwłaszcza na fakt, że
wiele czasu upłynęło. Ale cóż, rozkaz to rozkaz. Kiedy zbliżaliśmy się do
okrętu, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś nas uważnie obserwuje, że coś
nas śledzi. Dobra, może i jestem paranoikiem, ale byłem za długo w wojsku, by
po prostu olać takie przeczucie. Nie kiedy może ocalić ci życie. Nie kiedy
zrobiło to już parokrotnie.
W ciągu swojej służby widziałem
wiele, naprawdę wiele rzeczy, wciąż jednak ciarki przeszły mi po grzbiecie, gdy
dotarliśmy na miejsce. Wciąż przechodzą mnie dreszcze, na samo wspomnienie.
Wokół kadłuba, wszystko co było w promieniu pół kilometra zostało spopielone do
samej ziemi. Gorzej nawet, w promieniu pół kilometra nie było niczego poza
wypaloną i spopieloną ziemią. Okręt nosił ślady ciężkiej walki, nie wszystkie
jednak były śladami walki w kosmosie. Śluza komory ciśnieniowej była rozerwana.
Wokół niej było mnóstwo śladów po kulach i jeszcze więcej zadrapań
wyglądających na ślady zwierząt. Od ręki jestem w stanie poznać, czy ślad jest
zostawiony przez zwierzęta. Tutaj zobaczyłem, że zadano sobie wiele trudu, by
ktoś myślał, że są prawdziwe. Jedno cięcie jednak zwróciło moją szczególną
uwagę. Długie, zakrzywione ku górze, szerokie, niczym od lasera, na jednym
końcu węższe niż na drugim. Co gorsza, było w miarę świeże. Co jednak zostawiło
ten ślad pozostawało zagadką.
W środku w cale nie było lepiej.
Wszystko było rozbite, wszystko zniszczone, bogowie wiedzą czy to na skutek
uderzenia, czy czegokolwiek innego. Nasza grupka postanowiła się rozdzielić,
Trevor O’Hara i ja zdecydowaliśmy sprawdzić część okrętu podpisaną jako
„koszary”. Nie ma słów na tym świecie, by dokładnie opisać to, co tam
znaleźliśmy. Trzeba się więc będzie zadowolić skróconym opisem. Te „koszary”
wyglądały bardziej jak jakieś laboratorium. Wzdłuż ścian stały porozbijane
komory, niektóre dodatkowo pootwierane, resztki szkła zatrzymały jakąś
jaskrawo-zielonożółtą ciecz. W tych komorach co się zachowały, unosiło się coś,
co wyglądało jak człowiek w pozycji embrionalnej, z różnego rodzaju przewodami
podłączonymi do głowy i pleców. Dalej, w zbrojowni, wszystkie szafki były
otwarte i poprzewracane. Wszystkie były puste, a ich zawartości nigdzie nie
było. Ktoś, lub coś, musiało je zabrać. I, oczywiście, ani żywego ducha. Za
kolejnymi drzwiami stary, ostry odór żelaza sprawił, że omal nie zwymiotowałem.
Krew, w cholerę krwi. Oczywiście, jestem niejako uodporniony na ten zapach, ale
nie w takich ilościach. Znaleźliśmy też trzy ciała.
Mężczyzna-gigant, w ciężkim pancerzu
bojowym, z piersią podziurawioną niczym kilkoma strzałami z przyłożenia ze
strzelby. Nie możliwym było jednak podejść tak blisko, a to z powodu miotacza
ognia zamontowanego pod lewym ramieniem i maszynowego działka plazmowego pod
prawym. Tego typu działko potrafi wystrzelić pięćset rozgrzanych do białości
pocisków na sekundę, a ślady na ścianach pomieszczenia wskazywały jasno, że
facet robił z niego użytek. Druga była drobna, filigranowa kobieta, jej głowa i
epolety mówiły że jest Asperanką. Wypalone dziury w jej mundurze ujawniały
kamizelkę kuloodporną, podziurawioną jak sito. Trzeciego ciała nie udało nam
się zidentyfikować, gdyż było zmasakrowane – użyłbym nawet określenia
wypatroszone – to niewiarygodnego stopnia za pomocą nieznanej nam energii,
połowicznie wtopione w syntetyczną ścianę przed nami. Nie było niczego, co
moglibyśmy zrobić. Nawet jeśli za
żywota mieli nieśmiertelniki, zostały im zabrane z jakiegoś powodu.
Gdy wracaliśmy do bazy uczucie, że
coś za nami lezie było nie do zniesienia. W pewnym momencie zarządziłem postój,
żeby zobaczyć co się stanie. I nic. Zdenerwowałem się. Czujesz coś parszywego
pod skórą, po kościach, w każdym szeleście liści, a gdy jesteś w pełni gotowy
się z tym zmierzyć, nie dzieje się nic. Wróciliśmy do początkowego tempa, a ja
do końca dnia musiałem znosić złośliwe uśmieszki kolegów. Coś tu jest kurewsko
nie tak, pomyślałem. I jak się okazało miałem rację.
Noc była cicha i spokojna. Zbyt
cicha i spokojna na mój gust. Śmiało, nazywajcie mnie wariatem, ale pod bazą
nie kręciły się nawet nocne drapieżniki. Nawet ptaki o świcie nie świergotały.
Rano za to mieliśmy pełne ręce roboty a kieszenie gówna. Zaczęły się dziać
dziwne rzeczy i zaczęli ginąć ludzie. Na początku napis „Intruzi” wymazany
krwią na ścianie. Byłoby w tym coś zabawnego, gdyby po analizie chemicznej nie
okazało się, że krew należy do doktora Huygensa, którego nieco później
znaleźliśmy martwego koło schowka na miotły. Po sprawdzeniu monitoringu, ku
naszej zgrozie, zobaczyliśmy jak ktoś lub coś w ciężkim, szerokim czarnym
naszpikowanym kolcami pancerzu zabija naszego chirurga jednym precyzyjnym
pchnięciem bagnetu w pierś. A potem po prostu zniknął, przeszedł przez ścianę i
znalazł się po drugiej jej stronie. Co gorsza, wieżyczki ochronne nie
zareagowały kiedy je minął i po prostu rozpłynął się w mroku i mgle. Od razu
rozpoczęliśmy szeroko zakrojoną akcję poszukiwawczą, wykorzystując drony,
pojazdy i wszystko co nam dano, byle tylko znaleźć czarnego bastarda. Na
daremno, nie zostawił nawet śladów na wilgotnej ziemi. Dodatkowo nasz satelita
komunikacyjny przestał odpowiadać na próby łączności, co oznacza, że coś
zniszczyło nasze przekaźniki. Najprawdopodobniej ta czarna zaraza, zwierzęta
nawet by się nie zbliżyły a już zostałaby po nich dziura w ziemi.
To jednak oznaczało zero łączności
z głównymi światami, w razie gdybyśmy potrzebowali pomocy. Zostaliśmy odcięci.
Tej nocy to na mnie przypadał
obowiązek patrolu. Obowiązek, którego konieczność ustaliliśmy jeszcze tamtego
dnia. Łaziłem tak po korytarzach, myśląc o poprzedniej nocy. Gdy stanąłem pod
drzwiami naszej zbrojowni, coś tknęło mnie, by zajrzeć do środka. Wstukałem kod
dostępu, drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Przekroczyłem próg i stanąłem oko
w oko z naszym przeciwnikiem. Biały hełm przypominający czaszkę kontrastował
silnie z czarnymi płytami pancerza, sprawiając naprawdę upiorne i demoniczne
wrażenie. Wydające się pustymi oczodoły czaszki patrzyły na mnie chłodno z
góry. W rękach trzymał ciężki karabin z założonym na lufę bagnetem. Ten widok,
i odór krwi zmroził mnie do szpiku kości. Sparaliżowało mnie.
- Intruzi. – powiedział niskim,
syntetycznym, metalicznym, zimnym głosem pełnym nienawiści i jadu. – Ten świat
był nasz długo zanim wyście się tu pojawili. Nie jesteście tu mile widziani.
Niech to będzie wasze ostatnie ostrzeżenie.
Z całej siły przywalił mi kolbą w
brzuch, poczym, gdy upadłem po prostu wyminął mnie i odszedł. Od razu jak
odzyskałem oddech i wstałem rzuciłem się za nim w pogoń, ale jak poprzednim
razem, po prostu zniknął w ścianie. Od razu włączyłem alarm i postawiłem całą
bazę na nogi.
W zbrojowni leżał nasz
kwatermistrz, z czymś co przypominało posklejany pędzel malarski zamiast głowy.
Na ścianie przy której leżał widniał napis „Intruzi”. Po dokładnym przeszukaniu
bazy okazało się, że szef także nie żyje. Zabito go jednym czystym strzałem w
tył głowy, zupełnie tak, jakby nie spodziewał się ataku. Nie miał szans się
obronić. Na ścianie za jego plecami widniał ten sam upiorny napis. Intruzi.
Sierżant Collins, jako drugi w
dowodzeniu, objął władzę nad całą bazą. Nie było już miejsca na subtelne kroki,
to nie były żarty. Coś bezkarnie mordowało naszych, a my nic na to nie mogliśmy
poradzić. Zdecydowaliśmy, że następnej nocy nie damy im się zaskoczyć.
Rozstawiliśmy dodatkowe wieżyczki, zablokowaliśmy bramy, puściliśmy droidy
bojowe na partol po bazie, a sami, z całym dobrodziejstwem sprzętu
ubunkrowaliśmy się na dziedzińcu. Słowem zrobiliśmy wszystko, by teraz nas nie
podeszli… Ale ta bitwa okazała się przegrana, zanim jeszcze walka rozgorzała na
dobre.
Wraz ze wschodem księżyca ostatnia
brama zamknęła się z głośnym trzaskiem włączanego zamka magnetycznego. Nie było
siły, żeby ją otworzyć. To właśnie wtedy rozpętało się piekło i rzeź. Gdy tylko
księżyc wzniósł się ponad horyzont, ziemia pod naszymi stopami wybuchła
zielonym płomieniem. Spod niej zaczęły wyskakiwać odziane w kolczaste rękawice
ręce, a za nimi ich właściciele, zupełnie jakby czekali na sygnał, pogrzebani
żywcem. Światło księżyca oświetliło ich białe hełmy. Rozpętała się strzelanina,
nasze droidy zaczęły strzelać do wszystkiego
co się rusza, lecz w przeważającej części do nas samych. Wieżyczki stały
cicho jakby nie mogły ich namierzyć. Musieliśmy uznać te pozycje za z góry
stracone, i wycofać się w głąb kompleksu, zdani na siebie, barykadując drogę.
Gdy tylko jeden z nich pojawił się w zasięgu od razu otworzyliśmy ogień. Ale on
był zbyt szybki. Skakał z prędkością światła od jednej ściany do drugiej,
nieprzerwanie i błyskawicznie zmniejszając odległość między nami. Dobył miecza,
ostrze zapłonęło. Jeden niewyobrażalny skok, jeden niemożliwie szybki sprint,
jeden ostateczny cios. Trzy głowy spadły, a zielony płomień zasklepił rany.
Miałem szczęście. Pojawił się
akurat przed lufą mojej strzelby, kiedy strzeliłem. Hełm pękł, odsłaniając
paskudnie zmutowaną twarz, bardzo podobną do tego czegoś wyrastającego z
kadłuba Azraela. Niewidzące pożółkłe oczy nabiegły krwią, pionowa źrenica rozszerzyła
się.
- Terra… - wycharczał, gdy ostatnie
tchnienie opuszczało jego otwartą klatkę piersiową. Jego pancerz zaczął płonąć
tym samym zielonym płomieniem. Ogień trawił go gdy upadał. Spłonął na popiół
zanim nawet dotknął ziemi.
A potem… cisza. Mogłem usłyszeć
bicie własnego serca tak, jakby ktoś walił młotem w metalową rurę. Nie byliśmy
bez szans. Dało się ich zabić. Mikre pocieszenie, ale zawsze jakieś. Spojrzałem
na sierżanta Collinsa, i na chwilę oddech zamarł mi w piersi. Przez jedno
uderzenie serca widziałem zamiast niego wojownika w czarnym pancerzu i białym
hełmie. Potem tłumaczyłem to sobie tym, że byłem tak przerażony, że zobaczyłbym
to samo bez względu na to, na kogo bym spojrzał.
Później głowy zaczęły eksplodować -
oto kolejny przeciwnik wyskoczył zza ściany. Lecąc otworzył ogień do moich
przyjaciół, zabijając jednego po drugim, nie marnując ani jednej kuli. A gdy
wpadł na ścianę po prostu w niej zniknął.
Gdy w końcu wzeszło słońce byliśmy
zbyt osłabieni i zbyt nieliczni, by szukać czegokolwiek co mogłoby nam pomóc,
czy by znaleźć ich, by ostatecznie się z nimi rozprawić. W końcu fakt, że
atakują dopiero po zmroku był znamienny. Postanowiono więc przygotować się na
nadejście nocy, choćby ta miałaby być naszą ostatnią.
Zamiast tego ja i Trevor
zdecydowaliśmy raz na zawsze rozprawić się z tym cholernym okrętem. Wszak od
niego się to wszystko zaczęło. Zebraliśmy taką ilość materiałów wybuchowych z
całej bazy, że gdyby je zakopać odpowiednio głęboko, jestem pewien, że
rozerwałyby jakiś mniejszy księżyc w połowie. Nie zamierzaliśmy się ociągać.
Nikomu nie zgłosiwszy naszego zamiaru zapakowaliśmy to na ciężarówki i
pojechaliśmy. W południe potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią, gigantyczna
korona płomieni wystrzeliła do atmosfery, wrak zamienił się w ogromny lej, a
promień całkowitego spopielenia okolicy zwiększył się do sześciu kilometrów. Malutkie
resztki pancerza opadały powoli na ziemię, a rozgrzane powietrze stawiało im
opór.
Chcieliśmy zameldować o naszym
wyczynie, ale nikt nie odebrał sygnału. Wtedy poczułem dziwne ukłucie w
świadomości, że coś paskudnego wydarzyło się w bazie. Wołaliśmy do
komunikatorów, ale nikt się nie zgłaszał. Wsiedliśmy więc do ciężarówek i
wróciliśmy jak najszybciej się dało. Paliwa brakło nam w drodze, wiec spory
fragment przeszliśmy pieszo. Gdy byliśmy blisko, wyciągnąłem swoją lornetkę, i
spojrzałem na bazę, która jak się okazało zamieniła się w masową mogiłę. Ciała
leżały wszędzie, bramy były wyważone, a szyby w oknach były prawie całe umazane
krwią. Mogłem przysiąc, że wciąż słyszę krzyki agonii.
Agresor zdawał się nie wiedzieć, że
istnieje ukryte przejście między zewnętrzną stacją filtracji wody a koszarami
wewnątrz kompleksu. Skonstruowaliśmy je tak na wszelki wypadek. Teraz wypadek
był bardzo wszelki. Po kilku minutach czołgania się i kolejnych paru biegu
znalazłem się po drugiej stronie muru, wyskoczywszy zza skrzyni z bronią.
Podszedłem do okna, przetarłem szybę rękawem, robiąc sobie lukę do patrzenia na
dziedziniec. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Odwróciłem się niczym chlaśnięty
biczem.
- Ach, to ty… - powiedziałem,
odzyskawszy oddech.
Był to jeden z szeregowych, cały
umazany krwią. Wyglądało na to, że stracił jedną rękę. Dalej, za prowizoryczną
barykadą z szafek i skrzyń w mroku dostrzegłem sylwetkę innego żołnierza
uzbrojonego w ciężki karabin.
- Nie rób tego. – wyszeptał
szeregowiec rozglądając się nerwowo. – Oni mogą nas znaleźć. Odeszli już dawno,
ale niektórzy mogą wciąż tu być. Collins już wie, że tu jesteśmy.
Skinąłem głową, i w tym samym
czasie, od strony kompleksu drzwi się otworzyły i w progu stanął sierżant. Cień
jednak do Collinsa nie należał. Właściciel cienia nosił szeroki kolczasty
pancerz. Wróg nie jest głupi, zauważa, że jego przykrywka została spalona. Przykłada karabin do oka. Strzela
równocześnie z naszym strzelcem, szeregowy podnosi granat plazmowy. Pierwsze
pociski rozbijają się o tarczę kinetyczną wroga. Sierżant oddaje trzy strzały.
Strzelec osuwa się za skrzynie, wypuszczając karabin z rąk, Collinsowi pocisk
rozrywa ramię i rozbija okno. Collins jeszcze sięga po pistolet, strzela do
szeregowego. Granat wypada mu z ręki.
- KRYĆ SIĘ! – krzyknął kiedy
jeszcze mógł krzyczeć. Padam na ziemię, Collins mierzy we mnie. Granat dotyka
ziemi. Huk, błysk i dalej już nic nie widziałem. Gdy odzyskałem wzrok
zobaczyłem dwa ciała. Spalone ciało szeregowego, płonące resztki barykady,
nadpalone ciało strzelca i kupkę popiołu w miejscu, w którym upaść powinien Collins.
Kusząc los pobiegłem do Trevora i
opowiedziałem mu o wszystkim. Narażając własne karki okradliśmy naszą
zbrojownię, korzystając z tego, że nikogo tam już nie było. Ustaliliśmy, że nie
wrócimy już do bazy, mimo iż wróg wyparował całkowicie. Byłoby to skrajną
głupotą, biorąc pod uwagę, że nas jest dwóch, a ich mogą być całe legiony.
Ruszyliśmy przed siebie, pragnąc znaleźć jakieś schronienie przed zmrokiem. A
potem czas pokazał, że mieliśmy rację. W nocy cały kompleks stanął w tych
przeklętych zielonych płomieniach. Baza spłonęła do samych swoich fundamentów.
Pożar nie zostawił niczego oprócz wpół zawalonych ruin. A po nich ślad zaginął.
Ciężkie westchnienie. Oni wiedzą, że żyjemy, że uniknęliśmy rzezi. I
wiedzą, że my wiemy. Na naszą zgubę. Nigdy nie zatrzymujemy się dłużej niż na
jedną noc. Nigdy nie wracamy dwa razy w to samo miejsce. To zbyt ryzykowne.
Wzięliśmy ze sobą kilka zdalnych wieżyczek i pułapek na zwierzęta, które
rozstawiamy w wejściu do każdej jaskini w której przebywamy, co pozwala nam się
czuć jako tako bezpiecznie. Ale wiemy, że w kluczowym momencie nie zda się to
na nic. Wszak widzieliśmy do czego są zdolni. I choć od dawna nie widzieliśmy
żadnej białej czaszki, wiem, że oni gdzieś tam są. Czają się.
Dlatego, jeśli znaleźliście to
nagranie, błagam was, nie popełniajcie drugi raz tego samego błędu, który my
niegdyś popełniliśmy. Nie zostawajcie na tym piekielnym świecie dłużej niż jest
to naprawdę, naprawdę konieczne. Ostrzeżcie innych, by omijali go szerokim
łukiem. Inaczej będziecie zgubieni.
Komodor
Jak po każdej zwycięskiej
bitwie, kapitan Musgrave dokonywał przeglądu jeńców. Lubił to robić, nigdy nie
szczędził sobie dokuczliwych docinek pod adresem pojmanych, a fakt, że nic mu
nie mogli za to zrobić napełniał go dodatkowym entuzjazmem. A teraz nawet
okazja była nie byle jaka, chociaż kapitan nigdy nie potrzebował specjalnych
powodów dla drobnych złośliwości. Pod dowództwem admirała de Austria armia
aquariańska w serii spektakularnych bitew, rozgrywających się zarówno na
powierzchni pustynnego świata jak i na jego orbicie, rozbiła kluczową wręcz
siłę Imperium Astrei, w skład której wchodziły ich cztery najgroźniejsze
flotylle. Kapitan musiał więc osobiście zobaczyć tych „najlepszych z
najlepszych”.
- Witajcie na pokładzie
Karmazynowego Zmierzchu. – zaczął wstając zza blatu i rozkładając ręce, witając
zebranych w pomieszczeniu sztabowym jeńców. Zaraz obok niego siedział nie
wyróżniający się niczym gryzipiórek, który protokołował każde wypowiedziane
słowo. – Ja nazywam się Robert Musgrave i swoim imieniem ręczę wam, że
będziecie mieli piekielnie przyjemną podróż. Udajecie się bowiem do miejsca,
gdzie was osądzą i niechybnie, mam nadzieję, stracą. Ale zanim to nastąpi,
będziemy musieli spędzić ze sobą wiele, wiele radosnych godzin. Dlatego też
wpiszecie się na listę mojemu adiutantowi, Xavierowi. – gryzipiórek również
wstał, z nieziemskim wyrazem samozadowolenia skłonił głowę, poczym pośpiesznie
zasiadł ponownie za blatem, gotów protokołować każde kolejne słowo kapitana. –
Bo lubię wiedzieć, z kim mam przyjemność lotu. Tylko nie rozrabiajcie, bo
potrafię także być niemiły.
Od strony jeńców odezwało się
niemal jednolite jęknięcie, jednak nikt nie zwrócił na nie uwagi. Teraz
żołnierze ustawili jeńców we w miarę uporządkowanym rzędzie, a adiutant tylko
zadawał pytania, nie podnosząc nawet głowy znad ekranu.
- Nazwisko, imię, ranga.
- Godunov Joseph, chorąży XV
floty. – powiedział pierwszy z nich „zachęcony” przez strażników by podszedł do
blatu. Młody, po wyrazie twarzy można sądzić, że niezbyt także rozgarnięty.
- A, kalosz! – zakrzyknął z
niemal infantylną radością kapitan. – Do szaraczków, blok C, cela piętnasta. –
a strażnicy niezwłocznie wyprowadzili zapisanego porucznika.
- Następny! – krzyknął Xavier, a
strażnicy przyprowadzili kolejnego, który tym razem stawiał mniej oporu. –
Godność?
- Astrez Verial. Generał armii,
XXVIII flota. – powiedział prostując się dumnie, prężąc pierś pełną
imperialnych odznaczeń. W przeciwieństwie do porucznika był człowiekiem
niemłodym, miał koło sześćdziesięciu lat na karku. Z jego oblicza emanował
spokój i powaga.
- A, to do VIP-ów! – zdecydował
kapitan. – Blok F, cela czwarta.
- Następny!
Po kolejnych kilkunastu
szaraczkach i kilku VIP-ach, do blatu, bez konieczności „zachęceń” podszedł
mężczyzna w miejscami postrzępionym, czarnym przyozdobionym złotem mundurze, z
peleryną przykrywającą całe jego ramiona. Szyję oplatał mu niezwykle gruby i
przesiąknięty niemal całkowicie krwią opatrunek. Mundur ten nosił dumnie przez
cały czas, nie widział powodu, by teraz go zdejmować.
- Kto ty znowu jesteś? – zapytał
adiutant ze znużeniem, nie podzielając jednak szaleńczego niemal entuzjazmu
zwierzchnika. Rozejrzał się jeszcze i westchnął ciężko, widząc że nie będzie on
ostatni.
Mężczyzna powiedział coś cicho i
niewyraźnie, niemalże szeptem. Widać było po zmianach na jego twarzy, że mówienie
sprawia mu problem.
- Mam się domyślać, co tam
mamroczesz? Głośniej! – zwrócił mu uwagę Xavier.
- Spencer Anthony. – powiedział
cichym, słabym, urywanym i lekko skrzekliwym głosem, podnosząc skute ręce i
przyciskając lewą do gardła. – Komodor w służbie Imperium.
Zdawać by się mogło, że szepty i
gwar przycichły.
- No, jak komodor, Tony, to pójdziesz
do VIP-ów. – powiedział Musgrave radośnie. – Ale wiedz, że ledwo się załapałeś.
Blok G, cela…
- Nie. – przerwał kapitanowi
stanowczy, mocny głos, czuć w nim było poczucie władzy właściciela. A ten stał
akurat w drzwiach prowadzących na mostek. – Komodor Spencer pójdzie ze mną.
Musgrave nie był z tego zadowolony,
ale osoba ta była wyższa rangą.
- Jak sobie życzysz, admirale. –
powiedział z miną dziecka, któremu odebrało się ulubioną zabawkę. – Następny! –
krzyknął po chwili głosem pełnym goryczy.
Cztery miesiące wcześniej walczył z flotą szturmową Asperan. Cokolwiek
by o nich nie mówić, potrafili się kryć i zawsze wiedzieli, kiedy zaatakować,
by spotęgować czynnik zaskoczenia do maksimum i wykorzystać go do granic
możliwości. Riftery, specjalne okręty Imperium wykrywające ruchy i obecność
wrogich flot nie były w stanie ich zauważyć, aż do momentu, w którym było już
za późno. Chaos, oto żywioł wojowników Aspery.
Komodor nie obawiał się jednak.
Najpierw on i jego oddział, elita Imperium, oczyścili okręty abordażowe, potem
zeszli do stacji badawczej na Yavinie, by tam dokończyć dzieła. Mimo jednak iż stos ciał padających pod energetycznym
ostrzem Spencera rósł, przeciwników nie ubywało. Zaczęli pojawiać się
najemnicy, a Anthonemu zaczynało brakować ludzi. W krótkim czasie został sam,
kontynuował mimo to walkę, póki jeden z ostatnich najemników nie pozbawił go
przytomności.
To było cztery miesiące temu. Cztery długie miesiące, w czasie których
został dwukrotnie sprzedany, raz handlarzowi niewolników, a potem jakiemuś
farmerowi. W tym czasie był poniżany i bity. Farmer potrzebował go jednak do
pomocy przy plantacji i nawet płacił mu jak każdemu normalnemu pracownikowi,
więc Spencer dostał to czego potrzebował. W miarę wolną rękę. Szybko
wykorzystał to co mu dano by ostatecznie oswobodzić się z niewoli, przyrzekając
sobie, że więcej do takiej sytuacji nie dopuści. Zostawił farmerowi czek na
sporą sumkę i list z przeprosinami i zaraz następnym transportem udał się do
stolicy. Szybko jego zmieniona, bezwzględna postawa zaskarbiła mu uznanie i
przyniosła wymierne zyski. W zamian za przykładną służbę, otrzymał Solestię
VII, planetę na sąsiedniej do stolicy orbicie, na własność. Pierwszym jego
zarządzeniem była budowa gigantycznej faktorii droidów, z niewiadomych powodów
zwanej Odlewnią.
Teraz miał wokół siebie doskonałą armię, pozbawioną ludzkich słabości,
gotową bezwzględnie wykonać każdy jego rozkaz. I poprzysiągł, że z jej pomocą zemści
się na wrogach imperium.
Mostek był przestronny, jednak
nie można było o nim powiedzieć, że był duży. Był po prostu praktyczny. Poniżej platformy dowodzenia, wzdłuż ścian
ustawionych w kształt litery „U” znajdowały się liczne ekrany i cała maszyneria
kontrolowana przez poszczególnych oficerów. Będąc na platformie dowodzenia, na
wysokości wzroku znajdowały się gigantyczne ekrany imitujące, bądź będące
oknami. Przez nie z kolei roztaczała się urocza panorama na flotę bojową
Aquarian, której to Karmazynowy Zmierzch był okrętem flagowym. Widok był
niewiarygodny, ale komodor pozostawał sceptyczny. Widział w swojej karierze
wiele ciekawszych rzeczy, niż okręty bez silników przemierzające kosmiczną
pustkę.
Admirał chwycił poręcz bariery
chroniącej przed upadkiem, nachylając się lekko nad nią, ujawniając tym samym
przeprosty w ramionach, co wskazywało, że niejednokrotnie miał te ręce łamane.
Milczeli przez chwilę.
- Spotkamy się jeszcze kiedyś na
polu bitwy. – Powiedział komodor gorzko. - Ty i ja, potęga przeciw potędze.
Darowałem ci życie teraz, by gdy się już spotkamy zabić cię w honorowej walce,
ku zasłużonej chwale Imperium. Pamiętasz, admirale? – Ponury uśmiech, który
wykwitł na ustach de Austrii był wystarczająco wymowny. Pamiętał. – Tak, los to
kawał wyjątkowego sukinsyna, który w dodatku myśli, że jest zabawny. Gdyby
życie miało mordę, dawno powybijałbym mu wszystkie zęby.
- Jak się z tym czujesz? –
zapytał go admirał. W jego tonie nie było czuć złośliwości, przeciwnie, wręcz
żywe zainteresowanie, z pewną dozą współczucia. Jednak to pytanie było tak nietrafione
i tak niefortunne, że komodor nie omieszkał okazać jego głupoty.
- Z czym? – odparł tamten
pytaniem na pytanie, a jad w jego głosie aż kipiał i zdawało się, że dodatkowo
drażnił jego gardło. – Z głową, która ledwo trzyma się na ramionach, z tym, że jakimś
cudem przeżyłem, choć nikt nie ma pojęcia jak, czy może z tym, że fortuna kołem
się tocząc niemal utopiła mnie w gównie, przejechawszy mi po plecach?
- Nie o to mi chodziło. –
powiedział admirał, zbity nieco z tropu. – Wojna nie idzie po myśli waszego
Imperatora. Tracicie kolejne ekspedycje, jedna za drugą, nasze floty rosną w
siłę. A wy? Nie wróżę, żebyście mogli stawiać opór jeszcze długo dłużej.
- Czyżbyś w wolnym czasie parał
się ezoteryką? – zapytał komodor złośliwie. – Bo wróżbiarstwo nie za bardzo ci
wychodzi. Wciąż to wy potraciliście kolonie. Jedna za drugą.
- Och, to jest tylko kwestią
czasu, zanim wyrównamy rachunki. – odparł admirał z nutką optymizmu w głosie.
- KWESTIĄ CZASU – usiłował
krzyknąć Spencer, jednak głos urwał mu się w połowie, dokończył więc frazę
bezgłośnie i dalej mówił już półszeptem, masując nadwyrężoną szyję przez
opatrunek. – jest to, że będziecie prosić o łaskę. Jak mówią, raz na wozie raz
pod wozem. Teraz jesteście na górze, a później co? Więc nie czy, lecz kiedy. I
zapewniam cię, nie zobaczysz mnie na szafocie. Imperium lada chwila upomni się
o mnie.
- Czyżby? – odwrócił się nagle
de Austria, pewno szyderstwo i ironia w jego głosie dała trochę do myślenia
komodorowi, nie dał jednak tego po sobie poznać. – Gratuluję optymizmu w takim
razie.
- To nie optymizm, admirale. –
powiedział komodor utkwiwszy ostatecznie oczy na jednym z ekranów, bynajmniej
nie tych ukazujących flotę. - To pewność.
Nie potrzeba było wiele czasu by komodor znów wsławił się w przestrzeni
Imperium. Z odłożonych wcześniej pieniędzy wykupił sobie licencję zakładów
Gaussian Industries na produkcję droidów bojowych typu TALoS (skrót od
staroterrańskiego, dialekt angielski Tactical Assault Logistics and Slaughter),
i nie wznowił swojej działalności, póki nie uzbierał tychże TALoS-ów
czterdziestu. W zasadzie otrzymał wyłączność produkcji, co wyłączało problem
odmowy dostaw.
Po tym jak odniósł fenomenalne zwycięstwo, obracając w proch asperańską
armadę wojenną – stu czterdziestu elitarnych wojowników przeciwko jemu i jego
czterdziestu maszynom – tracąc zaledwie dwie jednostki, na Imperialną część
galaktyki padło widmo strachu. Zwłaszcza, że otrzymawszy w podzięce za zasługi
drugą planetę kazał na niej produkować broń dla swojej armii, za pomocą której krótko potem zdobył sobie
trzecią, która zajmować się miała okrętami komodora. W szczytowym okresie jego
armia liczyła trzysta droidów rozlokowanych po sześciu niszczycielach i okręcie
liniowym klasy Rifter, który został okrętem flagowym armady.
Znana jest historia z tego okresu, kiedy to komodor zadokował przy
stacji bojowej Aquarian. Zapowiedział, że do masakry nie dojdzie, jeśli sami
poddadzą stację w przeciągu dziesięciu minut. On dysponował trzysetną armią,
oni lekko licząc tysięcznym garnizonem mutantów wyhodowanych specjalnie do
walki. Więc go wyśmiali. Był to ostateczny sprawdzian nowej potęgi. Trzy dni
później Imperator mianował nowego właściciela stacji. Co ciekawe, komodor
odmówił tego zaszczytu, mimo iż to jego Imperator osobiście poprosił w pierwszej
kolejności. „Zamiast orderów dajcie mi karabin, bym mógł lepiej spełnić swój
obowiązek” brzmiało zawarte w liście odmownym do jego wysokości zdanie
podsumowujące odmowę.
Zimny i bezwzględny. Taki obraz
komodora ukształtował się w pojęciu ludzi i nie tylko. Jeńców traktował tak
samo, jak sam był traktowany w niewoli, a kiedy miał wybierać między darowaniem
komuś życia a zakończeniem go, nie wahał się ani chwili. Do czasu.
- Nie będziesz tego potrzebował.
– powiedział admirał, zdejmując mu kajdanki. – Ponadto będziesz przebywał w
moich kwaterach do czasu aż nie wylądujemy.
- Dlaczego to robisz? – zapytał
całkowicie bezgłośnie Spencer, rozmasowując świeżo wyzwolone nadgarstki.
- Powiedzmy, że jestem ci to
winien. – admirał uśmiechnął się. – Za darowanie życia.
– To miło z twojej strony. -
powiedział Spencer, choć jego głosu nie było słychać. Admirał tym czasem
kontynuował.
– Jest to jedynie namiastka
wdzięczności, jaką winien ci jestem okazać, niestety jest to też szczyt moich
możliwości. Obaj jesteśmy żołnierzami i wiesz najlepiej jak bardzo w tej
kwestii mam związane ręce…
- Nie wiem jak ty, ale ja
zamierzam dożyć naprawdę późnej starości. – przerwał mu nieco zjadliwie.
- I oby ci się spełniło.
W milczeniu przeszli do kwater
admirała. Tam na de Austrię czekała kobieta w czarnym skafandrze operatora
baterii rakietowej. Sprawiała wrażenie młodej, góra trzydziestoletniej, lecz
komodor wiedział, że była starsza. Jej kruczoczarne włosy spięte z tyłu w kucyk
kontrastowały z bardzo bladą cerą, a szmaragdowe oczy świeciły żywym ogniem.
Miała też lekko azjatyckie rysy twarzy, na którą opadał szeroki kosmyk włosów z
grzywki. Mimo to wiedziało się od razu, ze nie jest Aquarianką. Ewentualnie
mieszańcem Aquaria-Aspera. Smukła sylwetka, wyraźne wcięcie w talii, pewna
nieziemska i uwodzicielska zwinność w każdym ruchu.
- Astreańczyk? – zapytała
gniewnie, z silnym asperańskim akcentem. Mówiła łamanym ogólnogalaktycznym i
asperańskim jednocześnie – Co on tu robi, na groby ojców?
- To mój przyjaciel. – wyjaśnił
po asperańsku admirał. – Komodor Anthony Spencer. Chciałem, by w ostatnich
chwilach swojego życia nie czuł się jak szczur w klatce.
- Nikt nie mówi, że są ostatnie.
– wtrącił komodor cicho i skrzekliwie, ściskając szyję, by wydobyć z siebie
jakikolwiek głos.
Jej wyraz twarzy natychmiast
uległ zmianie, jak tylko usłyszała jego nazwisko. Z zaciętego stał się bardziej
przyjazny. Ogień w oczach pozostał ten sam, jednak nie płonął już nienawiścią.
Założyła opadający kosmyk za ucho. Przypominała mu kogoś. Kogoś bardzo
bliskiego, a z kim być może – jeśli tylko admirał miał rację – nigdy się już
nie zobaczy.
- Jestem Raven. – powiedziała
wyciągając dłoń. Komodor ujął ją i ucałował. – Friedrich dużo mówił o panu.
- Jestem zaszczycony poznać. –
powiedział bezgłośnie poruszając ustami.
Był to samotny okręt, uzbrojony tylko dla pozorów, żeby nikt nie mówił,
że podróżuje bezbronny. Arsene, handlowiec typ VI, doskonały do masywnych
transportów, i jeszcze lepszy do tych nielegalnych, ze względu chociażby na
niewyobrażalną ilość skrytek. Flota Spencera otoczyła go niczym wataha
wygłodniałych wilków. Bez ostrzeżenia zdalnie unieruchomili ich silniki i
weszli na pokład, wprawiając załogę w osłupienie i przerażenie.
Kapitanem okrętu była młoda
dziewczyna, jedna z tych, według których artyści definiowali pojęcie piękna. A
przynajmniej tak uznał Spencer, gdy ją zobaczył. Była średniego wzrostu, około
metr osiemdziesiąt. Jej lśniące rude włosy zaczesane były z boków, tworząc
warkocze, okalające całą resztę puszczoną luzem. Po prawej stronie przed uchem
zwisał jej jeszcze jeden mały warkoczyk z wplecionym błękitnym koralem. Jej
oczy, w zależności od światła wydawały się być złote bądź piwne. A jej
delikatne rysy twarzy, spojrzenie sprawiające wrażenie pytającego, lekko
rozchylone usta, zrównoważona budowa ciała i smukła sylwetka sprawiały wrażenie
chodzącej niewinności. I zdaje się ona doskonale o tym wiedziała, parając się
szmuglerką. Nie przewidziała jednak, że pewnego dna trafi na kogoś, na kogo nie
do końca ten urok będzie działał.
Spencer wyjaśnił jej, że znajduje się na terenie objętym blokadą
wojskową, nie odmeldowała swojego przelotu, więc przebywa w tej strefie
nielegalnie. Na początku dziewczyna usiłowała się bronić, tłumaczyć coś
okrężnie, jednak oboje wystarczająco dobrze zdawali sobie sprawę z jej
beznadziejnego położenia. Po krótkim przesłuchaniu wyjawiła, ze wiezie
nielegalne wtedy w Imperium leki do rodzin mieszkających na planecie objętej
kwarantanną, przy okazji poszerzając zasoby lokalnych lecznic. A leki te były
nielegalne, bo asperańskie. Zapytał o patent kapitański, powiedziała że nie
nadali. Poprosił o list żelazny, stwierdziła nie ma.
Wtedy to komodor po raz pierwszy nie wykonał powierzonych mu
instrukcji. Zamiast aresztowania jej i zniszczenia ładunku zaproponował jej, że
odeskortuje ją na tą planetę i upewni się, ze leki dotarły we właściwe miejsca.
Na dole, na powierzchni akurat trwał rajd Versacków, a pojedyncze
oddziały eskorty wysłane z okrętu flagowego znalazły się w okrążeniu. Na desant
nie można było liczyć, gdyż potężna tarcza blokowała cały ruch w stronę
powierzchni nie przechodzący przez jedyny otwarty port kosmiczny. Spencer
wiedział, że sytuacja w jakiej się znalazł była zła. Ba, była fatalna. Wtedy na
interkomie rozległ się znajomy, kobiecy głos. Zaoferowała mu pomoc. „Tylko
głupiec odrzuca pomocną dłoń w chwili potrzeby.” Miał odpowiedzieć. Inne,
bardziej wiarygodne źródła podają, że jego odpowiedzią było „Moje jednostki są
rozproszone na wschodzie. Zajmij ich od zachodu, ja zaatakuję frontalnie, to
oddział ze wschodu będzie miał czas na organizację i uderzy w najdogodniejszym
momencie.” Jeszcze inni twierdzą, że powiedział obie te rzeczy.
Dwa tygodnie później spotkali się ponownie. A konkretniej Spencer
namierzył jej okręt i zgotował jej nie lada niespodziankę, kiedy nagle okręty
komodora pojawiły się wokół Arsene, w pełnej gotowości bojowej, przyprawiając
tym samym obserwatorów na handlowcu niemal o zawał.
Komodor chciał się z nią spotkać, aby w podzięce za okazaną pomoc,
przekazać jej własnoręcznie certyfikat świadczący o przynależności do gildii
wolnych kupców, dokumenty potwierdzające nadanie patentu kupieckiego i
kapitańskiego oraz list żelazny. W zamian poprosił tylko o jedną rzecz. By
mogli się spotykać częściej. Roześmiała się. Pół roku później zaręczyli się, a
dwa miesiące potem powiedzieli sobie „tak”. Sam Imperator był świadkiem tego
ślubu, podobnie zresztą jak Minister Wojny, który prowadził paradę przed
ceremonią, czy jak Pierwszy Sekretarz, który podawał obrączki. Wierni i oddani
przyjaciele komodora Spencera.
Tak, im bardziej się różniły,
tym bardziej mu o ją przypominała.
Będąc w charakterze więźnia, jednak nie jako
więzień, komodor przebywał na okręcie flagowym wrogiej flotylli, mając
praktycznie wolną rękę do tego gdzie przebywał i co robił. Głównie jednak czas
spędzał na mostku, obserwując pracę oficerów. Wyglądało na to, że flota
szykowała się do skoku. Oficerowie przy swoich stanowiskach przerzucali się
poleceniami i raportami, jednak Spencer nie miał bladego pojęcia, co mówią,
gdyż nie dość, że używali skróconego żargonu wojskowego, to jeszcze po
aquariańsku, a tego języka komodor nie znał zbyt dokładnie, tylko tyle, ile
nauczył się biorąc jeńców.
- Dlaczego nie skoczyliście od
razu? – zapytał, widząc kątem oka, jak admirał wchodzi na mostek.
- Tradycja szkoły wojskowej,
którą kończyłem, nakazuje – wyjaśnił spokojnie de Austria – żeby nad polem bitwy pozostać jeden cały
dzień, by oddać w ten sposób cześć poległym. Nie jest to żaden nakaz, ale wolę
by ich duchy były spokojne.
- Duchy? – komodor uniósł brew.
– Wierzysz w takie rzeczy, admirale?
- W coś trzeba.
Potężne szarpnięcie i po chwili
okręty znajdowały się w zupełnie innych miejscach. Spencer ledwo zdołał utrzymać
równowagę, jednak admirał nie miał z tym problemów. Na ekranach pojawiła się
mała skalista planeta, z całym labiryntem murów i doków.
- To nie jest Poseidon. –
zauważył Spencer.
- Wasz Minister Wojny
skontaktował się z naszym Imperatorem. Ich delegacja ma tu na nas czekać,
dojdzie do wymiany jeńców.
- Mówiłem, że Imperium się o
mnie upomni. – powiedział komodor z pewnym zadowoleniem.
W końcu doszło do masakry. Konwój wolnych kupców został napadnięty
przez piratów. W momencie, gdy flota komodora dotarła na miejsce, w bitwie
brały już też udział okręty Aquarian, których kapitan opowiedział się po
stronie kupców. Komodor także dołączył do walki po tej stronie. Jeśli chodzi o
dowodzenie na lądzie to Aquarianie popełniają błędy. Podręcznikowe wręcz błędy.
Teren był lesisty, warunki były idealne, by wróg przygotował zasadzkę.
Aquariański komandor nakazał szarżę. Do momentu w którym desant rozpoczęły
oddziały komodora, połowa armii kapitana była martwa. Gdy padł ostatni wróg, po
stronie Aquarian została już tylko garstka żołnierzy.
- Komodorze Spencer, poddajcie się. – zażądał gdy komodor szykował się
do odlotu. – Wasze jednostki nie mogą równać się z agentami korporacji.
Poddajcie się, to zostaniecie potraktowani łagodnie.
Komodor wybuchnął śmiechem, odwieszając karabin na plecy.
- Tak skory jesteś ginąć? – zapytał, wciąż jeszcze się śmiejąc. – Tak
bardzo chcesz w sposób bezsensowny poświęcić życie resztki swoich ludzi? Jest
was tylko pięćdziesięciu. Nas jest dwustu. Jeśli faktycznie chcesz umierać, zbierz armię,
spotkajmy się w jakimś cywilizowanym miejscu, by twoja śmierć i tobie
przyniosła chwałę.
Odpowiedzią kapitana były pierwsze komendy. Nie trwało to długo, a
przyparty został do grubego pnia, nie mogąc się dalej cofać. Został sam.
- Nie chcę cię zabijać. – powiedział wówczas komodor. – Zabieraj się
stąd.
- Nie mniej będziesz musiał. – kapitan uniósł pistolet, mierząc w
Spencera. Ten jednak pozostał nieruchomo. Aquarianin nacisnął spust, droidy
zareagowały bezzwłocznie i bezbłędnie. Jego magazynek jednak okazał się być
pusty. W przeciwieństwie do tych w karabinach armii komodora.
Spencer nie krzyczał „wstrzymać ogień”. Wiedział, że i tak byłoby za
późno. Akcja zawsze jest szybsza od reakcji. Patrzył jak rozstrzelane ciało
osuwa się na ziemię. Już wtedy wiedział, że będą z tego problemy.
Admirał znalazł go u siebie w
kwaterach. Złamanego i przygnębionego. I dokładnie znał tego przyczynę. Sam
przecież brał udział w tym przedstawieniu, nie spodziewał się tylko, że i
Spencer będzie. Tak spławiłby go jakimś wygodnym kłamstwem. Teraz musiał powiedzieć
mu prawdę. Prawdę o tym, co faktycznie zaszło.
- Wygrałeś. – powiedział gorzko i
ledwo słyszalnie, oszczędzając mu tego. Uniósł szklanicę do ust. I ledwo
pociągnął łyk jego bursztynowej zawartości, skrzywił się i uniósł rękę do
opatrunku na szyi. Po chwili jednak kontynuował, skrzecząc z wyrzutem. – Twoje
na wierzchu, admirale.
De Austria dawno nie słyszał
takiej ilości jadu przy wymawianiu tej rangi.
- Wcale tego nie chciałem. –
powiedział admirał, siadając przy stoliku naprzeciw komodora. – Przykro mi.
- Akurat. – zaśmiał się gorzko.
– Przykro ci. Nie chrzań, obaj jesteśmy dorośli, nie musisz obchodzić się ze
mną jak z jakimś niedorozwiniętym dzieckiem. Że nie chciałeś, to wiem. Wiem bom
widział.
- Wszystko? – zapytał admirał,
kiwając smutno głową.
- A pewno. Stałem nawet w
pierwszym rzędzie, jeśli można tak to określić. Któryś z twoich oficerów włamał
się do kamery monitoringu w tym magazynie. Wrzucił na główny na mostku. – przerwał
na chwilę, a potem poczuł, jak strzelił szklany kubek, który tak kurczowo
trzymał w dłoni. Uśmiechnął się krzywo, poczym po chwili kontynuował. – Rozumiem,
że Stosiarz, w całym Imperium próżno szukać bardziej rozgarniętego dywersanta.
Rozumiem, że Astrez, dowodził przecież największą i najpotężniejszą armią
Imperium w tym sektorze. – przerwał na chwilę. – Kurwa, rozumiem nawet czemu
Varrenberg. Czemu Fryde. Rozumiem czemu wszyscy oni zostali wybrani. Nie
rozumiem tylko jednego: dlaczego, kurwa, Godunov?
- To akurat jest dość oczywiste.
– stwierdził admirał uśmiechając się gorzko kątem ust.
- Oświeć mnie więc! – krzyknął
Spencer wstając. Po chwili jednak znów usiadł. - Przecież on jest idiotą!
Skończonym kretynem, który poproszony o wskoczenie w ogień, zapyta czy najpierw
rozebrać się do naga.
- Właśnie. – powiedział admirał.
– Jest idiotą, który bez szemrania wykona każdy rozkaz.
- Przecież on w ogóle nie myśli!
– żachnął się komodor. – Na co on komu?
- Sam pomyśl. Jest idiotą, więc
nie docieka. I dlatego dla Imperium stanowi wartość wyższą, niż ten który
samodzielnie ocenia wszystko co dzieje się wokół niego. Zawsze tak jest i
wszędzie. – powiedział admirał ponuro. - Potrzebne są bezwolne pionki,
komodorze Spencer, nie wytrawni gracze. Bo ci drudzy stanowią ryzyko. A głupimi
łatwiej się rządzi. - Spencer nie odpowiadał, patrzył tylko smutno na pusty
blat stołu przed nim. – Jeśli chcesz mogę cię…
- Co możesz?! – krzyknął nagle,
co zaraz potem opłacił tym, że ledwo mógł wycharczeć choć słowo. – Wyciągnąć
mnie stąd? Teraz? Dlaczego nie wcześniej? Dlaczego nie wtedy gdy miałem jeszcze
po co żyć, zanim ten cholerny świat zwalił się w gruzy? Dlaczego teraz, kiedy
nie mam już niczego?
- A ona? – zapytał de Austria.
- Moje życie jest już zamkniętym
rozdziałem. – powiedział filozoficznie. – Jeśli ukrywałbym się z nią gdzieś,
Imperium i tak by mnie wytropiło i straciło jako dezertera. A po tym
przedstawieniu nie wyobrażam sobie dalszej służby.
Teraz to admirał siedział cicho.
- Nie, nie mam już dla czego
żyć. – odezwał się znowu Spencer, po dłuższej chwili milczenia. – Dla Imperium,
które ceni sobie wyżej bezmózgiego idiotę? Dla całego zestawu sług Jego
Wysokości, którzy zmieniają poglądy jak dama rękawiczki? Dla sprawy, w którą
sam już nie wierzę? Nie, admirale. Lećmy już na Poseidon, niech to się wreszcie
skończy.
Admirał wstał i bez słowa wyszedł,
zostawiając komodora samego z jego myślami.
Wielka bitwa na Corvo V, zwana także małą wojną, czy wojną
dwutygodniową, była ostatnią bitwą komodora. Ścigając niedobitki floty
asperańskiej wyłapał sygnał pochodzący z pustynnego świata. Stwierdzając, że
kolonia Imperium jest bardziej warta jego uwagi niż garstka Asperańskich
pilotów, zatrzymał się na orbicie i tam czekał na instrukcje od Ministerstwa
Wojny. Te przyszły szybko.
Miał wspomóc lokalny garnizon. Agresorami okazała się flota Aquarian, a
walka okrętów z nimi to nie był
najlepszy pomysł. Być może jeśli chodzi o dowodzenie piechotą, Aquarianie
najlepsi nie są. Ale jeśli chodzi o koordynację flot, Aquarianie nie mają sobie
równych, mając za sobą tysiące w sumie lat walki w piekielnych głębinach
Poseidona i nie tylko. Tylko głupiec atakuje ich okręty bez znaczącej przewagi
liczebnej, a i wtedy tylko po uważnym zastanowieniu się nad tym.
Spencer dołączył się piątego dnia walk, nie ustępował ani piędzi ziemi
przez kolejnych dziewięć. Jednak znów spotkało go widmo walki o Yavin. Wrogów
wcale nie ubywało, a masa jego ludzi topiła się w oczach. Coraz częściej padało
pytanie o posiłki, które mimo zapewnień wciąż nie dotarły. Nie było w ogóle
wiadomo co z nimi.
Komodor zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zarówno im, jak i
agresorom ciągła ofensywa nie jest na rękę. Oddziały Aquarian stawały się coraz
bardziej drapieżne, ich ataki desperackie. Robiła się z tego walka na
wymęczenie, lecz nikt nie śmiał zgadywać, kto wyjdzie z niej zwycięsko. Ósmego
dnia jednak komodor postanowił zaryzykować, nastąpił przełom. Spencer wraz ze
swoimi oddziałami zorganizował szybką szarżę, rozbijając czoło Aquariańskiej
armii od flanki, która wcale nie była chroniona.
Zgodnie z jego założeniami, byli zbyt zdesperowani, by myśleć
logicznie. Niektórzy z nich stanęli nawet jak wryci, patrząc z przerażeniem jak
zza wydmy wypadł cały szwadron ścigaczy. Jeźdźcy wbili się klinem w kolumnę
wroga, dziesiątkując czoło ich siły uderzeniowej. Czerwone ostrza energetyczne
od razu kauteryzowały rany. Aquarianie zarządzili natychmiastowy odwrót,
pogrążając się w chaosie, w popłochu opuszczając pole bitwy.
Po tym małym triumfie, w nocy komodor przejął dowództwo nad garnizonem
i zaplanował atak, mający na celu wymuszenie kolejnych ustępstw. Na tym teraz
opierała się taktyka obrońców. Mieli stopniowo odsuwać wroga, aż w końcu ten
musiałby wycofać się z planety. Głównym celem było jednak to, by doczekać aż
przyjdzie obiecane i tak długo wyczekane wsparcie.
Rankiem dnia dziewiątego, czyli czternastego dnia bitwy, stanęły
naprzeciw siebie dwie armie. Gigantyczna armia Aquarian, oraz mniej liczna, za
to z wiele wyższym morale armia Imperium, pod wodzą komodora Spencera.
Wsparcia, jak nie było wcześniej, tak nie było i wtedy.
- Nie zostawili nas samym sobie! – przekonywał komodor w swojej
przemowie do walczących i choć sam zaczynał mieć wątpliwości, nie mógł dać tego
po sobie poznać. Musiał być zdecydowany i pewny. I taki był. – To że nie mogli
tu dotrzeć nie znaczy, że nasz los jest im obojętny. Widocznie los chce, byśmy
stawili czoła wiele liczniejszemu wrogowi, by potęga Astrei ukazała się całemu wszechświatowi, w pełnym
swoim majestacie. Dzisiaj, dla Imperium, rozniesiemy w pył armadę Poseidona.
Pokażemy im, że stworzono nas z najlepszej jakości stali. Bo to nieprawda, że
ulepiono nas z gliny. Może Aquarian, to wyjaśniałoby dlaczego tak się miotają. Ale
nie nas. Wróg jest zdesperowany, gdyż wie, że nie stanowi dla nas żadnego
zagrożenia. Wczoraj cofnęli się o krok, dzisiaj zabierzemy im dwa, jutro może
trzy. Powiecie, mało. Zgoda. Lecz tak krok po kroku zmusimy ich, by opuścili tę
planetę! – zawtórowały mu okrzyki radości. - Bracia! Pokażmy im że Imperator
jest niepodzielnym władcą tego świata, że nie cofniemy się ani o krok, że nie
zlękniemy się kolosa o nogach z gliny! Pierwsza chorągiew! – krzyknął na lewym
ręku wywoławszy tarczę energetyczną, prawą ręką zaś wzniósł lancę energetyczną,
której czerwone ostrze zapłonęło jakby dodatkową energią. – Na mój rozkaz…
Nie dokończył, zacharczał nagle, w ustach zabulgotała mu krew. Pojedynczy
błysk przeszył mu gardło, powodując makabryczną fontannę z jego szyi. Impet
strzału zrzucił go ze ścigacza, a sam komodor utracił czucie w całym ciele.
Ogarnął go chłód, gdy spadł w czarną otchłań, gdy w czasie długiego,
niekończącego się lotu w dół widział wspomnienia ze swojego życia, pojedyncze sceny
zaplątane w cień.
- Medyk! – krzyczał ktoś, ale Spencer nie wiedział już nawet gdzie
jest. Dla niego istniał już tylko czarny, pozbawiony światła tunel w którym się
znalazł, obrazy, które mijał lecąc w dół i chłód który go ogarniał. Nie poczuł nawet
jak uderzył plecami o ziemię. Po prostu zanim to nastąpiło stracił przytomność,
a w głowie rozbrzmiewały mu pytania i niewypowiedziane słowa.
A na wieży ciśnień oddalonej o jakąś milę, snajper odjął oko od lunety
i zameldował likwidację celu.
Poseidon wywarł na nim ogromne
wrażenie. Cała planeta ukryta w głębinach, podwodne miasta, dryfujące stacje,
głębinowe ogrody. Czytał o tym w raportach, ale nic, żaden opis czy zdjęcie,
nie mogło się równać z tym, co zobaczył na własne oczy. Szkoda, że było to
ostatnie miejsce, które miał zobaczyć. Tak, pomyślał, piękne miejsce by umrzeć.
Osądzono go bardzo szybko. Od
ręki uznano go za winnego masakry na Corvo V, a także egzekucji na młodym
komandorze Wrighcie, który to urósł w oczach aquariańskiego społeczeństwa do rangi
męczennika. Spencer, w czasie obrony przekonywał, że Wright zginął na własne
życzenie, co dałoby się bardzo łatwo udowodnić, gdyby nie zutylizowano jego
droidów. Nie dano jednak temu wiary i bez wahania czy wątpliwości skazano go od
razu na śmierć przez rozstrzelanie.
W przeddzień wykonania wyroku
przyszedł do niego admirał de Austria, poinformować go, że jako straceniec, ma
prawo do jednego przedśmiertnego życzenia.
- Odnajdź Evelyn. – poprosił. –
Powiedz jej, że bardzo ją kocham i że nie ma dla mnie nic ważniejszego od niej
w całym tym cholernym wszechświecie… Powiedz jej także, że zginąłem w bitwie na
Corvo. Tak będzie lepiej. Dla niej, dla nich… To samolubne z mojej strony, ale
tak musi być. A teraz zostaw mnie samego. I jeszcze jedno, admirale. – zawołał
za nim zanim jeszcze zasunęły się drzwi jego celi. – Powiedz jej, że bardzo
chciałbym, aby była to Caroline.
Po wzięciu w niewolę wielokrotnie jeszcze nad tym myślał, szukał
wymówek, zaprzeczał oczywistemu, kłócił się, gdy inni mu to wykazywali. Teraz
jednak już był tego pewien. Okłamywał
sam siebie, myśląc, że wsparcie nie dotarło, bo nie mogło. Teraz był zbyt
pewien, by dalej okłamywać siebie i innych. Nikt się nie zjawił, bo nikogo nie
obchodził los ani jego, ani kolonii.
Wyśledzenie Arsene nie sprawiło
admirałowi trudności. Akurat dokował w jednej z kolonii Korporacyjnego Imperium
Poseidona. Spotkał się z nią osobiście. Na początku chciał powiedzieć jej
prawdę, ale przeklęty los sprawił, że musiał dostosować się do życzenia
Spencera. Evelyn była w ciąży.
- Jestem admirał de Austria, z
Piątej Flotylli HydraCorp. – przedstawił się po raz kolejny, w duchu
przeklinając swoje szczęście. Dopiero po chwili zdecydował się wyjawić cel
swojej wizyty. Westchnął ciężko, poczym zaczął. – Jestem przyjacielem komodora
Spencera.
- Anthony? – rozpromieniła się.
- Co z nim? Nie odezwał się od miesiąca. Wszystko u niego w porządku?
Ta radość w jej oczach,
wyczekiwanie na twarzy. Admirał przełknął ślinę, wiedząc jak ciężko to
przyjmie. Ujął jej dłoń, ale nie mógł spojrzeć jej w oczy.
- Nie żyje. – powiedział. Kolory
natychmiast odpłynęły z jej twarzy. – Komodor zdecydował się wesprzeć garnizon
na Corvo V, mimo przeważających sił nieprzyjaciela. Zginął śmiercią bohatera,
raniony w czasie ataku na nasze pozycje. W swoich ostatnich słowach prosił, bym
przekazał ci, jak bardzo cię kocha, i że nie ma niczego na świecie, co jest dla
niego ważniejsze niż ty. Jego ostatnim życzeniem było, by dziecko nazywało się
Caroline.
Evelyn opadła na krzesło,
spazmatycznie zaciskając i rozprostowując dłonie, chcąc się rozpłakać, ale nie
mogąc. Caroline… - powiedziała bezgłośnie poruszając ustami - a jej spojrzenie
utraciło życie i blask. Admirał musiał jednak przyznać, że faktycznie, tak
będzie dla niej lepiej. A Imperium z pewnością podchwyci to kłamstwo. W ten
sposób im też będzie lepiej.
- Jeżeli tylko jest coś, co
mógłbym zrobić… - zaczął de Austria, ale mu przerwała.
- Chcę zostać sama. – powiedziała
słabo. - Niech choć przez chwilę żyje iluzja, że przyjdzie, i powie, że był to
zły sen…
Admirał uśmiechnął się tylko
ponuro i zasalutował.
- Oczywiście, rozumiem. Lecz jeśli
tylko będziecie czegoś potrzebować, wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć. –
powiedział wychodząc.
- Dziękuję, admirale. –
powiedziała słabo, wpatrując się ślepo w punkt nad jego plecami. – Za wszystko.
Admirał nie odpowiedział,
wyszedł po prostu bez słowa, czując w sobie rosnącą złość mieszającą się z
bezsilnością, choć nie potrafił znaleźć jej przyczyny dla żadnego z tych uczuć.
Tymczasem gdzieś indziej ktoś
wydał rozkaz do strzału i ciało komodora osunęło się wzdłuż muru, z
westchnięciem ulgi na ustach.
Pokój nie należy do
zachwycających swoim wystrojem, ale cóż, nie mogłem ryzykować spotkania w moim
własnym gabinecie i mam nadzieję, że oni to zrozumieją. Starczyłoby, żeby jakaś
sprzątaczka czy inne ścierwo wlazło, ot choćby przypadkiem i cały misternie ułożony
plan poszedłby w pizdu. A nie mogę pozwolić sobie na jakąkolwiek wpadkę, nie
teraz, gdy wszystkie narzędzia są przygotowane. Nie gdy mój własny mentor stoi
po drugiej stronie barykady.
Grav
przygryzł wargę.
Goście zaczęli się
schodzić. Dobrze, dobrze. Wszyscy dotarli. Znaczy udało się przezwyciężyć
przewidywane trudności na tym etapie. Teraz będzie z górki. Autorytet Kompanii
wciąż wystarcza, by przeforsować największe gówno obecnych czasów. Ale już nie
długo. Egzekutor działa szybko, a jednak precyzyjnie. Dlatego my musimy być
jeszcze jeden krok przed nim. Musimy działać jeszcze szybciej i nie możemy
pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Imperator zaczął wątpić w prawość naszych
działań, co gorsza ma wystarczające powody, by tak sądzić. I jeszcze Otto. Skąd
on się w ogóle wziął?
Zapalił
papierosa, krzywiąc się. Twarz jednak natychmiast mu się wygładziła, gdy
pierwsza dawka dymu załaskotała go w gardle. Odkaszlnął.
Nikt za bardzo nie wie
jak i skąd, ale jakimś cudem zyskał ogromne zaufanie Jego Majestatu. Tak
ogromne, że mimo, iż groził śmiercią Jego Imperatorskiej Mości, ten mianował go
Egzekutorem. Mógłby się skupić na przemierzaniu przestrzeni w poszukiwaniu
utajonych i urojonych wrogów Imperium kryjących się po rubieżach, ale nie,
musiał mieć uraz do starej kadry wewnątrz. Skupił się przede wszystkim na
Imperium. Na samym, rdzennym Imperium. Mniejsza, gdyby jego wysiłki były
bezowocne. Ale jego skrajny lojalizm pozwala mu bez obrzydzenia wchodzić w
najgłębsze i najbardziej parszywe dziury, co gorsza zawsze wyciąga najbardziej
zaplute ścierwo jakie tylko może znaleźć. I ZAWSZE przez to ścierwo lecą głowy,
ostatnio wiceszefa zarządu Kompanii.
Z
uwagą obserwował wypuszczane przez siebie kłęby dymu. Gdy i to mu się znudziło,
rozejrzał się po zebranych.
Są już wszyscy, czekają
cierpliwie. Trzeba omówić resztę działań. Trzeba wszystko zaplanować. Upleść
sieć, która obejmie całe Imperium, a w której środku trwać będzie Kompania,
niczym pająk kontrolujący każdy w niej ruch.
Wystąpił
na środek pokoju. Odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę.
-
Panowie. W tej chwili, gdy rozmawiamy, nasz ulubiony Egzekutor właśnie
eliminuje ostatnich wrogów Imperium. Omówmy zatem, co będzie dalej.
Wszędzie
wokół szalała walka. Gdzie nie spojrzeć różnokolorowe, śmiercionośne promienie
świetlne wystrzeliwały z krążących wokół siebie, niczym w swoistym tańcu,
okrętów. Asperańskie siły rzuciły do walki swoich najlepszych pilotów. Ale
wciąż nie byli oni Mark XV. Te udoskonalone droidy Mark X, posiadały tylko
jedną słabość. Miały wspólny „mózg”. Imperator ogłosił brak litości wobec
wrogów, Asperanie stracili prawo do łaski w Jego oczach. Wciąż jednak flotylle
nie należały do Floty Królewskiej, tak jak i zrobotyzowane pułki do armii
Imperium. Nie bezpośrednio. Okręty Asperan nosiły logo Sky’atty, wywiadu jej
królewskiej mości. Mark XV należały do urzędu Egzekutorskiego.
W
tej chwili Egzekutor Otto wykańczał ostatniego ze strażników na okręcie
flagowym Sky’atty. Mostek był już jego, a to oznaczało, że ma całkowitą
kontrolę nad okrętem.
-
Wyłącz działa i silniki, dezaktywuj pola ochronne. – rozkazał droidowi jego
personalnej eskorty. – Nadaj otwarty komunikat o przejęciu Monarchy na
niekodowanym kanale.
-
ROZKAZ. – potwierdził droid. Otto przeładował karabin. Sprawdził raz jeszcze
stan tarcz ochronnych jego pancerza. – Wchodzę tam sam, więc czekajcie przy
drzwiach. Otwórz śluzy do kwater.
-
ZROZUMIANO.
Drzwi
otwierały się przed nim z cichym sykiem. Z każdym krokiem wzbierała w nim
furia. Okręt zatrząsł się lekko pod wpływem eksplozji, prawdopodobnie zestrzelony
myśliwiec uderzył w kadłub. Nie obchodziło go to. Gestem ręki nakazał swojej
eskorcie obstawić drzwi, poczym uniósłszy karabin przekroczył próg.
Pomieszczenie
w którym się znalazł było jednym z większych na okręcie. Wzdłuż ścian stały
rzędy łóżek, część drzwi oznaczona była różnymi tabliczkami. Skrzydło szpitalne
– przeszło mu przez myśl. Kolejne dwa droidy obstawiły kolejne drzwi, podczas
gdy ranni podnosili głowy, zaniepokojeni sytuacją. On szedł dalej, jego cel
leżał dalej.
Kolejne
drzwi jednak nie otworzyły się. Nad nimi tabliczka informowała o zwiększonym
ryzyku infekcji. Andrew uśmiechnął się lekko. Znalazł.
-
Wysadźcie je. – nakazał robotom.
Huk
eksplozji rozdarł względną ciszę panującą w pomieszczeniu. Teraz śluza nie
stawiała oporu. Za to ktoś za nią usiłował go powstrzymać. Agent Sky’atty,
weteran, elita elit. Osobista gwardia, najpewniej. Jeden strzał i obca sylwetka
upadła, krew splamiła ściany i podłogę. A Otto szedł dalej. Kwarantanna. Tu
właśnie zaszył się jego ostatni przeciwnik. Latarka pod lufą rozświetlała
półmrok przed nim, szukając ostatniej wrogiej sylwetki.
-
Więc przyszedłeś i po mnie. – usłyszał nagle głos zza jednej z kotar. Głos,
który tak dobrze znał, i który w ostatnim czasie zdążył aż tak znienawidzić.
* * *
Stare
wysypisko ze złomowiskiem. To tutaj Egzekutor umówił się na spotkanie ze swoim
informatorem. Sprawa miała dotyczyć Kompanii Cieni, tak więc najwyższa
dyskrecja była wymagana. Otto czekał cierpliwie, patrząc na małą, zagraconą
rzeczkę, na której brzegach piętrzyły się góry odpadów, z trudem płynącą od
jednej kraty do drugiej. Patrzył jak małe roboty raz za razem nurkowały to w
rzeczce do zaś w otaczających je górach, za każdym razem wyławiając coś cennego
bądź wciąż użytecznego i składowały to na automatycznych platformach. Mark X-b
był zdaje się stworzony ze złomu, przez fanatyków-modelarzy – przeszło mu przez
myśl. Nie zmieniało to jednak faktu, że informator się spóźniał.
Na
horyzoncie zamajaczyło kilka postaci, i po chwili Egzekutorowi zdało się, że
usłyszał krzyk. Jego ręka pomknęła w dół, do pasa, chwytając odruchowo za
pistolet.
-
Przepraszam za spóźnienie. – powiedział ktoś za nim. Był to jego informator.
Otto uciszył go gestem ręki.
-
Czekaj. – syknął w momencie gdy krzyk się powtórzył. Ruszył biegiem w stronę, z
której dochodził, w stronę sylwetek na horyzoncie.
Im
bliżej był tym wszystko stawało się wyraźniejsze. Jakaś kobieta krzyczała,
banda osiłków ją katowała. Jej głos wydawał mu się znajomy, był jednak dziwnie
zniekształcony, jakby kobieta była zakneblowana. Gdy dotarł na miejsce zobaczył
ich. Kobieta leżała twarzą do ziemi, teraz już cicha, z workiem na głowie, a
czterech oprawców kopało ją teraz gdzie popadło. Po sekundzie zostało ich
trzech. Głowa czwartego eksplodowała czerwienią kontakcie z pociskiem
plazmowym.
-
Zostawcie ją! – krzyknął Andrew. Lufa jego pistoletu wciąż była rozgrzana.
-
Nikt cię tu nie prosił! – odkrzyknął jeden z bandytów, jego głos też wydał się
Andrew podejrzanie znajomy. Otoczyli go. – Odejdź stąd, póki jeszcze masz nogi!
Otto
ocenił umiejętności bojowe potencjalnych przeciwników. Roześmiał się poczym
splunął.
-
To wy odejdźcie stąd póki jeszcze możecie o czymkolwiek decydować!
-
Sam się prosiłeś o wpierdol. – skomentował ktoś za nim.
Bijatyka
ku zdumieniu Otto trwała dość długo i była męcząca. Jego przeciwnicy byli
doskonale wyszkoleni. Mniej więcej na poziomie służb specjalnych. Ale on był
lepszy. Na początku blokował i parował ich ciosy, oceniając zagrożenie i
umiejętności każdego z nich. Wymęczył ich trochę. Potem przeszedł do ofensywy.
Pierwszy cios wymierzony był w splot słoneczny najgroźniejszego z nich,
skutecznie pozbawiając go woli walki. Następnie wysokie kopnięcie, które
trafiło w aortę posłało go na ziemię. Z dwoma pozostałymi miał mniej problemów.
Ich twarze pokrył strach.
-
To jest Egzekutor! – krzyknął któryś z nich. Ta panika spowodowała, że ich
ataki straciły koordynację. Otto sparował kolejny cios i roztrzaskał jednemu z
przeciwników głowę kolbą. Do trzeciego po prostu strzelił. Nikt już nie stawiał
oporu, toteż Egzekutor podszedł do leżącej kobiety. Zerwał jej worek z głowy.
Bujne,
rude, splamione krwią włosy ujrzały ponownie światło dzienne. Odwrócił ją na
plecy. Zobaczył jej twarz.
-
Na’Li! – krzyknął przerażony. Jego ukochana leżała teraz na jego rękach, całe
jej ciało nosiło ślady ciężkiej przemocy fizycznej. Wciąż wyraźne ślady po
duszeniu, cięcia na całym ciele, siniaki. Była w opłakanym stanie.
Kobieta
podniosła głowę, otworzyła zapuchnięte, sine powieki, kryjące równie
przekrwione oczy. Jej szkliste spojrzenie zdawało się nie rozpoznawać patrzącej
nań twarzy.
-
Spokojnie, jestem przy tobie. – powiedział Andrew, przytulając ją z całych sił
do siebie. Podniósł wzrok, by zobaczyć stojącego nad całą sceną informatora. –
Na co się, kurwa, gapisz?! – krzyknął. – Wezwij pomoc, do ciężkiej cholery!
Prosił
ją, błagał by nie odchodziła, by patrzyła na niego, by została z nim. Płakał.
Kobieta
rozpoznała go. Uśmiechnęła się lekko.
-
Andrew… - powiedziała bezgłośnie poruszając opuchniętymi, wyschniętymi wargami.
Potem coś dodała, jednak Egzekutor tego nie zrozumiał. Albo to było po
asperańsku i było wyrwane z kontekstu,
albo wyraz ten nie znaczył nic, był tylko bełkotem, ostatnią reakcją jej
umierającego mózgu. Uśmiechnęła się lekko, zamykając oczy. Potem jej głowa
opadła.
Po
bardzo długiej chwili Andrew otrząsnął się. Położył ciało swojej ukochanej na
kładce, chwycił upuszczony pistolet. Sprawdził stan amunicji w magazynku.
-
Pogotowie jest w drodze. – poinformował go jego informator. Spojrzał na twarz
rozmówcy. Pobladł. – Co… Co tu się stało?
-
Powiedz mi, będziesz miał mi za złe, jeśli zabiję teraz kogoś na twoich oczach,
w bardzo brutalny sposób? - Andrew mówił
cicho i powoli. Czuć było emanującą od niego nienawiść.
-
Przywykłem, jak sądzę… - odparł wymijająco informator.
-
Więc nic nie widziałeś. – rzucił Egzekutor, podchodząc do pierwszego z
leżących.
Już
po chwili padł strzał, leżący krzyknął. Potem kolejny strzał. Egzekutor zaczął
zadawać pytania.
Nie jest dobrze.
Agenci, którym zleciłem, by zajęli się sprawą tej asperańskiej dziwki, wciąż
nie dali znaku życia. Niepokoiłbym się, gdyby to był ktokolwiek inny. Ale oni
są moimi najlepszymi ludźmi. To jest - Kompania ma wielu więcej ludzi, oni są
najlepsi, jakich mogę wykorzystać bez zwracania na siebie uwagi. Jako Egzekutor
nie mogę sobie tak o wybierać agentów do zadania, Egzekutorzy i Kompania to dwa
osobne, niezależne ciała. I byłoby bardzo niezręcznie tłumaczyć się z tego,
gdyby ktoś mnie nakrył.
Grav
czuł się dziwnie.
Wiem, że zadanie
zostanie wykonane, to profesjonaliści. Ale powinni dać już jakiś znak.
Spróbował
połączyć się z ich komunikatorami, ale nikt nie reagował. To dobijało go
jeszcze bardziej.
To jest kluczowy
moment. Ta suka musi zginąć, by nasz plan mógł iść dalej. A oni odpowiadają za
to głowami.
Został
już tylko jeden. Wyglądający na szefa całej operacji.
-
Zadam ci kilka pytań, ścierwo. – powiedział Egzekutor podchodząc.
-
Pieprz się. – stęknął tamten, wciąż zamroczony siłą kopnięcia.
-
Zła odpowiedź. – padł strzał i dłoń leżącego została oderwana od reszty jego
ręki. Ten krzyknął, automatycznie usiłując chwycić się za ranę drugą ręką. Padł
kolejny strzał, i druga dłoń poszybowała w ślad za pierwszą, goniąc pocisk
którym została uderzona.
-
Jesteś szalony! – krzyknął patrząc na kikuty rąk.
-
Im szybciej zaczniesz mówić, tym szybciej skończymy. – powiedział Andrew
niedbale. – Jak będzie?
-
Nic ci nie powiem! – krzyknął leżący. Potem krzyknął ponownie, gdy Otto
odstrzelił mu ucho. – Pieprz się… - Strzał. Przez otwór w kostce widać było
zakrwawioną kładkę.
-
Znam jeszcze setki miejsc, w które mogę strzelić, a które nie spowodują twojego
nagłego zejścia. – poinformował go Egzekutor. Z jego twarzy można było
wyczytać, że mówi prawdę. – Więc twoje męczarnie mogą ciągnąć się godzinami,
albo mogą zakończyć się od razu.
Widać
było, że leżący cierpiał. Ale nie mówił nic. Otto strzelił raz jeszcze, a
krwawa plama zaczęła rosnąć wzdłuż nogawki postrzelonego.
-
Dobrze! – krzyknął, usiłując zdławić w sobie ból. – Co chcesz wiedzieć?!
-
Na początek kto cię przysłał.
Na
twarzy postrzelonego wykwitł uśmiech zmieszania.
-
Nie wiem… - odpowiedział. Następnie jego ręce automatycznie pomknęły do
odstrzelonej stopy. – Naprawdę nie wiem! – krzyknął rozpaczliwie. – Nosił
maskę, mówił że dobrze zapłaci. Po ostatnich cięciach każde dofinansowanie jest
korzystne!
-
Dla kogo pracujesz?
Jadowity
uśmiech wykwitł na twarzy przesłuchiwanego.
-
Nie… powiem! – wystękał. – Domyśl… się!
-
Twój wybór. – mruknął egzekutor. Po serii strzałów jego ofiarę stanowił już
tylko zestaw mizernych kikutów.
-
Jesteś pojebany! – krzyczał tamten, poprzez łzy bólu. – Popierdolony!
Andrew
nie odpowiedział nic. Chwycił go pod resztki ramion i zrzucił z kładki w dół,
prosto w stertę odpadów oznaczonych
symbolem skażenia zarówno biologicznego jak i radioaktywnego.
-
Nic nie widziałeś. – przypomniał informatorowi, chowając pistolet za
zakrwawiony płaszcz. Informator potwierdził skinieniem głowy, nie był w stanie
wydobyć z siebie słowa. Po całym tym pokazie nie chciał mu podpaść. To co przed
chwilą zobaczył przerastało wszystko, co do tej pory widział.
Więc wszyscy czterej
agenci nie żyją. Ciekawe.
Grav
przechadzał się po swoim apartamencie, czekając aż reszta zaproszonych
przyjdzie. Czytał w porannej gazecie o krwawym znalezisku na złomie, ale nie
spodziewał się, że będą to jego ludzie. Jeden z ziejącą dziurą w czole, trzech
rozczłonowanych. Z tego jeden dodatkowo wtopiony w radioaktywną maź.
Przykre. Każdego
szkoda. Byli nieostrożni, a to cięższe przewinienie w tym fachu. Imperium nie
może wiedzieć, że oni mają cokolwiek wspólnego z Kompanią, inaczej wszystko
będzie stracone. Z resztą, mówiłem im, żeby zapomnieli o tamtej rozmowie, bo ja
sobie o niej nie przypomnę. Mam nadzieję, że pamiętają, czego mają nie
pamiętać.
Przypomniał
sobie nekrolog w gazecie, poprzedzający ostrą debatę na temat rosnącego
rasizmu. Uśmiechnął się do siebie, humor od razu mu się poprawił.
Grunt, że ta asperańska
suka nie żyje, nasz plan może iść dalej. Życia tych ludzi jednak nie poszły na
marne. Kto wie, może poświęcę im słowo czy dwa na jakiejś konferencji… Teraz
jednak nie to jest ważne. Teraz trzeba sprawić, by Otto zaczął znów usuwać
przeszkody. Tym razem jednak na naszej drodze.
-
To nie byli zwykli rasiści. – powiedział Andrew, przeglądając raport z sekcji
zwłok. – Za dużo faktów się nie zgadza.
Po
ostatnich wydarzeniach świat mu się załamał. Ponownie. Znów był sam, znów ta
iskierka człowieczeństwa zgasła. Tym razem na dobre.
-
Z całym szacunkiem. – Grav uniósł się lekko, rzucając szybkie spojrzenie na
zdjęcie stojące na biurku Otto. Jesteśmy
sentymentalni, co? – Ale gdybyś ich tak gruntownie nie przesłuchiwał…
-
Jedno słowo Grav, a będziesz czyścił podłogi językiem. – przerwał mu Andrew.
-
To nasi ludzie z pewnością by coś z nich wydobyli.
-
Wydobyli by dokładnie tyle samo. – mruknął Otto. Cisnął teką z raportem o blat
biurka. – To samo „pieprz się”.
Sam
usiadł za biurkiem, oparł czoło o splecione dłonie, odetchnął ciężko. Trwał tak
w tym pół-letargu długą chwilę.
Chociaż ten sentyment
może działać na naszą korzyść. Gdyby tak podejść od frontu, zamiast wyważać i
tak otwarte drzwi…
Grav
odchrząknął, wyjął papierosa.
-
Ale w jednym masz rację. – powiedział uważnie badając reakcję rozmówcy. A tej,
jak na złość nie było. – To nie byli zwykli bandyci.
-
Powiedz mi coś, czego sam nie byłem się w stanie dowiedzieć. – mruknął Andrew,
nie podnosząc nawet głowy.
-
Być może mam coś takiego. – Ezechiasz odwrócił się plecami, zapalając papierosa.
Zaciągnął się. – Mogę na przykład wiedzieć, kto ich opłacił…
Nie
pamiętał jak znalazł się na ścianie, stało się to w ułamku sekundy. Andrew
przyciskał go przedramieniem, dodatkowo gniotąc mu gardło. W wolnym ręku
trzymał nóż. Grav teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, jak niefortunnie
zabrzmiała jego wypowiedź.
-
Kto?
-
Nie powinienem. – opierał się, chociaż był coraz bardziej zadowolony z siebie.
– Wiesz, że Jego Wysokość Imperator…
-
Nie musi wiedzieć. – przerwał mu Otto. – Jak z większością naszych spraw. Dowie
się w stosownym momencie. To jak, będziesz mówić, czy mam wytłuc z ciebie te
informacje?
-
Skoro tak ładnie prosisz… - Ezechiasz zdobył się na ironię w głosie, jednak z
ulgą odetchnął, gdy przestał być przyduszany do ściany.
* * *
Andrew
uśmiechnął się lekko. W końcu.
-
Nie inaczej, Vreith. – odpowiedział chłodno, jego ochrypły głos odbijał się
echem wśród pustych, surowych ścian kwarantanny. – Mamy rachunki do wyrównania.
-
Nie będziesz chyba walczył z chorym człowiekiem. – zauważył Vreith. Jego
dudniący kaszel spotęgował efekt.
-
Walczyć? – Otto roześmiał się bezgłośnie. – Nie, mój drogi, walka już się
skończyła. Na wasze nieszczęście Imperium nie bierze jeńców.
-
Cóż jest więc powodem tak palącej nienawiści? – zapytał przywódca Sky’atty,
podnosząc się z łoża. Przyszło mu to z pewnym trudem, jednak Egzekutor nauczony
był, by nie lekceważyć żadnego przeciwnika.
-
Kilka czynników. – czerwona poświata HMD Andrew zdawała się pulsować
nienawiścią w jego głosie. – Nie wchodząc w szczegóły to odmowa wydania
terrorystów w ręce Imperium, udzielenie azylu rebeliantom, regularne łamanie
embargo na towary z Novusa, oraz nielegalny handel z Noverianami. To od strony
formalnej. A prywatnie… - zerwał z szyi złoty medalion i rzucił go
przeciwnikowi. Vreith nieopatrznie złapał go w locie, zdradzając tym samym, że
jego choroba, jeśli jakakolwiek, nie jest aż tak poważna.
Nie
musiał patrzeć, co medalion zawierał. Wiedział doskonale. Ponury grymas zmącił
jego wiecznie spokojną twarz.
-
Słyszałem co się stało. – powiedział w końcu, nie widząc, a czując że lufa
trzymanego przez Egzekutora karabinu jest wycelowana w jego głowę. - Tylko
pogłoski, które błagałem dzień i noc, by okazały się nieprawdziwe. Docierały do mnie wieści, że Imperium wzięło
się za eliminację Sky’atty. Nie sądziłem, że jesteś to ty, nie chciałem, byś
okazał się to ty. A teraz, cóż… - Otworzył medalion, i radosna twarz młodej,
rudowłosej dziewczyny ujrzała światło dzienne. – Smutne, że obwiniasz o to nas.
-
Zabiliście ją, nie zaprzeczaj oczywistemu. – powiedział Egzekutor spokojnie.
Panował jeszcze nad swoimi emocjami. Poza tym chciał dowiedzieć się jak
najwięcej, zanim rozbita głowa spadnie na ziemię. – I upozorowaliście atak
rasistów, by odeprzeć wszystkie oskarżenia. A zrobiliście to dlatego, że
odchodząc ze Sky’atty mogła wynieść za dużo ważnych i krytycznych dla was
informacji.
- Byłoby to prawdopodobne. – zgodził się
Vreith ostrożnie. – Jednakże, nie zrobiłbym tego ja. Nie mógłbym nawet zlecić
tego komuś. A skoro nie ja, nikt ze Sky’atty by tego nie zrobił.
Poczuł chłodną stal na skroni. Byłby to
podstawowy błąd, jednak obaj zdawali sobie sprawę, że Andrew szybciej pociągnie
za spust, niż on zrobi cokolwiek innego.
-
Daj mi jeden dobry powód. – wycedził Egzekutor. – Choć jeden dobry powód, dla
którego nie mógłbyś zlecić jej zabójstwa. Dla którego miałbym nie strącać
twojej głowy z karku, jak strąciłem już wiele innych.
-
Na’Li mówiła ci pewnie, że jej ojciec jest jednym z przywódców Sky’atty. –
powiedział Vreith powoli. Andrew milczał. Nie zaprzeczył, co już było ważne. –
No tak, stąd taki a nie inny kierunek działań. Jednak nigdy nie wspomniała kto.
Bo to był jej ostatni rozkaz. I prośba. Ta wiedza, w niewłaściwych rękach
mogłaby być niebezpieczna. Nie tylko dla nas.
-
Do rzeczy. – warknął Otto, zrzucając blokadę z karabinu. Palec wskazujący,
położony na spuście, zaczął go niemiłosiernie świerzbić, gdy wszystkie
kontrolki zapłonęły.
-
Ja jestem jej ojcem. – powiedział Vreith spokojnie, choć czuć było nerwową
nutę.
Spojrzał
na twarz Egzekutora. Nawet jeśli to wyznanie go zaszokowało, nie dawał tego po
sobie poznać.
-
Dlaczego miałbym ci wierzyć? – zapytał tylko.
-
Kochałem ją jak tylko ojciec może kochać córkę. I ktoś ją zabił. Jakkolwiek
nieprawdopodobnie dla ciebie to brzmi, ja tego nie zrobiłem. Nie zrobiłbym tego.
Nigdy.
Mózg
Egzekutora zaczął przetwarzać zebrane informacje. Informacje, które, zdawać by
się mogło, powinny zburzyć cały ciąg przyczynowo-skutkowy który zalągł się w
głowie Otto. Cały ten logiczny łańcuch powinien się rozlecieć. A jednak
wpasowały się magicznie we wszystkie brakujące ogniwa, łącząc cały łańcuch
jeszcze mocniej i uwidaczniając niektóre absurdy, których z braku dostatecznej
wiedzy nie dostrzegał. Teraz łańcuch ten był kompletny.
Vreith
kontynuował.
-
Rozumiem twój ból i emocje które tobą władają. Tak jak i tobie, podejrzewam,
odebrano mi wszystko na czym mi zależało. Wszystko co sprawiało, że z nadzieją
i radością witałem kolejne dni. – ukląkł, splótłszy ręce na karku. – Uczyń co
uważasz, a każda decyzja jaką podejmiesz będzie słuszna. Ja nie będę stawiał
oporu.
Zamknął
oczy, czekając na strzał, który zakończyłby jego cierpienia. Ten nie
nadchodził. Otworzył je powoli, by zobaczyć, że karabin spoczął na ramieniu
mężczyzny.
-
Wstań, przyjacielu. – powiedział Otto. - Teraz już wiem wszystko.
Opowiedział
mu o wszystkim co się stało, a na twarzy Vreitha ulga i wściekłość walczyły o
miejsce. W końcu jednak obie znikły pod maską chłodnej obojętności.
-
I co zamierzasz? – zapytał ponuro. – Sprawa wygląda na zakończoną. Pozamiatane,
jak to mówicie.
-
O nie, to dopiero początek. – zaoponował Egzekutor. – I lepiej dla nich, by nie
doświadczyli końca.
Odwrócił
się na pięcie i ruszył ku wyjściu. Zatrzymało go ciche chrząknięcie z oddali.
-
Andrew, nie zapomniałeś czegoś? – Vreith rzucił mu medalion, oraz coś co
wyglądało na absurdalnych rozmiarów zegarek. Otto wiedział co to jest. – Może
ci się przydać, skoro masz aż tak potężnych przeciwników. Mną się nie przejmuj,
poradzę sobie. Powodzenia… Bracie.
Ostatnie
wyrazy wypowiedział do oddalających się pleców Egzekutora. Zimny śmiech
odbijający się echem wypełnił pomieszczenie.
Coś poszło nie tak.
Agenci odpowiadający za ochronę konwoju nie odpowiadają. Tylko na którym
etapie? Agenci zestrzelili przecież Cierń, osobisty okręt Egzekutora, a on
przecież wykończył siatkę Sky’atty na terenie Imperium. Czyżby był ktoś
jeszcze?
Grav
chodził nerwowo po swoim gabinecie, wypalając jednego papierosa za drugim.
Agenci konwojujący Głównego Dowódcę Kompanii nie odpowiadają, jego komunikator
milczy… Egzekutor stanął przy oknie, szukając powodu, dla którego tak się
dzieje.
Nie, kurwa, nie może
być nikogo więcej. Sven jest pod obserwacją, jego suka jest w pracy… Johann
Ares jest na Terra Mina, Lloyd jest w kancelarii… Więc kto, do ciężkiej
cholery? Przecież wszystko miało teraz iść jak z płatka. Dlaczego wszystko musiało się
spier…
Z
zamyślenia wyrwało go ciche buczenie jego telefonu, wibrującego na stole.
Szybkim ruchem zgarnął go z blatu. Spojrzał na wyświetlacz. Porucznik
Fergusson, wysłany by zbadać sprawę konwoju.
-
Mów. – nakazał.
-
Oddział Alfa znalazł cztery ciała. – zameldował mężczyzna. – Egzekucja, po
jednym strzale w tył głowy. Z obserwacji miejsca wynika, że zabójcy zależało,
by wiedzieli czemu umierają i kto ich zabija.
-
Pociski?
-
Żadnych nie znaleziono. Po egzekucji zabójca usunął je z ciał.
-
Jakieś inne ślady? – w głosie Egzekutora słychać było rosnącą frustrację.
-
Nie, sir. Żadnych śladów, za wyjątkiem tych należących do ofiar. Żadnych
odcisków palców, butów, niedopałków papierosa, niczego.
Grav
rozłączył się. Z furią cisnął telefonem o ścianę.
Co do chuja? Ja śnię,
czy co?
Na
wszelki wypadek uszczypnął się w ramię.
Nie, to nie może być
Sky’atta, sieć jest zbyt gęsto upleciona, by ktokolwiek z zewnątrz się
przecisnął. Poza tym Sky’atta nie ma uprawnień do działania na rdzennych
terenach Imperium. Specter? Nie, Aquarianie nie odważyli by się. To by było
jawne wypowiedzenie wojny. Może Novus? Nie, Patriarcha Novusa nie działa w ten
sposób. Wcześniej z pewnością ogłosiłby jakąś Krucjatę, czy coś. Poza tym nie mają
nawet takich wpływów, by mogli tutaj cokolwiek zorganizować. Wiedziałbym o tym
z góry. Gdyby kogokolwiek przysłali, wiedziałbym o tym pierwszy, zanim nawet on by wiedział. Kurwa, więc kto?
Cała
ta otoczka i postępowanie zabójcy podsuwało mu tylko jedną osobę na myśl.
Nonsens, Otto nie żyje.
Osobiście widziałem jak jego okręt pożerały eksplozje podłożonych tam bomb
plazmowych. Wszystko co było na pokładzie, a więc on także, wyparowało. Musiało
wyparować. Więc przecież nie zmartwychwstał, do ciężkiej kurwy nędzy. Nie mógł.
Był
tak zajęty swoimi rozmyśleniami, że nie zauważył jak drzwi do jego gabinetu
otworzyły się lekko, a potem zamknęły się na klucz. Później okno się otwarło, a
potem silne uderzenie w brzuch posłało go na ziemię.
Postać
Egzekutora Otto zmaterializowała się z nikąd.
-
Witaj Grav, zdradzieckie ścierwo. – powiedział Andrew. Przycisnął Ezechiasza
butem do podłogi. – Zadałeś sobie sporo trudu, bym nie wrócił żywy. Gdybyś
tylko przyjął podstawowe założenie, że twój przeciwnik jest choć w połowie tak
przebiegły jak ty.
Podniósł
zaskoczonego przeciwnika za kołnierz i cisnął nim o ścianę. Zaraz później był
przy nim, energetyczne ostrze sztyletu oświetlało twarz Grava.
-
Już wtedy coś mi mówiło, by ci nie ufać. By samemu zbadać wszystkie tropy. –
kontynuował. – Byłeś szybki. Wziąłeś mnie z zaskoczenia i zaufałem ci. Za to
należą ci się brawa. Wiedz jednak, że twoje szczęście się tu kończy. Widzisz,
za zdradę Imperium przewiduje tylko jedną karę.
-
Chcesz mnie zabić Otto? – Grav splunął mu w twarz, po chwili już wypluł wybite
zęby. – Wiesz w jakiej sytuacji cię to stawi.
-
Nie ja. Nie zamierzam robić z ciebie męczennika. Ale od tej pory uważnie patrz
za siebie i licz dni jakie ci zostały. W każdej chwili Trybunał może otrzymać
pewne raporty, które na twoje nieszczęście weszły w moje posiadanie. A to nie
wróży ci dobrze, wiesz o tym. Módl się tylko do jakichkolwiek bogów tam masz,
by nie dotarły tam w urodziny Jego Wysokości, bo to mu skutecznie zepsuje humor.
Pchnął
go na ziemię, wyciągając pistolet.
-
A jak już Trybunał wlepi ci karę śmierci, to życzę ci, by była jak najszybsza.
Nie chcę, by ludzie musieli za długo na ciebie patrzeć. – Grav odwrócił się na
plecy, Andrew odbezpieczył broń. – Do zobaczenia wkrótce.
Padły
dwa strzały. Krzyk. Jeden pocisk przebił Ezechiaszowi pierś, drugi kolano. Oba
strzały nie były śmiertelne, co najwyżej bolesne i przykre. Jeśli odpowiednio
szybko się nimi zająć. A Otto sprawił, że Grav pocierpi wystarczająco długo.
Zrzucił na niego jeszcze szafę z dokumentami, by mieć pewność, że został
unieruchomiony i że poleży sobie w niewygodnej pozycji jeszcze dłużej.
Aktywował
urządzenie maskujące i wyszedł przez półotwarte okno.
-
Pożałujesz tego! – krzyknął za nim Grav, szamocząc się bezskutecznie w rosnącej
wokół kałuży krwi. - Skończysz jak twoja asperańska dziwka!
Przysięgam, że tego
pożałujesz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz