Spis treści:
1) Gehenna
Gehenna
To miał być dzień jak każdy inny. Normalny, długi, żmudny dzień pracy i tak samo ciągnący się dzień pracy jak każdy inny na tej małej stacji wydobywczej. A przynajmniej Jake tak myślał. A myślał tak do czasu, w którym archaiczna drukarka nie wypluła z siebie raportu z dogłębnej analizy skały, w głąb której prowadził nowo otwarty szyb. Zobaczywszy je, Jake najpierw zamrugał, a potem wgryzł się w zawartość otwartej konserwy, bynajmniej nie dlatego, że był głodny, tylko by nie zakląć, lub nie zawyć z rozpaczy.
Gehenna
To miał być dzień jak każdy inny. Normalny, długi, żmudny dzień pracy i tak samo ciągnący się dzień pracy jak każdy inny na tej małej stacji wydobywczej. A przynajmniej Jake tak myślał. A myślał tak do czasu, w którym archaiczna drukarka nie wypluła z siebie raportu z dogłębnej analizy skały, w głąb której prowadził nowo otwarty szyb. Zobaczywszy je, Jake najpierw zamrugał, a potem wgryzł się w zawartość otwartej konserwy, bynajmniej nie dlatego, że był głodny, tylko by nie zakląć, lub nie zawyć z rozpaczy.
Ta stacja od samego swojego początku
była przeklęta. Kiedyś trzech przyjaciół, Jake, Brian i Kyle, jak tylko
rozeszła się wieść o wielu różnych rzadkich złożach znajdujących się w tym sektorze,
wiedzieni przeróżnymi pobudkami, jak też wielu innych przed nimi i po nich,
pootwierali stacje wydobywcze. Trzech przyjaciół założyło się, że ten, kto
ostatni rozpocznie wydobycie da sto marek tym, którzy byli przed nim. I tak
Brian wydobywał metale, Kyle dorobił się na gazie, a Jake miał dwie stówy w
plecy. Nie upadał jednak na duchu. Wciąż inwestował sporo w nowe szyby, które
przynosiły bardzo małe zyski, ledwo starczające na pokrycie opłat
eksploatacyjnych, mając nadzieję, że w końcu trafi na przysłowiową „żyłę
złota”. I po wielu latach starań Fortuna uśmiechnęła się i do niego, a blask
tego uśmiechu sprawił, że drobne złośliwości przyjaciół straciły na mocy i
blasku, i że pojawiły się też pierwsze oznaki zazdrości w ich spojrzeniach i
zachowaniu.
W czasie poszukiwania nowych
złóż, i miejsca na czwarty już szyb, załoga badawcza natrafiła na coś dziwnego.
Prześwietlanie jednej ze skał wskazywało, że jej struktura nie jest jednolita,
z gigantyczną kieszenią w środku. Jake, wiadomo, od razu kazał przeprowadzić
dokładniejsze badania, mając jednak ograniczony fundusz, nie mógł pozwolić
sobie na badania odśrodkowe czy dające prawie stuprocentową pewność badania inwazyjne.
Kieszeń prześwietlana różnego rodzaju wiązkami promieniowania zwracała różne
wyniki, nie dające przypisać się do niczego znanego, obadana jednak mikrofalowo
wskazywała, że jest wypełniona w całości tą dziwną substancją. Oznaczało to tylko
albo gaz, albo ciecz. Dalsze badania, ultra i infradźwiękami wykluczyły charakter gazowy odkrytego,
domniemanego złoża. Mimo iż odczyty były pełne zakłóceń i miejscami całkowicie
nieczytelnych wyników, entuzjazm został już dostatecznie rozbudzony. Jake,
zaskoczony wysłał swoje wyniki do centrali, z pytaniem „Co to do cholery
znaczy?”. Na odpowiedź musiał długo czekać, ale zdała mu się nagrodą za
wszystkie cierpienia. Centrala bowiem , również nie mając pojęcia co te raporty
zawierają, skierowała je z odpowiednim zapytaniem do Centralnej Bazy Danych
Korporacyjnego Imperium Poseidona. Tam po skonsultowaniu wielu źródeł doszli do
jednego wniosku. Badane złoża były złożami Eterium.
Eterium było bardzo rzadką
cieczą, o gęstości zbliżonej do żelaza, o wiele jednak bardziej plastyczną i
wykazującą ciekawe właściwości magnetyczne. Bardzo niewiele było o niej
wiadomo, dotychczas odkryte złoża były zbyt małe, by móc je jakkolwiek
dogłębnie przebadać, największe z nich miało rozmiar ludzkiego dziecka. Jednak
charakter raportów wykazywał niemal jednoznaczną zgodność z odczytami
skatalogowanymi z poprzednich odkryć. Naukowcy niemal zabijają się o próbki,
przemysłowcy, zwłaszcza ci od zbrojeń, również ostrzą sobie na nie zęby, a tu
nagle Jake znalazł sobie złoże wielkości okrętu liniowego.
Tego typu wieści rozchodzą się
szybko, i naukowcy zlecieli się do Jake’a niczym sępy do padliny. Nie musiał
nawet prosić o dofinansowanie wydobycia - wszystkie koncerny naukowe zgodziły
się sponsorować eksploatację skały, jeżeli tylko otrzymają odpowiednich
rozmiarów próbki. Natychmiast powstał nowy szyb, zatrudnieni zostali nowi
ludzie, cała akcja przybrała na rozmiarze, a Jake był wniebowzięty. Tego samego
dnia, gdy szyb został otwarty poszedł nawet do wróżki, z pytaniem jak będzie
wyglądać jego przyszłość. Wróżka spojrzała w swoją kulę, poczytała z kart,
pokręciła mu nad głową wahadełkiem, obejrzała na dziesiątą jego dłonie,
najpierw lewą, potem prawą, by w końcu stwierdzić, że w najbliższej przyszłości
czeka go najszczególniejszy dzień w jego życiu. Zero konkretów, ale Jake i tak
był zadowolony.
Tydzień później odwiert sięgał
już całkowicie do kieszeni. Ogólny entuzjazm bardzo łatwo udzielał się innym i
cytując jednego z górników „można było wyczuć Eterium pod dłonią, jak tylko
dotknęło się skały”. Istotnie, od złoża dzielił ich zaledwie metr. Jake
doskonale wiedział, że to jest TEN dzień, że to nim mówiła wróżka. Czując
rosnące szczęście, i zazdrosne spojrzenia na plecach, założył się o pięćset
marek z każdym ze swoich przyjaciół, że z samego tego złoża potroi swój obecny stan
posiadania, który też do najmniejszych nie należał. Przy kwotach, jakimi
wszyscy trzej teraz dysponowali, pięćset koron było kwotą symboliczną, jakby
nawiązaniem do ich poprzedniego zakładu.
Naukowcy, z którymi popodpisywał
kontrakty (czyli de facto wszyscy, którzy się do niego zgłosili), zaproponowali
mu jednak, żeby się wstrzymał. Poprosili go, by przeprowadził jeszcze dodatkowe
badania, zanim otworzą kieszeń. Eterium, tłumaczyli, jest dość nietrwałe, i
korzystając z tego, że dzieli ich tak mało, można przebadać złoża na wylot, żeby
dowiedzieć się o ich naturze jak najwięcej, należy bowiem „kuć żelazo, póki
gorące”. Oczywiście wszystkie badania miały być w większości opłacone przez
różne koncerny, i będą prowadzone najbardziej zaawansowanym sprzętem. Jake więc
ochoczo przełożył termin otwarcia kieszeni, do czasu, aż nie otrzyma wyników
analiz i badań zleconych przez naukowców. Otrzymał nawet rekompensatę za
opóźnienia w wydobyciu. Był przeszczęśliwy. Do teraz.
Bo teraz patrzył na wyniki i
wskazania, które wystarczająco jasno mówiło mu, że w skale w nie ma żadnych
złóż, nie mówiąc już o cieczach, czy w ogóle o super rzadkim Eterium. Trzy razy
sprawdził właśnie wydrukowane raporty, wykresy i wydruki. I faktycznie chciało
mu się wyć. Przedsięwzięcie warte bez mała dwa miliony marek poszło w niwecz,
nie mówiąc o opiewających na jeszcze większe kwoty kontraktach z naukowcami,
kilku wziętych kredytach, i o długu o wysokości tysiąca marek. Jego szczęście
uleciało z niego natychmiast, kiedy uświadomił sobie, że będzie musiał
osobiście powiadomić każdego z tych naukowców o wynikach.
Ale zaraz potem coś go
zainteresowało do tego stopnia, że zapomniał o obecnym zmartwieniu. Chwycił
raporty skanów powierzchniowych, od których wszystko się zaczęło, i zaczął
zestawiać je z otrzymanymi wynikami. I od razu wychwycił coś bardzo
niepokojącego. Zakłócenia się pokrywały, i to mu się nie podobało. Został
gruntownie przeszkolony w dziedzinie eksploatacji każdego złoża, ma wieloletnie
doświadczenie, i zarówno z jego wyszkolenia jak i z doświadczenia wynika, że
uzyskanie takiej zgodności przy badaniach o tak różnym nastawieniu jest
absolutnie niemożliwe. Jedyne rozsądne wytłumaczenie jest takie, że tam, gdzie
odczyty są nieczytelne, znajduje się potężne źródło energii, będące zdolne zakłócać
pracę urządzeń badawczych.
Chwycił telefon i wybrał numer
do przydzielonego mu nadzorcy z Imperialnego Instytutu R&D, i w czasie w
którym w słuchawce odzywał się sygnał oczekiwania, przeglądał jeszcze wykaz
anomalii z ostatnich badań. Najpopularniejszą z nich były idealnie proste
linie, niczym kształt stworzony przez człowieka. Wziąwszy pod uwagę także
regularne rozmieszczenie zakłóceń w stosunku do tych anomalii, działanie sił
natury jest już niemalże całkowicie wykluczone.
Spojrzał jeszcze na wydruk przedstawiający zdjęcie skały od góry, po
prześwietleniu mikrofalami. Gdzieniegdzie wskazane były komory, również
regularnie rozmieszczone w stosunku do źródeł zakłóceń.
- Mike? – upewnił się Jake, gdy
w słuchawce odezwał się głos rozmówcy. – Mamy problem. Przyjdź do mojego
gabinetu najszybciej jak to tylko możliwe.
- Jake, brzmisz na
zdenerwowanego. Naukowcy chcą renegocjacji? – zaśmiał się z niezbyt udanego
żartu, a potem odchrząknął, jakby chciał zakryć ten fakt. – O co chodzi?
- W skale znajduje się coś
wielkiego.
- Tak, złoża Eterium.
- Bynajmniej. Wyniki ostatnich
badań jednoznacznie wykluczają obecność jakiegokolwiek złoża.
- E… Więc co? – w głosie Mike’a
dało się słyszeć pewno zaniepokojenie.
- Ile bym dał, żeby to wiedzieć…
- Martwisz mnie. Będę za dwie
godziny.
- Co mam powiedzieć jajogłowym?
- Nic. – brzmiała odpowiedź. – Z
mówieniem czegokolwiek i komukolwiek się wstrzymaj dopóki nie przybędę. Wszystkie
oświadczenia będziemy uzgadniać potem. W ogóle, to nie jest rozmowa na telefon.
– powiedział jeszcze i zgodnie z prawami logiki natychmiast się rozłączył.
Jeżeli Mike był zmartwiony już w
momencie gdy wszedł do gabinetu Jake’a zmartwił się jeszcze bardziej gdy
usłyszał co Jake ma mu do zakomunikowania. Przejrzeli razem raz jeszcze
raporty, wyniki, analizy. I tak samo jak Jake’owi, jemu też ani krztyny się to
nie podobało.
- Jakieś podejrzenia co to może
być?
- Aha, jedno. – Jake oparł się
dłońmi o blat stołu. – Wziąwszy pod uwagę szczególną regularność pewnych
anomalii w stosunku do siebie, na myśl przychodzi mi tylko okręt.
- Nonsens. – Mike prychnął,
poczym spojrzał raz jeszcze na rozłożone schematy i wydruki. Jego palec zawisł
nad nimi oskarżycielsko, gotowy coś wskazać, i krążył tak bez skutku przez
dobrą chwilę, szukając czegokolwiek, co podważyło by tą teorię, czy choćby
zasugerowałoby inną. – W sumie... – powiedział, krzywiąc się, nie mogąc niczego
takiego znaleźć. – To by miało… Ale jak on się tam, kurwa, znalazł?!
- Mnie się pytasz?! – wykrzyknął
Jake, rozkładając ręce. – Co ja teraz mam powiedzieć pracownikom, wspólnikom?
Co powiem jajogłowym?
- Pracownikami się nie martw. –
powiedział Mike, spacerując po pokoju. – Dostawali cały czas wynagrodzenie, na
czas badań zawiesiłeś działalność w szybie, po prostu nigdy jej nie wznowisz. A
jajogłowych spławię ja. Mamy w Instytucie specjalny sztab od wydawania tego
typu oświadczeń.
- A ja? Wtopiłem w to gówno kupę
kasy!
- A ty otrzymasz zwrot części
poniesionych kosztów. – uspokoił go Mike. - Wystarczająco, żeby pozamiatać po
zamkniętym przedsięwzięciu. W końcu sporą część roboty wykonałeś dla Instytutu.
Należy ci się jakaś rekompensata.
- Co więc mam robić?
- Wróć do siebie, weź coś na
uspokojenie, prześpij się. A jak już odpoczniesz, skontaktujesz się z
Instytutem i zażyczysz sobie rozmowy z Derekiem Robenhaalem. – zapisał coś w
notatniku, wyrwał kartkę i podał Jake’owi. –Tu masz numer odpowiedniego działu.
Powołasz się na mnie, powiesz o co ci chodzi. A on przeprowadzi analizę
poniesionych strat i zatwierdzi wypłatę stosownej kwoty z konta Instytutu.
To go trochę uspokoiło. Jedyne
co pozostało to przegrany zakład z przyjaciółmi. Znowu. Tym razem tysiąc koron
w plecy.
- A co z tą skałą? – zapytał
jeszcze.
- Skontaktuję się ze służbami
bezpieczeństwa, wezmę paru chłopa z pełnym dobrodziejstwem imperialnej
armii, i sprawdzimy to cholerstwo, cal
po calu. I jeszcze jedno Jake. – dodał, gdy rozmówca miał już wychodzić. – Z
twoim szczęściem, nie próbuj sił w kasynach.
Ponury grymas wykwitł mu na
ustach w formie krzywego uśmiechu.
- Dzięki, kurwa. Nie zauważyłem,
wiesz?
Mała łódź transportowa
zatrzymała się w regulaminowym, „bezpiecznym odstępie” od skały. W środku, w
specjalnych lukach, oddział liczący sobie ośmiu żołnierzy, odbierał dodatkowe
instrukcje. Ich zadanie było proste – mieli wpłynąć w dół szybu, za pomocą
dostarczonych ładunków otworzyć kieszeń i sprawdzić co zawiera. Ich specjalnie
zaprojektowane skafandry umożliwiały im operowanie zarówno w wodzie, nawet na
dużych głębokościach jak i w pomieszczeniach całkowicie bez wody. Specjalne ekrany
w hełmach podświetlały elementy otoczenia, gdy widoczność była
niewystarczająca.
- Pamiętajcie panowie - mówił
koordynator – nie wiemy co znajduje się wewnątrz skały. Ta, nigdy nie
wiedzieli. – Powodzenia.
Jedna po drugiej, osiem sylwetek
zostało wystrzelonych w stronę szybu. Szybko dotarli do samego dołu,
rozmieścili ładunki i już po chwili, gdy wzniesiony eksplozją pył opadł na
miejsce, mogli podziwiać metalową ścianę z fragmentem białej cyfry 4. Tu też
pojawił się pierwszy problem. Żadnego włazu nie było, co oznacza, że musieliby wysadzić
pancerz. Co oznacza, że musieliby zalać korytarze okrętu, a w założeniach misji
mieli zostawić okręt praktycznie nietknięty. Mieli tam tylko wejść, przeczesać
go i wyjść.
Tutaj pomogła im natura. Zaraz
po eksplozji woda natychmiast zalała powstałą szczelinę. Ponieważ między
pancerzem okrętu a skałą pojawiły się malutkie otwory woda wdarła się i tam, a
ponieważ wyglądało na to, że między otoczeniem a wnętrzem skały panowały różne
ciśnienia, po jakiejś chwili ściana zaczęła
pękać i płat za płatem odrywały się od kadłuba, odsłaniając kolejne części
napisu, który w całości brzmiał „S-864-5”. Teraz nie było żadnych wątpliwości.
W skale uwięziony był okręt, a komandosi patrzyli właśnie na jego rufę.
Pokazało się też coś, co wyglądało jak tylny luk torpedowy. Nigdzie jednak nie
było widać turbin, ani śladów żadnego innego napędu, co było dziwne.
Ponieważ okręty imperialnej
marynarki były wielkie, torpedy, które w założeniach miały przebijać ich
pancerze, również musiały być duże. Te musiały mieć średnicę około metra.
Dowódca oddziału uśmiechnął się pod swoim hełmem.
- I tędy wejdziemy. – zarządził.
Po drobnych komplikacjach,
związanych z otwarciem od wewnątrz zamkniętego luku, ośmiu komandosów
przeszukiwało torpedownię, która była bardzo dobrze wyposażona, co wprawiło ich
w pewno zdziwienie. Oznaczenie „S” wykluczało przeznaczenie bojowe jednostki,
gdyż tym znakiem opisywane były okręty cywilne. Z kolei sam rozmiar okrętu
wykluczał eskortę kupiecką. Torpedy musiały więc służyć do samoobrony. Ale ten
okręt musiał być bardzo, bardzo stary. Dawno temu minął czas, kiedy okręty
cywilne musiały być dozbrajane.
Przeszukiwanie torpedowni nie
dało im jednak niczego więcej. A ponieważ rozsuwane drzwi nie chciały się przed
nimi otworzyć, mała dawka ładunków wybuchowych pomogła im zmienić zdanie.
Szli więc teraz pustymi,
opuszczonymi i zniszczonymi upływem czasu, od drzwi do drzwi, sprawdzając
pomieszczenie po pomieszczeniu, kajuta po kajucie, dochodząc do wniosku, że
okręt musiał być cywilnym liniowcem. Niepokoił jeden fakt. Rzeczy były
porozmieszczane po kajutach, tak jakby właściciele mieli lada moment po nie
wrócić, lub jakby nigdy ich nie opuścili. A jednak na całym okręcie nie
znaleźli śladu żadnej obecności ludzkiej. Pytania zaczynały narastać, kłębić
się z tyłu głowy. Pytania, na które nikt nie znał odpowiedzi.
Poziom wyżej, pierwsze
pomieszczenie do którego weszli okazało się czymś na kształt maszynowni. A
dowiedzieli się tego w bardzo prosty sposób. Dowódca oddziału nakazał swoim ludziom
stanąć w bezpiecznej odległości, a sam podszedł do pierwszej wajchy jaką
znalazł, i pociągnął ją w górę, bo co złego mogło się stać? A ponieważ efektu
nie było, pociągnął ją w dół. I teraz coś zaszumiało, niczym aparatura ponownie
wprawiona w ruch. Za ścianami coś zaczęło buczeć, i po chwili oślepiające
światło wypełniło pomieszczenie i korytarze. A raczej byłoby oślepiające, gdyby
nie fakt, że ekrany automatycznie adaptowały wyświetlany obraz do oczu
komandosów. I jak się później okazało, było to regulaminowe oświetlenie okrętów
cywilnych. I nagle z głośników dał się słyszeć głos, przerywany szumem i
zakłóceniami elektronicznymi.
- Witamy na po… henna. Ja nazy…
sen i bę… kapita… stanowi szczy… inżynierii mor… gnując… gód czy lu… Jest to
nasz… szy rejs… państwo … cznej chwili… mieniu… załogi chciałbym naj… przyjem …kuję.
- O, jakieś życie! – zawołał
jeden z nich.
- Mhm, nie jesteśmy sami. –
mruknął inny.
- Wątpię. – odpowiedział
dowódca. – To mi brzmi na zautomatyzowany komunikat dla pasażerów. O, właśnie.
I faktycznie, po chwili coś znów
zatrzeszczało w głośnikach, i głos zaczął płynąć ponownie.
- … tamy na pokła… INSS … Ja… się
Graham… Jensen i będę… tanem… ręt sta… gnięć impe… dzinie… morskiej, nie re… dnak
z… jest… history… li. W imie… łogi… najserdecz…
przyjemnej… dzięku…
Żołnierz zaklął, a komunikat
skończywszy się, po chwili zaczął odtwarzać się na nowo. I jeszcze raz. I
jeszcze.
- Idziemy dalej. –
zakomenderował dowódca. – Tutaj już niczego nie znajdziemy.
I gdy przeczesywali
pomieszczenia na tym pokładzie, szukając odpowiedzi których nie było, ich
staraniom towarzyszył komunikat kapitana Jensena. Co ciekawe, wszystkie systemy
na okręcie zdawały się funkcjonować. Gdy weszli na poziom wyżej, określony jako
„Pokład pasażerski”, jedno z pytań w końcu doczekało się odpowiedzi, bo
komunikat kapitana Jensena, mimo iż wciąż pełen zakłóceń i szumów, tym razem
jednak był w pełni zrozumiały.
- Witamy na pokładzie INSS
Gehenna. Ja nazywam się Graham David Jensen i będę waszym kapitanem. Nasz okręt
stanowi szczyt osiągnięć Imperium w dziedzinie transportu cywilnego i
inżynierii morskiej, nie rezygnując jednak z żadnych wygód czy luksusów. Jest
to nasz pierwszy rejs, więc będziecie państwo świadkami historycznej chwili. W imieniu
swoim i załogi, chciałbym najserdeczniej życzyć przyjemnej podróży. Dziękuję.
- Normalnie, aż zacząłbym mu bić
brawa. – mruknął dowódca, sprawdzając czy karabin jest załadowany, choć raczej
zrobił to z nadgorliwości, niż z poczucia nadchodzącego zagrożenia.
- To jest ta Gehenna? – zapytał,
raczej sam siebie, jeden z żołnierzy, rozglądając się z podziwem. – Czytałem
raporty na temat jej zniknięcia. Chłopaki, odnaleźliśmy legendę…
- Mhm… - mruknął drugi. – Mama opowiadała
mi o tym na dobranoc.
- Masz pojebanych starych, Rob.
– skomentował pierwszy.
- Żebyś ty zaraz nie miał
pojebanej gęby. – zareagował natychmiast Rob.
- Collins, Evans, Dość. –
zagrzmiał dowódca. – Macie problem ze swoimi starymi, załatwcie to jak wrócimy
na stację.
- Tak jest, sir. – zawołali
niemalże chórem.
A gdy przywołani do porządku
żołnierze skończyli, kapitan Jensen zaczął znowu recytować swoje przemówienie,
tym razem jednak znowu większość została zagłuszona.
- Nie no, Rob, naprawdę masz
pojebanych starych. – rzucił po chwili tamten, mimochodem.
- Evans, mówiłem coś. – zwrócił
mu uwagę dowódca, poczym mruknął do siebie. – Jak dzieci, normalnie jak dzieci.
Drzwi do niektórych kajut były
pootwierane, jakby wszyscy wyparowali nagle, w trakcie normalnych czynności. W
kajutach porozrzucane rzeczy osobiste, gdzieniegdzie jeszcze na łóżkach leżała
porozrzucana bielizna, zupełnie tak, jakby pasażerowie wciąż tu byli. A jednak
nigdzie nie było śladu żywej duszy, a jedynym towarzystwem żołnierzy był
kapitan, który z automatu na okrągło recytował swoje przemówienie.
- Evans, mówiłeś że czytałeś
raporty o tym… czymś. – powiedział nagle dowódca.
- O jej zniknięciu, tak sir.
- Było tam wspomniane jak to coś
pływa bez silników? – zapytał.
- Ona ma silniki, sir.
- Jak?
- Była prototypem, sir. –
wyjaśnił Evans. – Jedyna w swoim rodzaju. Wyruszyła w swój pierwszy rejs, i
tyle ją widzieli.
- Ale jak to to pływa? –
dopytywał się dowódca.
- Nie wiem, jej dane i parametry
są ściśle utajnione. Jedna z teorii które czytałem mówi o eksperymentalnych silnikach
teleportacyjnych. Ponieważ testy laboratoryjne wypadły pomyślnie oddano ją do
służby cywilnej.
- A co stało się z ludźmi? Byli
na pokładzie, powinny zostać po nich szczątki.
- Nie wiem, ale myślę, że w
ułamku sekundy znaleźli się w wodzie, na głębokości kilkunastu tysięcy metrów.
- Tia, to by wyjaśniało kilka
rzeczy.
Później przez jakiś czas szli
jeszcze w milczeniu, dopóki dowódca nie zarządził postoju. Usłyszał coś jak
skowyt. Ciągły, przeszywający jęk, krzyki, szepty… Rozejrzał się dookoła, jego
ludzie byli równie zdezorientowani.
- Broń w pogotowiu. – zarządził.
Szli powoli. W końcu dotarli do
źródła tych dźwięków. Nisko przy podłodze unosił się dziwny, podobny do nieco
gęstszej mgły, grafitowo-szary dym, kłębiący się i płynący wolno niczym
zaprzeczając prawom fizyki, przez całą podłogę do ściany, a potem w górę. Przejmujące
krzyki, jęki, wizg. I – zdawało się dowódcy – dym ten formował się w wołające
twarze. Gdy wyłączył elektroniczne wspomaganie wzroku, dym zniknął, by pojawić
się ponownie, gdy wspomaganie zostało ponownie włączone. To samo z wizgiem.
Przy włączonym wspomaganiu słuchu przejmujący jęk, przywodzący na myśl
potępione dusze, rozlegał się w głowie, przy wyłączonym - całkowicie zanikał.
- Co to za kurestwo? – zapytał
dowódca, wskazując dym lufą.
- Nie mam pojęcia, sir. Promieniowanie?
- Ochrona przeciwskażeniowa,
natychmiast.
Jeden haust powietrza, ten
charakterystyczny syntetyczny posmak, jasno wskazał, że system filtrujący
działa. Dowódca spróbował połączyć się z koordynatorem, ale w słuchawce
komunikatora słychać było tylko ten skowyt.
- Szlag by to! – krzyknął. –
Kiedy straciliśmy kontakt? Hawke, spróbuj znaleźć jakieś miejsce, z którego
możesz się połączyć z koordynatorem, nadasz mu o tym cholerstwie. Biegiem.
- Rozkaz, sir. – powiedział
żołnierz. Odwrócił się i ruszył przed siebie.
- A my… – spojrzał w gęsty,
kłębiący się dym, i zdawało mu się, że dym patrzy na niego setkami pustych
oczu. Pytania, niczym ten dym, kłębiły mu się w głowie. Podziękował w duchu za
wbudowane systemy ochronne w kombinezonie. – Idziemy w stronę mostka, tam na pewno znajdziemy
coś, co pozwoli wytłumaczyć… to. – przełknął ślinę, miał bardzo złe przeczucia.
– Oddział, za mną.
Nigdy tam nie dotarli. Gdy Hawke,
wiedziony dziwnym przeczuciem, spojrzał przez ramię, zobaczył ostatniego z
nich, padającego bezwładnie w kłębiącym się dymie. Jego naturalnym odruchem
było udzielić pomocy. Ślubował, że nigdy nie zostawi towarzyszy broni. To był
jego błąd, wbiegł w kłębiący się, wiszący nad podłogą, wyjący szary dym. Błąd,
który jak oni wszyscy, okupili własnym życiem.
Ich ciała, zatopione w tej dziwnej
substancji, kłębiącej się nad podłogą okrętu, wyjącej, grafitowej mgle, i
zdawać by się mogło, ich głosy, które dołączyły do tej dziwnej kakofonii,
zamrożone w oczekiwaniu, aż ktoś inny ich nie odnajdzie, i być może nie będzie
mu dane podzielić ich losu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz