Poseidon

Spis treści:
1) Gehenna

Gehenna


To miał być dzień jak każdy inny. Normalny, długi, żmudny dzień pracy i tak samo ciągnący się dzień pracy jak każdy inny na tej małej stacji wydobywczej. A przynajmniej Jake tak myślał. A myślał tak do czasu, w którym archaiczna drukarka nie wypluła z siebie raportu z dogłębnej analizy skały, w głąb której prowadził nowo otwarty szyb. Zobaczywszy je, Jake najpierw zamrugał, a potem wgryzł się w zawartość otwartej konserwy, bynajmniej nie dlatego, że był głodny, tylko by nie zakląć, lub nie zawyć z rozpaczy.
Ta stacja od samego swojego początku była przeklęta. Kiedyś trzech przyjaciół, Jake, Brian i Kyle, jak tylko rozeszła się wieść o wielu różnych rzadkich złożach znajdujących się w tym sektorze, wiedzieni przeróżnymi pobudkami, jak też wielu innych przed nimi i po nich, pootwierali stacje wydobywcze. Trzech przyjaciół założyło się, że ten, kto ostatni rozpocznie wydobycie da sto marek tym, którzy byli przed nim. I tak Brian wydobywał metale, Kyle dorobił się na gazie, a Jake miał dwie stówy w plecy. Nie upadał jednak na duchu. Wciąż inwestował sporo w nowe szyby, które przynosiły bardzo małe zyski, ledwo starczające na pokrycie opłat eksploatacyjnych, mając nadzieję, że w końcu trafi na przysłowiową „żyłę złota”. I po wielu latach starań Fortuna uśmiechnęła się i do niego, a blask tego uśmiechu sprawił, że drobne złośliwości przyjaciół straciły na mocy i blasku, i że pojawiły się też pierwsze oznaki zazdrości w ich spojrzeniach i zachowaniu.
W czasie poszukiwania nowych złóż, i miejsca na czwarty już szyb, załoga badawcza natrafiła na coś dziwnego. Prześwietlanie jednej ze skał wskazywało, że jej struktura nie jest jednolita, z gigantyczną kieszenią w środku. Jake, wiadomo, od razu kazał przeprowadzić dokładniejsze badania, mając jednak ograniczony fundusz, nie mógł pozwolić sobie na badania odśrodkowe czy dające prawie stuprocentową pewność badania inwazyjne. Kieszeń prześwietlana różnego rodzaju wiązkami promieniowania zwracała różne wyniki, nie dające przypisać się do niczego znanego, obadana jednak mikrofalowo wskazywała, że jest wypełniona w całości tą dziwną substancją. Oznaczało to tylko albo gaz, albo ciecz. Dalsze badania, ultra i infradźwiękami  wykluczyły charakter gazowy odkrytego, domniemanego złoża. Mimo iż odczyty były pełne zakłóceń i miejscami całkowicie nieczytelnych wyników, entuzjazm został już dostatecznie rozbudzony. Jake, zaskoczony wysłał swoje wyniki do centrali, z pytaniem „Co to do cholery znaczy?”. Na odpowiedź musiał długo czekać, ale zdała mu się nagrodą za wszystkie cierpienia. Centrala bowiem , również nie mając pojęcia co te raporty zawierają, skierowała je z odpowiednim zapytaniem do Centralnej Bazy Danych Korporacyjnego Imperium Poseidona. Tam po skonsultowaniu wielu źródeł doszli do jednego wniosku. Badane złoża były złożami Eterium.
Eterium było bardzo rzadką cieczą, o gęstości zbliżonej do żelaza, o wiele jednak bardziej plastyczną i wykazującą ciekawe właściwości magnetyczne. Bardzo niewiele było o niej wiadomo, dotychczas odkryte złoża były zbyt małe, by móc je jakkolwiek dogłębnie przebadać, największe z nich miało rozmiar ludzkiego dziecka. Jednak charakter raportów wykazywał niemal jednoznaczną zgodność z odczytami skatalogowanymi z poprzednich odkryć. Naukowcy niemal zabijają się o próbki, przemysłowcy, zwłaszcza ci od zbrojeń, również ostrzą sobie na nie zęby, a tu nagle Jake znalazł sobie złoże wielkości okrętu liniowego.
Tego typu wieści rozchodzą się szybko, i naukowcy zlecieli się do Jake’a niczym sępy do padliny. Nie musiał nawet prosić o dofinansowanie wydobycia - wszystkie koncerny naukowe zgodziły się sponsorować eksploatację skały, jeżeli tylko otrzymają odpowiednich rozmiarów próbki. Natychmiast powstał nowy szyb, zatrudnieni zostali nowi ludzie, cała akcja przybrała na rozmiarze, a Jake był wniebowzięty. Tego samego dnia, gdy szyb został otwarty poszedł nawet do wróżki, z pytaniem jak będzie wyglądać jego przyszłość. Wróżka spojrzała w swoją kulę, poczytała z kart, pokręciła mu nad głową wahadełkiem, obejrzała na dziesiątą jego dłonie, najpierw lewą, potem prawą, by w końcu stwierdzić, że w najbliższej przyszłości czeka go najszczególniejszy dzień w jego życiu. Zero konkretów, ale Jake i tak był zadowolony.
Tydzień później odwiert sięgał już całkowicie do kieszeni. Ogólny entuzjazm bardzo łatwo udzielał się innym i cytując jednego z górników „można było wyczuć Eterium pod dłonią, jak tylko dotknęło się skały”. Istotnie, od złoża dzielił ich zaledwie metr. Jake doskonale wiedział, że to jest TEN dzień, że to nim mówiła wróżka. Czując rosnące szczęście, i zazdrosne spojrzenia na plecach, założył się o pięćset marek z każdym ze swoich przyjaciół, że z samego tego złoża potroi swój obecny stan posiadania, który też do najmniejszych nie należał. Przy kwotach, jakimi wszyscy trzej teraz dysponowali, pięćset koron było kwotą symboliczną, jakby nawiązaniem do ich poprzedniego zakładu.
Naukowcy, z którymi popodpisywał kontrakty (czyli de facto wszyscy, którzy się do niego zgłosili), zaproponowali mu jednak, żeby się wstrzymał. Poprosili go, by przeprowadził jeszcze dodatkowe badania, zanim otworzą kieszeń. Eterium, tłumaczyli, jest dość nietrwałe, i korzystając z tego, że dzieli ich tak mało, można przebadać złoża na wylot, żeby dowiedzieć się o ich naturze jak najwięcej, należy bowiem „kuć żelazo, póki gorące”. Oczywiście wszystkie badania miały być w większości opłacone przez różne koncerny, i będą prowadzone najbardziej zaawansowanym sprzętem. Jake więc ochoczo przełożył termin otwarcia kieszeni, do czasu, aż nie otrzyma wyników analiz i badań zleconych przez naukowców. Otrzymał nawet rekompensatę za opóźnienia w wydobyciu. Był przeszczęśliwy. Do teraz.
Bo teraz patrzył na wyniki i wskazania, które wystarczająco jasno mówiło mu, że w skale w nie ma żadnych złóż, nie mówiąc już o cieczach, czy w ogóle o super rzadkim Eterium. Trzy razy sprawdził właśnie wydrukowane raporty, wykresy i wydruki. I faktycznie chciało mu się wyć. Przedsięwzięcie warte bez mała dwa miliony marek poszło w niwecz, nie mówiąc o opiewających na jeszcze większe kwoty kontraktach z naukowcami, kilku wziętych kredytach, i o długu o wysokości tysiąca marek. Jego szczęście uleciało z niego natychmiast, kiedy uświadomił sobie, że będzie musiał osobiście powiadomić każdego z tych naukowców o wynikach.
Ale zaraz potem coś go zainteresowało do tego stopnia, że zapomniał o obecnym zmartwieniu. Chwycił raporty skanów powierzchniowych, od których wszystko się zaczęło, i zaczął zestawiać je z otrzymanymi wynikami. I od razu wychwycił coś bardzo niepokojącego. Zakłócenia się pokrywały, i to mu się nie podobało. Został gruntownie przeszkolony w dziedzinie eksploatacji każdego złoża, ma wieloletnie doświadczenie, i zarówno z jego wyszkolenia jak i z doświadczenia wynika, że uzyskanie takiej zgodności przy badaniach o tak różnym nastawieniu jest absolutnie niemożliwe. Jedyne rozsądne wytłumaczenie jest takie, że tam, gdzie odczyty są nieczytelne, znajduje się potężne źródło energii, będące zdolne zakłócać pracę urządzeń badawczych.
Chwycił telefon i wybrał numer do przydzielonego mu nadzorcy z Imperialnego Instytutu R&D, i w czasie w którym w słuchawce odzywał się sygnał oczekiwania, przeglądał jeszcze wykaz anomalii z ostatnich badań. Najpopularniejszą z nich były idealnie proste linie, niczym kształt stworzony przez człowieka. Wziąwszy pod uwagę także regularne rozmieszczenie zakłóceń w stosunku do tych anomalii, działanie sił natury jest już niemalże całkowicie wykluczone.  Spojrzał jeszcze na wydruk przedstawiający zdjęcie skały od góry, po prześwietleniu mikrofalami. Gdzieniegdzie wskazane były komory, również regularnie rozmieszczone w stosunku do źródeł zakłóceń.
- Mike? – upewnił się Jake, gdy w słuchawce odezwał się głos rozmówcy. – Mamy problem. Przyjdź do mojego gabinetu najszybciej jak to tylko możliwe.
- Jake, brzmisz na zdenerwowanego. Naukowcy chcą renegocjacji? – zaśmiał się z niezbyt udanego żartu, a potem odchrząknął, jakby chciał zakryć ten fakt. – O co chodzi?
- W skale znajduje się coś wielkiego.
- Tak, złoża Eterium.
- Bynajmniej. Wyniki ostatnich badań jednoznacznie wykluczają obecność jakiegokolwiek złoża.
- E… Więc co? – w głosie Mike’a dało się słyszeć pewno zaniepokojenie.
- Ile bym dał, żeby to wiedzieć…
- Martwisz mnie. Będę za dwie godziny.
- Co mam powiedzieć jajogłowym?
- Nic. – brzmiała odpowiedź. – Z mówieniem czegokolwiek i komukolwiek się wstrzymaj dopóki nie przybędę. Wszystkie oświadczenia będziemy uzgadniać potem. W ogóle, to nie jest rozmowa na telefon. – powiedział jeszcze i zgodnie z prawami logiki natychmiast się rozłączył.
Jeżeli Mike był zmartwiony już w momencie gdy wszedł do gabinetu Jake’a zmartwił się jeszcze bardziej gdy usłyszał co Jake ma mu do zakomunikowania. Przejrzeli razem raz jeszcze raporty, wyniki, analizy. I tak samo jak Jake’owi, jemu też ani krztyny się to nie podobało.
- Jakieś podejrzenia co to może być?
- Aha, jedno. – Jake oparł się dłońmi o blat stołu. – Wziąwszy pod uwagę szczególną regularność pewnych anomalii w stosunku do siebie, na myśl przychodzi mi tylko okręt.
- Nonsens. – Mike prychnął, poczym spojrzał raz jeszcze na rozłożone schematy i wydruki. Jego palec zawisł nad nimi oskarżycielsko, gotowy coś wskazać, i krążył tak bez skutku przez dobrą chwilę, szukając czegokolwiek, co podważyło by tą teorię, czy choćby zasugerowałoby inną. – W sumie... – powiedział, krzywiąc się, nie mogąc niczego takiego znaleźć. – To by miało… Ale jak on się tam, kurwa, znalazł?!
- Mnie się pytasz?! – wykrzyknął Jake, rozkładając ręce. – Co ja teraz mam powiedzieć pracownikom, wspólnikom? Co powiem jajogłowym?
- Pracownikami się nie martw. – powiedział Mike, spacerując po pokoju. – Dostawali cały czas wynagrodzenie, na czas badań zawiesiłeś działalność w szybie, po prostu nigdy jej nie wznowisz. A jajogłowych spławię ja. Mamy w Instytucie specjalny sztab od wydawania tego typu oświadczeń.
- A ja? Wtopiłem w to gówno kupę kasy!
- A ty otrzymasz zwrot części poniesionych kosztów. – uspokoił go Mike. - Wystarczająco, żeby pozamiatać po zamkniętym przedsięwzięciu. W końcu sporą część roboty wykonałeś dla Instytutu. Należy ci się jakaś rekompensata.
- Co więc mam robić?
- Wróć do siebie, weź coś na uspokojenie, prześpij się. A jak już odpoczniesz, skontaktujesz się z Instytutem i zażyczysz sobie rozmowy z Derekiem Robenhaalem. – zapisał coś w notatniku, wyrwał kartkę i podał Jake’owi. –Tu masz numer odpowiedniego działu. Powołasz się na mnie, powiesz o co ci chodzi. A on przeprowadzi analizę poniesionych strat i zatwierdzi wypłatę stosownej kwoty z konta Instytutu.
To go trochę uspokoiło. Jedyne co pozostało to przegrany zakład z przyjaciółmi. Znowu. Tym razem tysiąc koron w plecy.
- A co z tą skałą? – zapytał jeszcze.
- Skontaktuję się ze służbami bezpieczeństwa, wezmę paru chłopa z pełnym dobrodziejstwem imperialnej armii,  i sprawdzimy to cholerstwo, cal po calu. I jeszcze jedno Jake. – dodał, gdy rozmówca miał już wychodzić. – Z twoim szczęściem, nie próbuj sił w kasynach.
Ponury grymas wykwitł mu na ustach w formie krzywego uśmiechu.
- Dzięki, kurwa. Nie zauważyłem, wiesz?

Mała łódź transportowa zatrzymała się w regulaminowym, „bezpiecznym odstępie” od skały. W środku, w specjalnych lukach, oddział liczący sobie ośmiu żołnierzy, odbierał dodatkowe instrukcje. Ich zadanie było proste – mieli wpłynąć w dół szybu, za pomocą dostarczonych ładunków otworzyć kieszeń i sprawdzić co zawiera. Ich specjalnie zaprojektowane skafandry umożliwiały im operowanie zarówno w wodzie, nawet na dużych głębokościach jak i w pomieszczeniach całkowicie bez wody. Specjalne ekrany w hełmach podświetlały elementy otoczenia, gdy widoczność była niewystarczająca.
- Pamiętajcie panowie - mówił koordynator – nie wiemy co znajduje się wewnątrz skały. Ta, nigdy nie wiedzieli. – Powodzenia.
Jedna po drugiej, osiem sylwetek zostało wystrzelonych w stronę szybu. Szybko dotarli do samego dołu, rozmieścili ładunki i już po chwili, gdy wzniesiony eksplozją pył opadł na miejsce, mogli podziwiać metalową ścianę z fragmentem białej cyfry 4. Tu też pojawił się pierwszy problem. Żadnego włazu nie było, co oznacza, że musieliby wysadzić pancerz. Co oznacza, że musieliby zalać korytarze okrętu, a w założeniach misji mieli zostawić okręt praktycznie nietknięty. Mieli tam tylko wejść, przeczesać go i wyjść.
Tutaj pomogła im natura. Zaraz po eksplozji woda natychmiast zalała powstałą szczelinę. Ponieważ między pancerzem okrętu a skałą pojawiły się malutkie otwory woda wdarła się i tam, a ponieważ wyglądało na to, że między otoczeniem a wnętrzem skały panowały różne ciśnienia,  po jakiejś chwili ściana zaczęła pękać i płat za płatem odrywały się od kadłuba, odsłaniając kolejne części napisu, który w całości brzmiał „S-864-5”. Teraz nie było żadnych wątpliwości. W skale uwięziony był okręt, a komandosi patrzyli właśnie na jego rufę. Pokazało się też coś, co wyglądało jak tylny luk torpedowy. Nigdzie jednak nie było widać turbin, ani śladów żadnego innego napędu, co było dziwne.
Ponieważ okręty imperialnej marynarki były wielkie, torpedy, które w założeniach miały przebijać ich pancerze, również musiały być duże. Te musiały mieć średnicę około metra. Dowódca oddziału uśmiechnął się pod swoim hełmem.
- I tędy wejdziemy. – zarządził.
Po drobnych komplikacjach, związanych z otwarciem od wewnątrz zamkniętego luku, ośmiu komandosów przeszukiwało torpedownię, która była bardzo dobrze wyposażona, co wprawiło ich w pewno zdziwienie. Oznaczenie „S” wykluczało przeznaczenie bojowe jednostki, gdyż tym znakiem opisywane były okręty cywilne. Z kolei sam rozmiar okrętu wykluczał eskortę kupiecką. Torpedy musiały więc służyć do samoobrony. Ale ten okręt musiał być bardzo, bardzo stary. Dawno temu minął czas, kiedy okręty cywilne musiały być dozbrajane.
Przeszukiwanie torpedowni nie dało im jednak niczego więcej. A ponieważ rozsuwane drzwi nie chciały się przed nimi otworzyć, mała dawka ładunków wybuchowych pomogła im zmienić zdanie.
Szli więc teraz pustymi, opuszczonymi i zniszczonymi upływem czasu, od drzwi do drzwi, sprawdzając pomieszczenie po pomieszczeniu, kajuta po kajucie, dochodząc do wniosku, że okręt musiał być cywilnym liniowcem. Niepokoił jeden fakt. Rzeczy były porozmieszczane po kajutach, tak jakby właściciele mieli lada moment po nie wrócić, lub jakby nigdy ich nie opuścili. A jednak na całym okręcie nie znaleźli śladu żadnej obecności ludzkiej. Pytania zaczynały narastać, kłębić się z tyłu głowy. Pytania, na które nikt nie znał odpowiedzi.
Poziom wyżej, pierwsze pomieszczenie do którego weszli okazało się czymś na kształt maszynowni. A dowiedzieli się tego w bardzo prosty sposób. Dowódca oddziału nakazał swoim ludziom stanąć w bezpiecznej odległości, a sam podszedł do pierwszej wajchy jaką znalazł, i pociągnął ją w górę, bo co złego mogło się stać? A ponieważ efektu nie było, pociągnął ją w dół. I teraz coś zaszumiało, niczym aparatura ponownie wprawiona w ruch. Za ścianami coś zaczęło buczeć, i po chwili oślepiające światło wypełniło pomieszczenie i korytarze. A raczej byłoby oślepiające, gdyby nie fakt, że ekrany automatycznie adaptowały wyświetlany obraz do oczu komandosów. I jak się później okazało, było to regulaminowe oświetlenie okrętów cywilnych. I nagle z głośników dał się słyszeć głos, przerywany szumem i zakłóceniami elektronicznymi.
- Witamy na po… henna. Ja nazy… sen i bę… kapita… stanowi szczy… inżynierii mor… gnując… gód czy lu… Jest to nasz… szy rejs… państwo … cznej chwili… mieniu… załogi chciałbym naj… przyjem …kuję.
- O, jakieś życie! – zawołał jeden z nich.
- Mhm, nie jesteśmy sami. – mruknął inny.
- Wątpię. – odpowiedział dowódca. – To mi brzmi na zautomatyzowany komunikat dla pasażerów. O, właśnie.
I faktycznie, po chwili coś znów zatrzeszczało w głośnikach, i głos zaczął płynąć ponownie.
- … tamy na pokła… INSS … Ja… się Graham… Jensen i będę… tanem… ręt sta… gnięć impe… dzinie… morskiej, nie re… dnak z… jest…  history… li. W imie… łogi… najserdecz… przyjemnej… dzięku…
Żołnierz zaklął, a komunikat skończywszy się, po chwili zaczął odtwarzać się na nowo. I jeszcze raz. I jeszcze.
- Idziemy dalej. – zakomenderował dowódca. – Tutaj już niczego nie znajdziemy.
I gdy przeczesywali pomieszczenia na tym pokładzie, szukając odpowiedzi których nie było, ich staraniom towarzyszył komunikat kapitana Jensena. Co ciekawe, wszystkie systemy na okręcie zdawały się funkcjonować. Gdy weszli na poziom wyżej, określony jako „Pokład pasażerski”, jedno z pytań w końcu doczekało się odpowiedzi, bo komunikat kapitana Jensena, mimo iż wciąż pełen zakłóceń i szumów, tym razem jednak był w pełni zrozumiały.
- Witamy na pokładzie INSS Gehenna. Ja nazywam się Graham David Jensen i będę waszym kapitanem. Nasz okręt stanowi szczyt osiągnięć Imperium w dziedzinie transportu cywilnego i inżynierii morskiej, nie rezygnując jednak z żadnych wygód czy luksusów. Jest to nasz pierwszy rejs, więc będziecie państwo świadkami historycznej chwili. W imieniu swoim i załogi, chciałbym najserdeczniej życzyć przyjemnej podróży. Dziękuję.
- Normalnie, aż zacząłbym mu bić brawa. – mruknął dowódca, sprawdzając czy karabin jest załadowany, choć raczej zrobił to z nadgorliwości, niż z poczucia nadchodzącego zagrożenia.
- To jest ta Gehenna? – zapytał, raczej sam siebie, jeden z żołnierzy, rozglądając się z podziwem. – Czytałem raporty na temat jej zniknięcia. Chłopaki, odnaleźliśmy legendę…
- Mhm… - mruknął drugi. – Mama opowiadała mi o tym na dobranoc.
- Masz pojebanych starych, Rob. – skomentował pierwszy.
- Żebyś ty zaraz nie miał pojebanej gęby. – zareagował natychmiast Rob.
- Collins, Evans, Dość. – zagrzmiał dowódca. – Macie problem ze swoimi starymi, załatwcie to jak wrócimy na stację.
- Tak jest, sir. – zawołali niemalże chórem.
A gdy przywołani do porządku żołnierze skończyli, kapitan Jensen zaczął znowu recytować swoje przemówienie, tym razem jednak znowu większość została zagłuszona.
- Nie no, Rob, naprawdę masz pojebanych starych. – rzucił po chwili tamten, mimochodem.
- Evans, mówiłem coś. – zwrócił mu uwagę dowódca, poczym mruknął do siebie. – Jak dzieci, normalnie jak dzieci.
Drzwi do niektórych kajut były pootwierane, jakby wszyscy wyparowali nagle, w trakcie normalnych czynności. W kajutach porozrzucane rzeczy osobiste, gdzieniegdzie jeszcze na łóżkach leżała porozrzucana bielizna, zupełnie tak, jakby pasażerowie wciąż tu byli. A jednak nigdzie nie było śladu żywej duszy, a jedynym towarzystwem żołnierzy był kapitan, który z automatu na okrągło recytował swoje przemówienie.
- Evans, mówiłeś że czytałeś raporty o tym… czymś. – powiedział nagle dowódca.
- O jej zniknięciu, tak sir.
- Było tam wspomniane jak to coś pływa bez silników? – zapytał.
- Ona ma silniki, sir.
- Jak?
- Była prototypem, sir. – wyjaśnił Evans. – Jedyna w swoim rodzaju. Wyruszyła w swój pierwszy rejs, i tyle ją widzieli.
- Ale jak to to pływa? – dopytywał się dowódca.
- Nie wiem, jej dane i parametry są ściśle utajnione. Jedna z teorii które czytałem mówi o eksperymentalnych silnikach teleportacyjnych. Ponieważ testy laboratoryjne wypadły pomyślnie oddano ją do służby cywilnej.
- A co stało się z ludźmi? Byli na pokładzie, powinny zostać po nich szczątki.
- Nie wiem, ale myślę, że w ułamku sekundy znaleźli się w wodzie, na głębokości kilkunastu tysięcy metrów.
- Tia, to by wyjaśniało kilka rzeczy.
Później przez jakiś czas szli jeszcze w milczeniu, dopóki dowódca nie zarządził postoju. Usłyszał coś jak skowyt. Ciągły, przeszywający jęk, krzyki, szepty… Rozejrzał się dookoła, jego ludzie byli równie zdezorientowani.
- Broń w pogotowiu. – zarządził.
Szli powoli. W końcu dotarli do źródła tych dźwięków. Nisko przy podłodze unosił się dziwny, podobny do nieco gęstszej mgły, grafitowo-szary dym, kłębiący się i płynący wolno niczym zaprzeczając prawom fizyki, przez całą podłogę do ściany, a potem w górę. Przejmujące krzyki, jęki, wizg. I – zdawało się dowódcy – dym ten formował się w wołające twarze. Gdy wyłączył elektroniczne wspomaganie wzroku, dym zniknął, by pojawić się ponownie, gdy wspomaganie zostało ponownie włączone. To samo z wizgiem. Przy włączonym wspomaganiu słuchu przejmujący jęk, przywodzący na myśl potępione dusze, rozlegał się w głowie, przy wyłączonym - całkowicie zanikał.
- Co to za kurestwo? – zapytał dowódca, wskazując dym lufą.
- Nie mam pojęcia, sir. Promieniowanie?
- Ochrona przeciwskażeniowa, natychmiast.
Jeden haust powietrza, ten charakterystyczny syntetyczny posmak, jasno wskazał, że system filtrujący działa. Dowódca spróbował połączyć się z koordynatorem, ale w słuchawce komunikatora słychać było tylko ten skowyt.
- Szlag by to! – krzyknął. – Kiedy straciliśmy kontakt? Hawke, spróbuj znaleźć jakieś miejsce, z którego możesz się połączyć z koordynatorem, nadasz mu o tym cholerstwie. Biegiem.
- Rozkaz, sir. – powiedział żołnierz. Odwrócił się i ruszył przed siebie.
- A my… – spojrzał w gęsty, kłębiący się dym, i zdawało mu się, że dym patrzy na niego setkami pustych oczu. Pytania, niczym ten dym, kłębiły mu się w głowie. Podziękował w duchu za wbudowane systemy ochronne w kombinezonie.  – Idziemy w stronę mostka, tam na pewno znajdziemy coś, co pozwoli wytłumaczyć… to. – przełknął ślinę, miał bardzo złe przeczucia. – Oddział, za mną.
Nigdy tam nie dotarli. Gdy Hawke, wiedziony dziwnym przeczuciem, spojrzał przez ramię, zobaczył ostatniego z nich, padającego bezwładnie w kłębiącym się dymie. Jego naturalnym odruchem było udzielić pomocy. Ślubował, że nigdy nie zostawi towarzyszy broni. To był jego błąd, wbiegł w kłębiący się, wiszący nad podłogą, wyjący szary dym. Błąd, który jak oni wszyscy, okupili własnym życiem.
Ich ciała, zatopione w tej dziwnej substancji, kłębiącej się nad podłogą okrętu, wyjącej, grafitowej mgle, i zdawać by się mogło, ich głosy, które dołączyły do tej dziwnej kakofonii, zamrożone w oczekiwaniu, aż ktoś inny ich nie odnajdzie, i być może nie będzie mu dane podzielić ich losu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz